Wielki świat małego miasteczka/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
ZARĘCZYNY.


Jedźmy tedy znowu kędy,
Będąc młodym rady wszędy.

Dziewosłąb w. XVI.[1]

Jeszcze wszędzie pozamykane były okienice i niedawno na ranne pacierze dziad kościelny przedzwonił, ledwie mieszkańcy snem sklejone oczy przecierać zaczęli, a większy świat, to jest: aptekarzowie, spał jeszcze w najlepsze, jeszcze i ja leżałem spokojnie w łóżku; gdy Jan wszedłszy do mego pokoju, a rozumiejąc że usypiam nanowo, chciał mię nibyto niechcący przebudzić. Skrada się tedy powoli ku stołowi i umyślnie go posuwa z hałasem; udałem że nie słyszę. Puszcza znowu na ziemię bóty, które trzymał w ręku; lecz wszystko napróżno - bo ja chcąc dójść co z tego będzie, na złość chrapać zacząłem. Gdy tedy wszystkie już wyczerpnął sposoby, zbliża się do łóżka i głosem schrzypłym powiada:
— Już ósma.
— Mniejsza o to, rzekłem powoli.
— Ale bo już późno, to może pan wstanie.
— A cóż tam tak pilnego?
— At, to ja chciałem panu tylko powiedzieć, że — i stanął.
— Cóż chciałeś powiedzieć?
— I, to fraszka...
— Ale cóż przecie?
— To bagatel...
— Ależ mów, cóż tam takiego u licha?
— To bo ja, widzi pan, słyszałem od służącej aptekarza, która to mojej żonie mówiła, a sama słyszała od służącej Pretficów, że dziś...
— To i cóż tam dziś?
— I, kiedy to, rzekł znowu wyszczérzając zęby i śmiejąc się dziwacznie, to dalipan bagatel — niewarto i gadać.
— Kończże Janie! czy cię licho opętało.
— Bo to dziś mają być zaręczyny panny Emilii.
Twarz moja trzy razy zmieniła kolor, byłem zmięszany i razem wstydziłem się mojego pomięszania, które napróżno ukryć usiłowałem. Przemogłem nareszcie zaporę, która mi usta kleiła i odezwałem się odwracając oczy.
— To i cóż z tego?
— A nic, tylko ja tak sobie chciałem panu powiedzieć. — I odszedł zaspokoiwszy się, że przecię mógł wypuścić ustami, to co złapał przez uszy.
Leżałem na łóżku i głowę mając dziwnemi nabitą marzeniami, przypatrywałem się niestałym, niebieskawym obłoczkom dymu mojej fajki. Myśli moje jak lekki dymek biegały po czarownej krainie wyobrażeń i domysłów, wzdychałem, piersi tłoczył jakiś ciężar nieznany, głowa boleć zaczęła i postanowiłem cały dzień przepędzić w łóżku.
Widziałem wyraźnie, że mój Jan miał cóś, co mu dolegało; spoglądał bowiem na mnie z jakąś miną, która się mówić zdawała: powiedziałbym ja cóś, ale niemogę. Chodził ciągle z wewnętrzną jakąś niespokojnością z kąta w kąt, ukradkiem patrzał na mnie, kilka razy otwierał ust chcąc cóś mówić, ale go jakaś niewidoma władza zatrzymywała. Chciałem przerwać jednostajność milczenia i zacząłem rozmowę.
— Cóż tam więcej słychać?
— A nic więcej, tylko to co mówiłem, że....
— Wiem już, wiem.
— Że panna Emilija....
— Tażeś to już mówił.
— Że dziś będą zaręczyny.
— A wieleż to jeszcze razy będziesz powtarzał? zawołałem zniechęcony.
— Nie, ja nie powtarzam, dodał spokojnie mój sympliciusz, tylko mówię, że dziś zaręczyny panny Emilii.
— Jeszcze swoje! przecież już mi to mówiłeś, i wiem o tém dobrze, naco mi tém głowę nudzić.
— Toż ja nie nudzę, tylko tak sobie powiadam, że dziś zaręczyny, może i pan tam będzie.
— Nie, ja dziś ani na krok z domu się nie ruszę.
— A toż czemu? czy, tylko pan nie chory?
— Trochę.
— To ja zbiegam po pana Miętę.
— Niepotrzeba.
Jan ruszył na to ramionami, i w tejże chwili usłyszałem w sieniach pomięszane głosy, a między niemi poznałem Puksztę młodego, syna Burmistrza, o którym, jeśli się nie mylę, już tam cóś czytelnikom w piérwszym tomie namieniłem. Lecz już drzwi z trzaskiem się otwarły, jak bramy piekła przed Orfeuszem, a młodzik wleciał do mego pokoju, niesiony na skrzydłach promocii do klassy czwartej, którą jak wieść niesie winien był szynkom i kiełbasom, professorom od ojca posyłanym. Bądź jak bądź, ledwie że wbiegł do mnie i przywitał z poufałością jakiej się nigdy niespodziałem, zbliżył się do lustra, kiwnął głową Janowi, który niespuszczając oczu schylił się tylko do połowy na znak uszanowania; i zawołał wprawnym głosem:
— Wieleż to ja tu zastałem nowości!! Czy wiesz że dziś zaręczyny Emilki? Dalibóg szkoda, rzekł nieczekając odpowiedzi, miałem projekciki na jej piękne oczki, i byłbym chyba nie Pukszta gdyby się nie udały — ale te zaręczyny!! tfu! warjacija!! co pan Kleofas o tém myśli?
— Ja? rzekłem drżącym głosem i zacząłem kaszlać, gdy mój młodzik, jakby znienacka cóś sobie przypominając, wykrzyknął, aż Jan wytknął na ten odgłos, z drugiej stancii głowę.
— Ach! cóżto? jeśli się nie mylę, jegomość cóś tam chodziłeś szalenie koło panny Emilii! ha! ha! ha! a to śmiesznie! no i cóż! jakże to było? zmiłuj się powiedz.
— Co takiego? przebąknąłem zmięszany, cóż mam panu powiedzieć?
— Jak to było przecie?
— Ale ja nie wiem o co się pan pytasz!
— Jakże? czyżeś pan nie starał się o pannę Emiliję?
Znowu niechcąc się rumienić, uciec się musiałem do wolności poetycznej. — Nie!! a któż to panu mówił?
— Słyszałem! rzekł zimno, gadano o tém. Potém z moją radością obrócił się ku czemu innemu. — Wszystko dobrze! panna Gabryela urosła, wyładniała, córka doktora już znowu zacznie mi robić słodkie oczy; nie bez tego żeby też i do panny Słomkównej umizgać się nie było można!! Doskonale!! Wiesz panie Kleofasie, jaki ja sobie fraczek sprawiłem! najnowszym krojem! żaden z waszych krawców ani w połowie tak nie zrobi. Toż się to w przyszłą niedzielę wystroję! Oj będąż panny szalały. Ale, ale! a taż lornetka? to mówiąc wyjął szkiełko i skierował na Jana, no — a teraz, dodał, żegnam, do wiedzenia! Zobaczym się u Pretficów! — i wyleciał śpiewając za drzwiami:

Ja żyję z fortuną jak własny jej brat!

Zostałem się znowu sam jeden z mojémi marzeniami, które chociaż nie jestem wcale poetą, a tém mniej romantykiem, równie może lubię jak nasz Mickiewicz, który

— aż do końca świata
Chce marzyć, jak przemarzył młode swoje lata.

Przyznam się że to termin dla mnie trochę zadaleki, ale jak dla pisarza, który w pismach swoich spodziewa się nieśmiertelności, nie można powiedzieć, żeby to było za długo. Gdy tedy myślę sobie o wszystkich rzeczach i niektórych innych, aż tu nowy gość wchodzi do pokoju. Zbladłem na widok dostojnego Burmistrza, i serce bić mi niezwyczajnie zaczęło, jakby z jakiegoś przeczucia. Ledwie że się usadowił dostojny mąż na mojém pochyloném krześle, które piszczało pod ciężarem jego urzędu, pociera czub i chrząknąwszy rozmowę wszczyna:
— A widziałeśże mego syna?
— Raczył dziś być u mnie.
— Nieprawdaż, że z niego dla rodziców rośnie pociecha.
— O i wielka, dla każdego jest prawdziwą pociechą.
— Otoż to lubię, kiedy kto bezstronnie, prawdą a Bogiem co mówi, to aż miło słuchać. Już to Aptekarz i Doktor, to przez zazdrość chcą mi wmówić, że z niego sowizrzał. Ale co to, są to istne brednie, osobliwość że chłopiec tam trochę poszaleje — i myśmy też to szaleli! ażeby znów tak brać strykte. Jednakoż to on przecie i nieladajako się uczył, bo dostał promociją. A że chłopiec w czasie wakacii poszaleje?! to na to wakacije! u mnie na ferje to alwar nie raz poszedł na uklejenie latawca. — I tu starowina pustym swym śmiechem mój cichy pokoik napełnił, a potém kończył.
— Uważałem że ci on też się i do książki, czasu wolnego, przysiądzie, a i siostrze i naszym pannom, zawsze książek przywiezie.
— A to bardzo chwalebnie.
— Tak! o tak! chwalebnie! dobry to chłopiec, i teraz założyłbym się, że tam sobie książki układa.
Jakby na przekorę dał się słyszeć w tej chwili głos młodego Pukszty pod oknem: — Jak się masz Róziu! czy zdrowa! a poczekajże mam ci parę słów szepnąć. Ciekawy ojciec wyścibił oknem głowę i zawołał na syna — A co tam Waść z Rózią? Zmieszał się niespodzianém natarciem synalek, ale wkrótce zwykłą odzyskawszy bezczelność, śmiejąc się z miną pieszczonego dziecka, rzekł do tatula. — Ej nic! ja się chciałem zapytać tylko czy państwo są w domu, bo miałem być teraz u nich. — To co innego, rzekł Pukszta odstępując od okna. A teraz, dodał, pomówmy o naszych interessach. — Zbladłem jak autor zobaczywszy recenziję na swoje pisma, na takie wezwanie, i postanowiłam cierpliwie czekać rozwinięcia rzeczy. Burmistrz nowej nabrał powagi i głosem trochę do wymówkowego podobnym.
— Czemuż, odezwał się, dotąd oświadczyć się formalnie pan niechcesz.
— Bo, przyznam się panu, że ja żadnych niemam zamiarów względem córki pańskiej.
— Co? a żartujesz bracie! mnież przecię żona wyraźnie mówiła.
— Żałuję mocno, ale to być musiała omyłka.
— A poznaję, poznaję co się to święci! ja też wcale jegomości się z moją córką nie napieram! nie wymawiaj się! Mało ja o to chodzę, a nawet rozmiarkowawszy się, tobym jej jegomości nie dał. Tak! odtąd bardzo proszę zaprzestać o tém myśleć. Tak! moja Klimusia nie dla waszeci! nie dla waszeci!
— To też ja się o nię nie napieram.
— Tak! boby to było próżno, nigdybyś jej ręki nie dostąpił. Patrzajcie! jaki mądry, rzekł wychodząc — nic z tego! nic! moja córka ma lepszych od Wasana konkurentów. Gdy tedy wyszedł, odetchnąłem z radości, a pan Pukszta założył ręce i piérwszy może raz w życiu zamyślił się zupełnie. Po kilku jednak minutach poszedł do domu, i ledwie drzwi zamknął za sobą, rozgniewany zawołał na żonę:
— Pięknieś mnie Jejmość wystrychnęła.
— A cóz tam mój kotku, rzekła burmistrzowa patrząc się w lustro.
— A już to zawsze twoje rachuby, moja pani, to mnie dobrze wyprowadzą. Ot i teraz właśnie wysłałaś mię do tego Kleofasa.
— I cóż? krzyknęła żywo Jejmość podbiegając ku niemu. I cóż?
— Cóż? rzecz prosta, powiedział że mu się ani śniło o naszej córce.
— A to impertynent! no i gadajcie. Teraz się wypiera, a kiedy do umizgów to piérwszy. I jakże mówił, czyż tak wyraźnie?
— A wyraźnie, ani słuchać chce o niej.
— Bo to i ty mój dobrodzieju! to sobie nic postąpić nie umiesz.
— Tak! sama kwasu narobiła! a na mnie całą rzecz chce zwalić, jakże tam u licha było gadać?
— Szkoda że mnie tam nie było, wszystkoby poszło dobrze. Waszeć to tylko zdał się do swoich policiantów! patrzajcie! i tak popsuł mi wszystko.
— No cichoż, cicho! już znowu rozpuściła język, toż już się wszystko skończyło.
— Jabym miała być cicho! tak? nie, o nie będę cicho! będę tobie uszy suszyć, póki ty mazgaju nie naprawisz tego coś popsuł.
— A kiedy ja nie popsułem, stara kwoko!
— A kiedy ty popsułeś, rzekła burmistrzowa odwracając się z twarzą pałającą — To i cóż teraz zrobisz z Klimusią?
— Eh, mój Boże, znajdzie się dosyć jeszcze konkurentów.
— Oj nie wiem, już też to, rzekła z cicha, wiesz dobrze, że jej 26 rok się kończy w Nowembrze.
— To co!to sam wiek moja duszko, odparł burmistrz powoli żonę łagodząc.
— Już ty to od dziesięciu lat powtarzasz, że sam wiek, ale ja najlepiej znam się na tém, a tu znowu przepadły moje rachuby. Tu się nieco zamyśliła, a potém znowu dodała: — I cóż ty jemu na to powiedziałeś?
— A cóż, zburczałem jegomości, i powiedziałem mu, że choćby Bóg wie co robił, to mojej córki nie weźmie.
— No a co? nie mówiłamże ja, że ta kapuściana głowa wszystko popsuła, rzekła jejmość klepiąc rękami po bokach, a któż tak widział gadać!
— Nie gniewajże się jejmość, bo i cóż ja temu winien.
— Co winien? i jeszcze się wypiera. Tfu! maro! i wyszła z pokoju zostawując męża ruszającego ramionami.
Ale dosyć już tej rozmowy, przejdźmy lepiej do mnie, do mojego samotnego mieszkania.
Siedziałem sam jeden, i z wzrastającą niecierpliwością oczekiwałem zaręczyn, które wkrótce odbywać się miały. Sproszono na ten obrzęd całą publikę naszą, mnie nawet nie zapomniano, ale się wymówiłem chorobą. Uważałem jak się goście o naznaczonej schodzili godzinie. Szedł doktór w seledynowym fraku, nowym kapeluszu, w trzewikach, białych pończochach i jasno zielonych rękawiczkach; dalej Bomba w buchastym ubiorze, w jasnej, paskowanej kamizelce, postępował wziąwszy się w boki. Jechały wystrojone damy landarami; łojowe świéczki błyszczeć zaczęły w oknach domu Pretficów. Od aptekarzów pożyczono kanap, krzeseł i stolika, niosąc to wszystko w tryumfie do domu obrzędowego. Całe miasto było w ruchu, ulica pełna ciekawych, a pod moim oknem właśnie tych samych dwóch majstrów się zeszło, co wprzódy.
— A co, czy ja waszeciowi tego nie mówiłem onegdaj, rzekł starszy, że to cóś będzie, może nie ugadłem?
— Aha, ot i dziś zrękowiny, ale mojemu bratu mówiła szewcowa z Warszawskiej ulicy, jakby ona słyszała od służącej doktora, która to miała od Rózi, tej subretki Pretficów, że tego naszego, co to koło niej chodził szkaradnie odprawili.
— Takci to i ja słyszałem.
— Ale wasze nie słyszałeś, że on sam Pretfic, jakby jego bez drzwi wypchnął.
— Psii!!
— Dalipan prawda! a co to ludzie o tej pannie gadają.
— I cóż, mój dobrodzieju.
— Ona jemu słyszę (tu schylił się i szepnął zcicha), jak się oświadczył, to powiedziała....
Huczna kapela, która w tej chwili zagrzmiała, nie dała mi ważnych usłyszeć wiadomości. Mocno tego żałuję.







  1. Mało jest znajomy światu ten starożytny pomnik dawnej naszej komedyi, który chociaż bez roku, z języka i prostoty policzyć można do dzieł w końcu XVI lub początku XVII wieku wydanych. Tytuł jest: Dziewosłąb (swat) dworski, mięsopustny, ucieszny. Zamiast roku napisano:

    Roku się możesz niepytać,
    Dawszy sześć groszy i czytać,
    Tamci snadnie możesz baczyć,
    Czym się chce twa myśl uraczyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.