Wielki świat małego miasteczka/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
NUDY.


Na cały dom Belindy padła dziś tęsknota.

Swiąt. Nudów. tł. Wyszkowski.

Pisząc tę powieść zaczynam już doznawać wszechwładnej potęgi nudów; pisać trzeba panie czytelniku, bo zacząć a nieskończyć jestto jeszcze gorzej jak nic nie pisać a wierzaj mi, tak się już to gryzmolenie zprzykrzyło!!
Nudy! nudy! pióro się zepsuło, atrament zgęsł, papier przebija, usta coraz to do nowego ziéwania się przybiérają, a kiedy sam autor, w tak złych ze swém pismem zostaje stosunkach, cóż to będzie z tobą mościwy panie czytelniku, który oczekujesz za nowym rozdziałem, nowej dla siebie zabawy?
Dziś całe nasze miasteczko nudzić się musi, pan Mięta po wczorajszém piwie usnął, jak długi wyciągnąwszy się na kanapie. Pretfic pracuje nad heraldyką, aptekarz ziewa słuchając plotek żony, burmistrzowie mając w swym domu dostojnych pacientów, krzątają się i łają, służących, Emilia — usnęła nad romansem Walter-Scotta, Bomba słucha rachunków swojej czeladzi — a ja pisać muszę.
O niegodziwe autorów rzemiosło! Pisz, pracuj, ziewaj, a potém jeszcze znoś ostre przycinki tych, którzy niewiedzą ile nudy kosztuje każda kartka pisarzowi! — Wyjrzałem oknem, na ulicy pusto i głucho, pod mojem oknem tylko szedł jakiś zamyślony młodzik, założył ręce, oczy spuścił, nasunął czapkę i szeptał cóś pod nosem. Zdawał się być smutny i znudzony, wolnemi kroki szedł bokiem ulicy; gdy wtém zdaleka dał się słyszeć głos dobitny wesołego jakiegoś trzpiota. Postępował ów szybko po samym środku ulicy, oczy w górę zawrócił, rozpiął surdut, którego poły jasnym podszyte floransem igrały z wiatrami, włosy nastrzępił do góry, ręce zaś wśród biegu, uwijały się koło niego jak jak dwa wahadła od zegara. Było cóś szczególniejszego w jego garbatym nosie, pod którym lśnił się wymuskany wąsik, w spiczastej bródce, w dużych i niespokojnych oczach i we wszystkich ruchach. Walczyk Tyrolski który z wprawą wyśpiewywał rozlegał się po ulicy, pokazały się głowy kilku mieszczanek w oknach, dzieci powybiegały przed bramę, a jednak bardziej jeszcze, tym dowodem zajęcia poruszony, zwolnił kroku, podwoił głosu, okręcił pukle włosów, wzniósł trochę czapkę i szedł dalej. Tętnił mi w uszach brzęk podkutych butów przechodzącego, spójrzałem jeszcze razy kilka, usłyszałem parę zwrótek skocznego walca, ziewnąłem i znowu niema co robić, niema na co patrzyć, znowu nudy! Rozliczne myśli snuć mi się zaczęły po głowie, myślałem o ludziach, których poznać tak trudno, myślałem o ich zabiegach, namiętnościach, i śmiesznościach rozmaitego gatunku, o władzy niepojętej kobiet i tam dalej, i tam dalej; gdy nowy przedmiot zwrócił moję uwagę. Dwóch rzemieślników miasteczka zaszło się pod moim oknem. Twarz pierwszego oznaczała pewną skłonność do butelki, która się jawnie okazywała w przyćmionych oczach w twarzy rumianej i trędowatej, w potężnym kameryzowanym nosie i spalonych ustach. Drugi był wesół i młody, podarty kapelusz niedbałe włożył na głowę, frak zużywany pewno od dwóch pokoleń wisiał na nim jak na kołku, szare spodnie w paski uwijały się około nóg, a skrzywione z podniesionymi do góry noskami bóty, wyglądały jak dwie płozy do sanek. Po przywitaniu zaczęła się rozmowa.
— A co tam słychać panie Macieju?
— Wszystko po staremu, roboty mało, pieniędzy niema.
— Dawne to baje mospanie, a żona Waszeci jak się ma.
— At! zdrowa na utrapienie moje, toć mi to jeszcze łeb boli, od jej krzyku.
— Czyż taki zawsze zrzędzi?
— Kobiecej natury nie przemienić. A czy słyszałeś Waść że szewc ten co tu przyjechał z Lublina na Reformackiej ulicy szyld wywiesił?
— Ey? czy doprawdy?
— A juściż nie kłamię i nawet tam cóś na swojej desce napisał jakby on był Warszawski szewc, to on tu naszym majstrom wypłata sztuczkę.
— Ej nie, co tam Waść pleciesz, pani Maciejowa powiada, że on tu nie tak dla zysku jak dla renomy przyjechał.
— Toć zobaczym, a wiesz jegomość, że ja bodaj tylko czy nie będę szył wyprawy dla panny Emilii, bo słychać idzie za mąż.
— Wej go wej! patrzajcie, a za kogoż
— Juściż nie za tego naszego prózniaka, co to tylko łazi po ulicach i książki czyta, jakby jaki organista.
— A za kogoż.
— Oj bodaj czy nie za tego, co niedawno tu przywędrował umyślnie słyszę po nię.
— A ba! prawdę mówisz panie bracie, toć to i ja widziałem jak przeszłej niedzieli chodzili z sobą na spacier po wałach, to dycht jakby wlane dwa gołąbki poczepiali się za ręce.
— Nie darmo to u mnie głowa na karku, odpowiedział drugi, ja wręcz ugadnąłem, że się oni zwąchali. Takiż to już kiedy ja co wyprorokuję, to pewniusieńko musi się stać, ot i przeszłego lata ja zaraz pani stolarzowej mówiłem, że jej synowi źle cóś z oczu patrzy, tak też ci go zaraz o złodziejstwo w kozę zapakowali; a —
— Wiem ja, wiem panie majster, na cóż jeszcze mi to powtarzać.
— Ale bo Waszeć to niby niedowiarek.
— Komu jak komu, ale co jegomości, dodał kłaniając się kameryzowanemu nosowi frak wytarty, to wierzę jak księdzu proboszczowi i książce drukowanej.
— Kocham też cię za to, rzekł rozczulony pijaczyna, ściskając w swoich objęciach kolegę, a potém z powagą i stanowczo wzniosłszy rękę do góry i długo wprzód myśliwszy nad dobitném i węzłowatém wyrażeniem swych chęci.
Chodź na wódkę.
Potoczyli się tedy oba do pobliskiego szynku, i chwil kilka bawiłem się jeszcze, rozmaitemi ich minami przy odchodzeniu, lecz wkrótce zniknęłą i ta pociecha, a nudy które temu rozdziałowi początek dały, zaczęły znowu brać górę. Usta zamknięte przez chwil kilka, gdym słuchał tak dla mnie niepochlebnej rozmowy, zaczynały się energicznie otwierać, a długie ziewanie rozpędzało przedemną dym mojej fajki. Nudziłem się tak zupełnie panie czytelniku, jak ty teraz gdy to czytasz; pomiarkuj więc że to były nie lada nudy! Pusto na ulicy, wiatr kołysał listki samotnej topoli przed mojém oknem stojącej, niebo było w szaraczkowym ubiorze, a gwiazda którą w dni galowe przybiera, nie błyszczała na jego sukni, zupełna panowała cichość, tylko samotny wróbel szczebiotał pod dachem swoje trzpiotowate śpiewki, jaskółki uwijały się koło samej ziemi, zwiastując, zdaniem gospodarzy, słotę, tak niebezpieczną dla mieszkańców małego miasteczka; w domach rozlegały się tylko zwykłe błogosławieństwa pobożnych chrześcian[1] i trzaskanie drzwiami, które poruszało za każdą razą spoczynek psów przedbramnych. Patrzałem ciekawie i łakomie czy nie najdę gdzie przedmiotu do uwagi; aż tu na szczęście moje otwiera się okienko naprzeciw mego pokoju, a z nim nowy do gawędki powód.
Okazała się naprzód maleńka główka, potém rączka która dalej okno odsunęła, nakoniec cała postać kobiéty w tym wieku, w którym zwykła panować jednowładnie nad sercami. Sukienka w kraty okrywała pierś szybko się poruszającą, chustka bareżowa zasłaniała białą szyję, a loki zdobiły skronie, które niebawnie gałązka mirtu osłonić miała. Niebieskie oczy przebiegły wzdłuż ulicę i stanęły wryte na jedném z niebardzo oddalonych odemnie domów. Ciekawość, nieganna wcale w pisarzu powieści, powiodła moje spójrzenie w tęż samę stronę; ujrzałem młodzieńca, który podparłszy się na ręku, głęboko dumać się zdawał. Ciche tsyt! dobiegło do jego uszu, i w tej chwili dwie pary oczu zbiegły się razem, a tajemnicza rozmowa przez wejrzenia nastąpiła. Przysiadłem powoli na krzesło, niechcąc wstrzymywać po drodze, ciągle wysyłanych ze stron obu, spójrzeń, i zdala przypatrywałem się miłej twarzyczce sąsiadki, ożywionej miłością niewinną. Jakże mi to wówczas żałować przyszło, że dla dwójga kochanków chwila ta nie była wiekiem! Ach! myślałem sobie, zniknie lube to złudzenie gdy się zbliżycie do siebie, a mąż nigdy cię moja panienko, tyle szczęśliwą, ile kochanek uczynić nie potrafi. Cel waszych życzeń, to za czém wzdychacie oboje, będzie właśnie kres teraźniejszego waszego szczęścia stanowić. Zbliżycie się, poznacie, zniknie mamiące złudzenie, zostanie obójgu wspomnień tylko zapas niemały i cień jakiś dawnych, pomyślnych chwilek! Ale otóż zmiana dekoracii, któś wchodzi do pokoju panienki. Biédna istota! przerwą słodkie jej marzenie, aby zapewne do nadto przykrej rzeczywistości ją przywrócić! Skrada się ktoś z tyłu na palcach, śledzi i chwyta nieboraczkę za ramię!
— Ach! dało się słyszeć po całej ulicy, kawaler zemknął ze stanowiska i placu nie dotrzymał; a ja niepoczuwając się do niczego, śledziłem dalszy obrót rzeczy. — To mama! zawołała później zarumieniona Marynia, i w tejże chwili prędko porwała się od okna, złożyła rączki i oczekiwała bury, której ja dla jakiegoś stuku dosłyszeć nie mogłem; widziałem tylko ewolucije ręczne, grożenie palcem, tupanie nogą, karmazyn na licu Pocztmajstrowej, a w końcu — całus w rękę mamy w formie podziękowania za naukę. Wkrótce okno się zamknęło i znowu zabrakło przedmiotu do uwag. Siedziałem chwil kilka, dumałem, wiatr się powiększał, słychać już było wruk kołowrotków wieczornych, rąbanie drew na kominki, i w pobliskim domu odgłos jakiegoś flotrowersisty wtórującego skrzypakowi drżącym i nieco, za pozwoleniem całej orkiestry wileńskiey, do pisku niesmarowanych kół podobnym głosem. Mój Jan w drugim pokoju zdawał się odpowiadać tej muzyce, przez czułe jakieś andantino nosowe. Ta rozmaitość głosów myślicie może panowie, że mnie bawiła? — niestety! nic wcale. Słuchałem obojętnie całego koncertu, już i chłod wieczorny dojmować mi zaciął i myślałem zamknąć moje obserwatorium; gdy głośne
— Dobry wieczór, kochany Panie! zbudziło mię z moich marzeń, oglądam się, i widzę nieoszacowanego Miętę z laską pod ręką, z tabakierką, ze swym codziennym kapeluszem, z miną nadętą i prawdziwie medyczną, z głową ku mnie wzniesioną i ustami wpół otwartemi. Odpowiedziałem na pozdrowienia i zwykła zawiązała się rozmowa.
— Co się tycze wieczora, rzekł Mięta, oglądając się w około, czas jest wilgotny, powietrze ciężkie, a zatém systema piersiowe cierpi na tém.
— Być to może.
— Źle cóś Asan wyglądasz, czy nie chory?
— Nie, nie czuję.
— To źle, bo to być musi skryty defekt jakiś, trzeba będzie jegomości obejrzeć, żebyś nam nie zachorował. Kończąc te słowa pokłonił mi się i odszedł kreśląc swoją laską półokręgi na powietrzu.
Zamknąłem tedy okno, siadłem nad stolikiem do pisania i tak ukończyły się nudy.







  1. Proszę to nie mieć za jaką przymówkę do częstych, osobliwie w kochanej Litwie, piorunów, etc. etc. któremi się pobożni ludzie nie skąpo częstują.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.