Wiedza tajemna/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedza tajemna
Wydawca Wydawnictwo „Współpraca“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Współpraca“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X
HRABIA CAGLIOSTRO.

Cagliostro sam opowiadał o sobie, co następuje:
„Miejsce mego urodzenia oraz rodzice są mi nieznani...
Poszukiwania w tym kierunku pozostały bezowocne, aczkolwiek przekonały mnie o znakomitości mego pochodzenia. Pierwsze lata młodości spędziłem w Medynie pod imieniem Acharata. Pod tym imieniem odbyłem podróż po Azji i Afryce. W Medynie mieszkałem w domu muftego. Dobrze pamiętam tych, którzy otaczali mnie w dzieciństwie: opiekuna i troje służących. Opiekun mój mógł mieć około 55—60 lat, nazywano go Altotasem. Mówił mi, ze rodzice moi zmarli, gdy miałem trzy miesiące, że byli wysokiego rodu i chrześcijanie; bliższych szczegółów udzielać mi nie chciał. Mogłem się domyślać, że urodziłem się na Malcie.
Altotas starał się rozwijać me zamiłowanie do nauk. Sam, wydawało się, był wszechwiedzący. Największe czyniłem postępy w medycynie i botanice. Pozornie, jak i mój mistrz, zachowywałem przepisy wiary muzułmańskiej. Chodziliśmy ubrani w ich szaty. Lecz w głębi serca pozostaliśmy chrześcijanami.
Mufty, w którego domu zamieszkiwaliśmy, często mnie odwiedzał. Wykazywał niezwykły szacunek dla mego nauczyciela. Altotas świetnie władał językami wschodu i uczył mnie najważniejszych. Często wspominał o egipskich piramidach i obszernych podziemiach, wyrytych rękoma starożytnych egipcjan, służącym za skarbnicę mądrości ludzkiej...
Gdy miałem lat dwanaście, Altotas oznajmił mi, iż opuścimy Medynę i rozpoczniemy podróże. Przybyliśmy do Mekki i zatrzymaliśmy się w pałacu szejka. Przebrano mnie w szaty niezwykle bogate i poprowadzono przed oblicze władcy. Na jego widok dziwne wzruszenie ogarnęło moje serce i łzy strumieniem zalały oblicze. Podobnej chwili nie przeżywałem nigdy więcej. I szejk wykazywał niezwykle poruszenie. I on zdawało się siłą hamował łzy, by nie wybuchnąć płaczem...
Spędziłem w Mecce trzy lata. Przez cały czas ten, szejk otaczał mnie jaknajczulszą opieką. Czasem, gdy patrzył na mnie, cień niepokoju i smutku przesłaniał jego twarz. Niejednokrotnie pytałem o bliższe szczegóły sługę negra, śpiącego w mej komnacie. Nie chciał udzielać żadnych wyjaśnień, w końcu kiedyś na me natarczywe prośby, powiedział tylko tyle, iż grożą mi wielkie niebezpieczeństwa, o ile opuszczę Mekkę i że winienem się wystrzegać miasta Trapezundu...
Razu pewnego szejk sam, bez świty, wszedł do mego pokoju. Gdy mocno zdziwiony podobnym zaszczytem, stałem nieruchomo, przycisnął mnie do swej piersi i począł prosić, bym zawsze wierzył w Stwórcę Najwyższego, gdyż uczyni mnie szczęśliwym i ukształtuje me losy. Po czym zalewając się łzami zawołał:
— Żegnaj, żegnaj, nieszczęsny synu przyrody!
Rozpocząłem podróże od zwiedzania Egiptu. Tam zapoznałem się bliżej ze słynnymi piramidami, które dla zwykłego człowieka są tylko górą kamieni. Zapoznałem się z kapłanami, którzy poprowadzili mnie tam, dokąd zwykli śmiertelnicy dostępu nie mają... Przez lat trzy podróżowałem po największych państwach Afryki i Azji.
W 1766 r. przybyłem na wyspę Rhodos wraz ze swym opiekunem i trzema służącymi, towarzyszącym nam nieodstępnie. Tam wysiedliśmy na okręt i udaliśmy się na wyspę Maltę, gdzie zamieszkaliśmy w pałacu wielkiego mistrza Zakonu Maltańskiego — Pinto. Przybrałem strój europejski oraz nazwisko hrabiego Cagliostro, nauczyciel mój Altotas pojawił się w szacie duchownej z krzyżem maltańskim na piersi.
Przekonany jestem, że Pinto znał tajemnicę mego pochodzenia. Parokrotnie rozmawiał ze mną o szejku Mekki i o mieście Trapezundzie, lecz nie wypowiadał się jasno w tych sprawach. Namawiał do wstąpienia do Zakonu kawalerów maltańskich. Lecz zamiłowanie do podróży zbyt silnie było zakorzenione, uchylałem się od tych propozycji.
Na Malcie straciłem mego najlepszego przyjaciela, uczonego Altotasa. Zmarł on, a przed śmiercią polecał żyć w bojaźni Bożej i miłości bliźnich.
Po jego zgonie pobyt na Malcie stał się dla mnie zbyt smutny. Pewien kawaler nazwiskiem Aquino zaproponował wspólną podróż, której miał ponieść koszty. Zwiedziliśmy Sycylię, wyspy Archipelagu, przybyliśmy do Neapolu, ojczyzny Aquina. Tam rozstałem się z towarzyszem i zaopatrzony w list kredytowany do bankiera Bellone, udałem się do Rzymu, zdecydowany zachować jaknajściślejsze incognito.
Dnia pewnego siedziałem zatopiony w księgach, gdy służący mój oznajmił, iż przybył sekretarz kardynała Orsiniego i pragnie mnie widzieć. Kardynał za jego pośrednictwem, wzywał mnie do siebie. Zostałem przyjęty przez Eminencję jaknajserdeczniej i w jego pałacu poznałem wszystkie najwybitniejsze osobistości stolicy papieskiej. Wspomnę o kardynale Ganganelli, późniejszym papieżu, Klemensie XIV, jak również o tym, byłem przyjęty na specjalnej audiencji przez Ojca Świętego, papieża ówczesnego Rezonico. W 1770 r. miałem 22 lata. W tym czasie poznałem dziewicę Lorenzę Feliciani, (Seraphina Felichiani) należącą do szlachetnej rodziny. Była dzieckiem niemal, lecz pożar namiętności ogarnął nasze serca...i staliśmy się małżeństwem.
Nie będę opisywał dalszych wędrówek... wszędzie, uleczałem chorych, wspomagałem biednych...“
Tak przedstawił swą biografię Cagliostro, gdy osadzono go w więzieniu w Bastylii. Mimo wielu niedomówień i lakonizmu wynikałoby, że ojcem jego był jeden z wielkich mistrzów Zakonu Maltańskiego, zaś matką siostra szejka Mekki. Wielu było skłonnych wierzyć tym opowieściom. Kategorycznie zaprzecza im dopiero dochodzenie, przeprowadzone przez rzymską inkwizycję, które zgoła co innego powiada.
Później zobaczymy jak te dwie wersje postarał się pogodzić współczesny autor francuski w swym „Mistrzu nieznanym“.
Dane inkwizycji głoszą:
„W Palermo kupcowi i dobremu katolikowi Piotrowi Balsamo i prawnej małżonki Felicji Braconieri, urodził się 8 czerwca 1743 r. syn, który otrzymał imię Józefa. Chłopiec od wczesnej młodości wykazywał zamiłowanie do nauk i dlatego oddany został do seminarium Św. Rocha w Palermo. Był niezwykle zdolny, lecz obdarzony krnąbrnym, niesubordynowanym, niespokojnym charakterem. Parokrotnie uciekał z uczelni. Ze względu na ten charakter powierzono go specjalnej opiece ojca — generała zakonu Bonfrateli („Dobrych braci“), który go zabrał do klasztoru w Cartagirone, pragnąc uczynić zeń duchownego.
W klasztorze chłopiec, podówczas 13-letni, został przydzielony do pomocy miejscowemu aptekarzowi, który go bardzo polubił i zaczął starannie uczyć chemii i medycyny. Młody Balsamo był więcej niż pojętnym uczniem, lecz od samego zarania, usiłował zdobyte wiadomości wykorzystać dla szarlatanerii i bałamucenia innych. Prócz tego stał się nieznośny swymi figlami. Gdy razu pewnego polecono mu na głos odczytać wyjątki z świątobliwych żywotów, uczynił to zmieniając tekst swymi wymysłami, tak że cnotliwe uczynki przypisał hultajom i nierządnicom, a diabelskie postępki świątobliwym mężom. Zamierzano go za to ukarać przykładnie, lecz figlarz wymknął się niepostrzeżenie z klasztoru i uciekł do rodzinnego Palermo.
Tam, niby to począł się uczyć rysunków, malarstwa i fechtunku, lecz w gruncie, jak twierdzi inkwizycja, zajmował się sztukami prestidigitatorskimi i tumanieniem naiwnych. Jedna z jego sprawek stała się głośną.
W Palermo mieszkał zegarmistrz, niejaki Marano, człowiek wielce chciwy, nie gardzący lichwą, lecz jednocześnie zabobonny. Oddawna poszukiwał on kogoś, kto przy pomocy nauk tajemnych potrafiłby go szybko wzbogacić.
Józef Balsamo, mimo młodego wieku, miał wówczas 17 lat zdążył już był w rodzinnym mieście posiąść reputację człowieka niezwykłego. Otaczał się tajemniczością, a choć rodziców jego znano doskonale, twierdził, że jest tylko synem przybranym zaś w istocie pochodzi z wysokiego rodu. Wygląd zewnętrzny i maniery miał pańskie. Był przystojny. Zachowywał się z godnością, a nawet dumnie, mówił mało i lakonicznie a specjalny urok miały jego ogniste oczy. Twierdzono, iż może wywoływać duchy, rozmawiać ze światem niewidzialnym i czynić wiele spraw nadprzyrodzonych.
Taki człowiek staremu lichwiarzowi Marano, był potrzebny. Zgłasza się do niego i zapytuje, czy Balsamo nie dopomógłby mu do zdobycia bogactwa. Ten myśli chwilę poważnie, poczym odkłada odpowiedź do jutra. Gdy spotykają się dnia następnego prowadzi daleko za miasto i wskazując górę oświadcza: „Tam ukryte są skarby. Dla siebie zdobyć ich nie mogę. Taki jest warunek. Lecz mogę przy pomocy duchów dobrych dać je komuś innemu, choćby panu. Lecz trzeba spełnić wszystko, co rozkażę!“
— Co takiego? — pyta zaciekawiony do najwyższego stopnia skąpiec.
— Tego ja nawet nie mam prawa powiedzieć. Uklęknijmy!
Gdy uklękli i pozostali w milczeniu, nagle nad nimi rozległ się głos.
— Grota w skale zawiera niezmierzone bogactwa. Szczęśliwy, kto je posiędzie. Młodzieniec może dopomóc starszemu mężczyźnie. Lecz należy przed wejściem do groty złożyć 60 uncji złota, jako odszkodowanie dla duchów złych...
Tu głos zmilkł. Balsamo powstał z klęczek.
— Sześćdziesiąt uncji złota! — zawołał Marano przerażony. — Ależ ja ich nie mam! Co czynić?
— Nic nie poradzę. Słyszał pan!
— Ale ja nie mam pieniędzy!
— Trudno... tu Balsamo spokojnie począł powracać w stronę miasta.
— Panie! panie — wołał za nim lichwiarz, w którym chciwość przemogła ostrożność i skąpstwo — teraz nie mam, ale jutro mogę przynieść!
— To dobrze — rzekł obojętnie Balsamo — niech pan będzie jutro o godzinie szóstej rano!
Jakie uczucia trawiły ich w nocy — nie wiadomo. Dość, że nazajutrz spotkali się punktualnie, Marano przyszedł nawet wcześniej o godzinę.
Obaj poszukiwacze skarbów znów klękają przed grotą i znów głos niewidzialny rozkazuje umieścić worek z pieniędzmi u wejścia. Balsamo szepcze jakieś zaklęcia, dotyka głowy chciwca trzykrotnie i mówi:
— Spełniłem moją powinność. Proszę iść odważnie. Ja nie mam tam wstępu. Zaczekam tutaj.
Siada najspokojniej na kamieniu. Marano niechętnie kładzie mieszek z uncjami na ziemi, wstępuje do podziemia i... trzykrotnie wraca szybko, by sprawdzić, czy czarodziej nie uciekł z pieniędzmi. Lecz ten siedzi nieruchomo, zatopiony w myślach. Wtedy lichwiarz wstępuje śmiało w głąb góry. Nie zdążył uczynić piętnastu kroków, gdy naraz z za węgła, wyskakuje czterech, przeraźliwych diabłów. Powalają go na ziemię i obdarzają solidną porcją kułaków. Wrzeszczy on słowo święte „adrail“, jak mu to przez czarodzieja rozkazanem było. Nic nie pomaga, a w tejże chwili rozbrzmiewa groźny głos, rozkazujący leżeć przez godzinę — a skarb odsłoniony zostanie. Diabły znikają. Marano leży nie godzinę a trzy, a gdy po tym czasie nic nadprzyrodzonego się nie objawia, wychodzi z groty... i oczywiście nie zastaje ani Balsama, ani pieniędzy: Pędzi do władz złożyć skargę, lecz w tym czasie cudotwórca zdążył się już ulotnić z miasta.
Za zdobyte w ten sposób pieniądze poczyna pędzić żywot awanturniczy to jako hrabia de Harat, to hrabia Pheniks, lub don Fenice, markiz del Anna, markiz Pellegrini, Zichis, Belmonte, Melissa, a w końcu hrabia Cagliostro.
Marano miał szczęście raz jeszcze spotkać cudotwórcę, było to przy triumfalnym jego wjeździe do Strasburga. Lecz nie uprzedzajmy wypadków.

Józef Balsamo z uncjami, zagrabionymi staremu skąpcowi, siada na statek płynący do Messyny. W mieście tym zamieszkiwała jego ciotka Wincentyna Cagliostro, sądził, że u niej znajdzie przystań bezpieczną. Lecz okazuje się, że zmarła przed niedawnym czasem, wobec czego awanturnik musi się zadowolnić jedynie jej nazwiskiem, które przybiera wzamian zbyt skompromitowanego własnego, dodając doń arystokratyczny tytuł.
Nowo kreowany hrabia pędzi czas w Messynie skromnie i bez rozgłosu. Dnia pewnego podczas codziennej przechadzki napotyka w porcie człowieka dziwnego i oryginalnego, który wywrze na jego życie wpływ decydujący. Jest nim Altotas, osobistość prawdziwa, a nie zmyślona, jak sądzą niektórzy historycy. Altotas żył i pojawiał się w różnych miejscowościach, lecz pobyty jego były tak tajemnicze i krótkotrwałe, że nawet inkwizycja nie mogła o nim zebrać dokładnych danych. Gdzie się urodził i gdzie umarł, pozostaje nieznane, lecz wiemy, iż był to człowiek wiedzy uniwersalnej, chemik, astrolog, fizyk, przyrodnik, lekarz i mag i że swą wiedzę na przykładzie stosował niejednokrotnie. Znajomość z Cagliostrem równie jest oryginalna. Po paru zamienionych frazesach Altotas mówi:
— Może pan mnie stale spotkać w takim, a takim domu. A teraz radzę, co spieszniej biedz do swej oberży. Widzę, że właśnie w tej chwili, jakiś nicpoń dobiera się do pańskiego kuferka, gdzie zawarte są uncje...
Balsamo spoglądał zdumiony.
— Proszę się nie dziwić, tylko pospieszyć, bo za chwilę będzie zbyt późno!
Cagliostro pędzi, jak szalony i przybywa w sam czas, by pochwycić złodziejaszka, plądrującego w jego rzeczach, za kołnierz...
Po takim rozpoczęciu znajomości, Cagliostro staje się najoddańszym uczniem maga. Studiuje pod jego kierunkiem i zdobywa podstawy prawdziwej wiedzy. Są nierozłączni. Cagliostra dręczy myśl, kim jest jego mistrz w istocie. Stara się go wybadać, aż Altotas znudzony nagabywaniami tak dnia pewnego oświadcza.
— Nadejdzie dzień — mówi — że poznasz me życie. Dziś na to zbyt wcześnie. Jestem stary, bardzo stary, znacznie starszy, niżli sądzisz, lecz znane mi są tajemnice zachowania nietylko życia, lecz i zdrowia ciała. W ciągu całego żywota nie przestawałem pracować nad nauką. Obecnie znam dwanaście języków, umiem wyrabiać złoto i drogocenne kamienie. Znam wszystko, nic mnie nie raduje i nic nie smuci, prócz zła które czynią ludzie. Lecz zachowuję pogodę ducha. Istotnie nazywam się Altotas, choć to nazwisko wybrałem z tysiąca innych. Tyle mogę ci powiedzieć o sobie... o resztę nie pytaj, bo dowiesz się, gdy nadejdzie czas...
Wraz z Altotasem odbywa Cagliostro szereg podróży. Niezbicie jest stwierdzonym, iż bawi w Egipcie i zwiedza Aleksandrię. Zapewnie byli oni we wnętrzach piramid i zwiedzili świątynie w Luksorze, starając się zawiązać stosunki z kapłanami i wtajemniczonymi.
Z Egiptu jadą na wyspę Rhodos, stamtad na Maltę gdzie zostają przedstawieni wielkiemu mistrzowi Pinto.
Widzimy, jak własny opis Cagliostra zgadza się z tymi szczegółami, choć oświetlenie jest zgoła inne.
Wielki Mistrz Pinto był wielkim zwolennikiem magii. Posiadał laboratoria chemiczne i święcie wierzył, że można znaleźć eliksir życia oraz kamień filozoficzny. Przyjmuje Altotasa z otwartymi ramionami, prosi by zamieszkali w jego pałacu i wspólnie z nim prowadzili hermetyczne doświadczenia. Bliższe szczegóły o tych pracach są nieznane. Dość, że bawią oni szereg miesięcy, a doświadczenia zostają nagle przerwane przez zniknięcie Altotasa. Co się z nim stało niewiadomo; wszystkie źródła zgodnie zaznaczają, że wielki alchemik i mag dnia pewnego przepadł w tajemniczy sposób. Złośliwi, jak zwykle, starali się skomentować w ten sposób, iż Pinto rozgniewany niefortunnymi próbami, sam zabił go w przystępie gniewu, zarzucając szarlatanerię. Jest to mało prawdopodobne, gdyż ten sam Pinto pożegnał bardzo czule Cagliostra i obdarzył znaczniejszą sumą przy rozstaniu. Wraz z kawalerem Aquino jedzie Balsamo do Neapolu. Tam dzięki stosunkom towarzysza, pochodzącego z wysoce arystokratycznego rodu, dostaje się do pierwszorzędnych towarzystw, gdzie, jako samozwańczy hrabia, dzięki posiadanym pieniądzom, występuje nader okazale.
Bawił wówczas w Neapolu pewien stary książę, również wielki miłośnik okultyzmu, który zaproponował Cagliostrze pobyt w jego zamku w Sycylii, celem wspólnych studiów. Warunki postawione przez magnata były tak świetne, że Cagliostro, zapominając o ostrożności i sprawce z Marano, dał się skusić.
Lecz, zaraz na wstępie do swych miejsc rodzinnych, napotyka jednego z czterech diabłów, którzy tak pięknie zoperowali starego skąpca w grocie pod Palermo. Jest nim wypędzony z zakonu mnich. Proponuje on Cagliostrze otwarcie domu gry w Neapolu. Jakie były argumenty niewiadomo, dość że ten, skuszony obietnicami, porzuca sycylijskiego księcia-alchemika, a magnat rozstaje się z nim z wielkim żalem.
Zaledwie jednak towarzysze zdążyli się znaleźć na neapolitańskiej ziemi, zostają niespodziewanie aresztowani, pod zarzutem uprowadzenia kobiety. Oskarżenie było gołosłowne i nie poparte dowodami. To też po paru dniach zostają zwolnieni. Jednak Cagliostro, obawiając się niepochlebnych komentarzy, jedzie do Rzymu, gdzie jest kompletnie nieznany, pozbywając się w ten sposób towarzysza, który ze względu na różne sprawki nie miał ochoty zawierać bliższej znajomości z inkwizycją.
W Rzymie pędzi Cagliostro życie tak przykładne, iż wzbudza podziw tych wszystkich, co w owym czasie się z nim zetknęli. Baili de Breteuil, ówczesny poseł maltański przy stolicy apostolskiej, dowiedziawszy się o zażyłym stosunku Cagliostra z w. mistrzem Pinto, nie tylko sam podejmuje go serdecznie lecz wprowadza do szeregu najpierwszorzędniejszych domów.
Cagliostro w Rzymie poczyna uchodzić za maga cudownego. Przeprowadza zadziwiające kuracje, sprzedaje wprawdzie po cichu, lecznicze zioła, talizmany, nawet trunki miłosne. Dzięki temu zdobywa szereg zwolenników.
W tej epoce ma miejsce w jego życiu drugi fakt przełomowy. Razu pewnego, przechodząc koło sklepu, odlewni wyrobów bronzowych, widzi dziewczę niezwykłej urody. Jest nią Lorenza Feliciani lub Felichiani. Zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia a tak silnie, że nazajutrz się oświadcza. Wytworny hrabia, pozornie cieszący się znacznym majątkiem jest partią nie do pogardzenia dla dziewczęcia bez wykształcenia, niemal z ludu. Zostaje też nietylko przez pannę, lecz rodziców przyjęty z zachwytem, ślub odbywa się błyskawicznie i młody małżonek zamieszkuje w domu teściów.
Stary Feliciani, człowiek prosty, nie był bogaczem, lecz i nie był biedny. Mógł awanturnik pędzić teraz żywot dostatni i spokojny, nawet gdyby się wyrzekł swego dość dwuznacznego handlu lekarstwami i ziołami. Wszyscy, którzy znali podówczas Lorenzę Feliciani (za chwilę podam fragment z pamiętników Casanovy) świadczą, iż było to dziewczę niezwykle skromne, uczciwe i przywiązane do męża.
Niespokojny jednak duch Cagliostra nie mieścił się w ramach jednostajnych uciech życia domowego i rodzinnego. Wkrótce poczyna żonie udzielać takich nauk, że robi się w rodzinie skandal. Uczy ją, że istotna cnota polega na tym, by spełniać wszystkie żądania męża, a wszelkie społeczne i religijne obowiązki są przesądami i należy je odrzucać, o ile chodzi o szczęście małżonka. Niewiara w takich wypadkach staje się zasługą, a jest przestępstwem — o ile pochodzi z miłości.
Lorenza z tymi naukami popisuje się przed rodzicami, a dalszy ciąg wyobrazić sobie można. Stary Feliciani nazywa zięcia rozpustnikiem, nicponiem ostatnim i przepędza z domu, żądając od córki, by zerwała z nim wszelki kontakt. Ta jednak kocha Cagliostra istotnie i idzie za nim. Odtąd rozpoczyna się tułaczka tej dziwnej pary.

Początkowo małżeństwo mieszka w Rzymie w wynajętym domku. Towarzystwo u nich bywa dość dziwne. Najbliższe otoczenie stanowi niejaki Oktavio Nicastro, później za różne sprawki powieszony oraz marchese d‘Agliata, który w chwilach wolnych od zajęć wielce kunsztownie podrabia podpisy i dokumenty. Pieniędzy jest początkowo wbród, lecz harmonia psuje się szybko. Nicastro, rozzłoszczony czymś na wspólników, denuncjuje towarzyszy przed papieską policją. Ale d‘Agliata też ma stosunki. W porę ostrzeżony, przezornie ucieka z Wiecznego Miasta, zabierając z sobą Cagliostrów, może nie tyle z poczucia solidarności, co pod wpływem pięknych oczu pani.
Uciekają do Wenecji, zatrzymują się w Bergamo. Lecz policja papieska zdążyła rozesłać listy gończe i w Bergamo zostają zatrzymani. Wprawdzie tylko Cagliostro z żoną, gdyż d‘Agliata zdążył się ukryć.
Że był on duszą wszystkich sprawek, wraz z nim znikają dowody. Uwięzionych zwalniają, z rozkazem natychmiastowego opuszczenia miasta, co jest równoznaczne katastrofie, gdyż markiz dla pewności zabrał szkatułkę, stanowiącą wspólną kasę.
W takim położeniu bez wyjścia, Cagliostro chwyta się myśli udania się z pielgrzymką do św. Jakuba z Kompostelli. Przebierają się w szaty pielgrzymów i pieszo wędrują przez Sardynię, Antyby do Barcelony w Hiszpanii, żyjąc z jałmużny.
W drodze powrotnej widział ich słynny Casanova w Aix i w ten sposób w swych pamiętnikach opisuje (t. VI, str. 338—342).
„Dnia pewnego wspomniano podczas obiadu o pielgrzymach mężczyźnie i kobiecie, którzy tylko co w oberży stanęli. Byli włochami, wracali pieszo z San Jago di Compostella i musieli należeć do ludzi wysokiego urodzenia, gdyż ofiarowali w mieście hojne jałmużny.
Opowiadano, że pielgrzymka jest czarująca, ma 18 lat i natychmiast po przybyciu, znużona, położyła się do łóżka. Wszyscy pragnęli ich poznać, ja, oczywiście, na czele. Mniemałem o wędrowcach, iż lubo są fanatycznie nabożni, lubo uprawiają szalbiercze sztuczki.
Złożyliśmy wizytę. Siedziała w głębokim fotelu, trzymając w ręku spory krucyfiks z żółtego metalu. Na nasz widok odłożyła krucyfiks i powstała, by zgiąć się w wytwornym ukłonie; pielgrzym, który w kącie na czarnym płaszczu porządkował jakieś muszle, nie poruszył się nawet, jakby dając do zrozumienia, iż mamy się tylko jego żoną zajmować. Mógł mieć dwadzieścia cztery, albo dwadzieścia pięć lat. Był niskiego wzrostu, dobrze zbudowany a na jego twarzy można było odnaleźć ślady: śmiałości, arogancji, przenikliwości i szalbierstwa. Był rażącym przeciwieństwem swej żony, z natury szlachetnej, skromnej i łagodnej. Ponieważ oboje zaledwie władali francuskim, z ulgą odetchnęli, gdy przemówiłem po włosku.
Pątniczka oświadczyła, że pochodzi z Rzymu; poznać to było po jej wymowie. On był neapolitańczykiem, lub sycylijczykiem. Paszport opiewał na nazwisko Balsamo. Ona nosiła nazwę Serafiny Feliciani, którą od tej pory zachowała stale. Jego za dziesięć lat spotkamy pod nazwiskiem Cagliostra.
Opowiedziała: „Powracamy do Rzymu z pielgrzymki do Santiago di Compostello oraz od naszej kochanej Madonny de Pilar. Całą drogę przebyliśmy pieszo i żyliśmy z jałmużny, aby Bóg zesłał nam swą łaskę. Stale prosiłam tylko o jednego sou, tymczasem zawsze rzucano srebrne nawet złote pieniądze, że musieliśmy nadmiar w każdym mieście między biednych rozdawać.
Mąż mój jest silny i nie wiele cierpiał, ja jednak wiele cierpiałam, idąc tyle czasu na piechotę, sypiając na słomie, lub złych łóżkach, stale ubrana, by nie zapaść na jaką chorobę, której się wyzbyć trudno“. To mówiąc oglądała obnażone ramiona.
Uważałem, za wielce prawdopodobne, iż czyniła tak by nas zachęcić do podziwiania czystości jej ciała w innych jeszcze miejscach niż na ramionach i rękach, które za darmo wystawiała na pokaz.
— Jak długo zamierza tu zabawić, Madame?
— Sądzę, że zmęczenie zmusi do spędzenia tu trzech dni, potem przez Turyn idziemy do Rzymu...
Pożegnaliśmy nader zadowoleni piękną pątniczkę, w której świętobliwość mało wierzyliśmy. Osobiście zbyt osłabiony byłem po niedawnej chorobie, aby mieć jakie zamiary, reszta jednak panów, co wraz ze mną wizytę złożyli, tylko marzyli, by z nią spożyć kolację i ją zdobyć.
Następnego dnia przyszedł do mnie mąż pięknej rzymianki i zapytał, czy wolę zejść do nich na śniadanie, czy też oni mogą przyjść do mnie. Ponieważ nie mogłem, bez niegrzeczności, odpowiedzieć: ani jedno, ani drugie poprosiłem, by zaszczycili mnie swą obecnością.
Podczas jedzenia zapytałem pątnika o zawód. Odparł, że jest rytownikiem.
Sztuka jego polegała na kopiowaniu miedziorytów, nie zaś tworzeniu nowych sztychów. Zapewniał, że kopia od oryginału jest nie do odróżnienia.
— Szczerze winszuję — powiedziałem — z takim talentem można być spokojnym o kawałek chleba, gdziekolwiek się znajdzie.
— Zewsząd to powtarzają, lecz niestety tak nie jest. Najwyżej można z głodu nie umrzeć. W Rzymie lub Neapolu zarabiam pół franka dziennie, za to żyć trudno.
Pokazał mi wachlarze, przyozdobione piórkowymi rysunkami. Nic piękniejszego nie można było sobie wyobrazić i były w istocie lepsze od wielu pierwszorzędnych sztychów.
Aby mnie całkowicie przekonać, przyniósł kopię Rubensa, która niemal piękniejszą była od oryginału. Mimo wszystko zaklinał się, że jego talent nie daje środków utrzymania. Niezbyt wierzyłem zapewnieniom, uważając go za jednego z tych próżniaków, co wolą włóczyć się po świecie, niżli wieść pracowite życie.
Zaproponowałem za jeden z wachlarzy ludwika. Oświadczył, iż może dać tylko w prezencie, prosząc, bym jednocześnie przy stole, zainicjował dla nich składkę, gdyż pragnie na trzeci dzień wyruszyć.
Przyjąłem podarek i obiecałem zająć się składką.
Zebrałem paręset franków, które otrzymała pątniczka, gdy siedzieliśmy jeszcze przy obiedzie.
Młoda kobieta wyglądała niezwykle cnotliwie. Kiedy ją poproszono o jej podpis, oświadczyła, iż jest niepiśmienna. Tłumaczyła, że dziewczęta, chowane na dobre żony w Rzymie, nie są uczone sztuki pisania.
Wszyscy zaśmieli się z tego wyjaśnienia, prócz mnie. Czułem dla niej litość i niechętnie widziałem ją poniżoną. Stało się dla mnie jednak jasne, że musiała należeć do najniższej klasy ludu.
Następnego dnia odwiedziła mnie w mym pokoju pątniczka, prosząc o list polecający do Avignonu. Napisałem natychmiast dwa: jeden do bankiera Audifret‘a, drugi do właściciela oberży pod „Świętym Homerem“. Wieczorem odniosła list adresowany na imię Audifret‘a, nadmieniając, iż mąż uznał go za zbędny. Jednocześnie dodała, bym dobrze sprawdził czy to ten sam list, który jej dałem w południe; odparłem potwierdzająco.
Na to zawołała ze śmiechem „Myli się pan, wszak to odpis!“
— Niemożebne!
Zawołała męża, który nadszedł trzymając mój prawdziwy list w ręku. Ponieważ nie mogłem dalej wątpić, odezwałem się:
— Pański talent jest niezwykły... lecz... lecz... źle zastosowany, łatwo może przyprawić o utratę życia!
Następnego dnia odjechała para. Spotkałem go w dziesięć lat później pod nazwiskiem hrabiego Pellegrini, towarzyszyła mu nieodstępnie żona, dobra Serafina.
W chwili, gdy to piszę, znajduje się on w więzieniu, którego zapewne nie opuści, ona w klasztorze i może, tam jest szczęśliwa“.
Tyle Casanova.
Mimo zapowiedzi, pątnicza para nie udała się do Rzymu. Cagliostro zapoznaje się z jakąś angielką, studiuje ten język i wpada na myśl udania się do Londynu.
W stolicy Anglii małżonkowie nawiązują stosunki z paru kwakrami i Włochem, niejakim Weroną. Jeden z kwakrów zakochuje się w Lorenzie. Cagliostro, po naradzie z Weroną, poleca żonie wyznaczyć spotkanie. Gdy nieco podstarzały purytanin zdjął już szaty, wpada wraz z rodakiem do pokoju i wszczyna awanturę. Cała sprawa została pono zatuszowaną za sto funtów, którymi mąż uczciwie podzielił się z Weroną.
Mimo podobnych sprawek, w Londynie awanturniczej parze tak źle się powodzi, iż zostają wyrzuceni z mieszkania i rychło znów widzimy ich na kontynencie. W Duwrze zawierają znajomość z bogatym Francuzem, panem Duplaisire; jest nimi, raczej panią, tak zachwycony, że proponuje na swój koszt podróż do Paryża. Wedle własnych słów Balsamo, podróż ta odbywała się w następujący sposób. Kupiec wraz z Lorenzą jechał wewnątrz w karecie, Cagliostro podążał za nimi konno. W Paryżu Francuz przez parę miesięcy utrzymuje małżonków. W końcu, znudzony naciąganiami męża, proponuje pani, by go porzuciła, a zabezpieczy ją całkowicie. Lorenza ucieka i zamieszkuje oddzielnie. Wtedy Cagliostro składa skargę i niewierną osadzają w klasztorze Św. Pelagii.
Po paru miesiącach zgoda następuje. W czasach późniejszych, gdy Cagliostro w całym blasku swej chwały, był pierwszą osobą w Paryżu, zaprzeczał kategorycznie aby pomieniony incydent odnosił się do jego osoby. Twierdził, że zachodzi podobieństwo nazwisk i że nie ma nic wspólnego z awanturnikiem, którego żona osadzoną została w klasztorze, wszak najlepszym dowodem, że żona jego ma na imię Serafina a nie Lorenza.
Lecz w aktach sądowych odnaleziono dokumenty, niezaprzeczone i stwierdzające tożsamość Serafiny z Lorenzą Feliciani oraz jej męża hr. Cagliostro. Dokumenty te były wydrukowane w broszurze „Korespondencja hr. Cagliostro“. Między innymi znajduje się tam zeznanie Duplaisire‘a, że przez przeciąg trzech miesięcy płacił za wszystkie wydatki pary i że zostali winni za różne towary pobrane na kredyt około 220 ludw. fryzjerowi, mistrzowi tańców Lioné etc. Na bal wydany przez tegoż pojawił się Balsamo ubrany nader bogato, w kosztownych szatach, wycyganionych od różnych kupców.
Po wyjeździe z Paryża małżonkowie jadą do Włoch. Cagliostro miał odwagę nawet zjawić się w Palermo, za co o mało drogo nie zapłacił, gdyż Marano, powiadomiony o pobycie natychmiast złożył najpoddańszą prośbę, aby go powiesić. Zdążył jednak mag uciec i oparł się aż w Neapolu, gdzie począł udzielać wykładów kabalistyki, zyskując szereg uczni.
Bawią jednak niedługo i wkrótce widzimy ich w Marsylii. Poznaje tam Cagliostro pewną starszą damę, która zakochuje się w nim i obsypuje podarunkami. Pani ta ma przyjaciela, niezwykle bogatego księcia, rozmiłowanego w alchemii. Cagliostro zaprzyjaźnia się z nim i rozpoczynają wspólne doświadczenia. Dzięki temu Balsamo od razu porasta w pierze, a cała trójka jest ze siebie wysoce zadowolona.
Lecz Cagliostro wyznaczył dzień na wykonanie „dzieła“. Jak wybrnąć? Oświadcza księciu, iż musi wyjechać na dni parę, by zakupić niezbędne zioła, przyjaciółce, iż teść jest umierający i do niego śpieszy. Dają mu znaczną sumę pieniężną na drogę, nawet obdarzają wygodną karocą.
Oczywiście karoca zostaje sprzedana na najbliższym postoju a za w ten sposób zdobyte pieniądze małżonkowie zwiedzają Hiszpanię, mianowicie Walencję, Alicante i Kadyks. W Kadyksie Cagliostro nabiera na tysiąc talarów jakiegoś szanownego zwolennika alchemii... wsiada na statek i powtórnie znajduje się w Londynie.
Drugi pobyt w Londynie jest przełomowy. Cagliostro przeradza się jakby na zupełnie innego człowieka. To zapewne dało asumpt Mare Havenowi, autorowi „Maitre inconnu“ do twierdzenia, że istniało dwóch różnych Cagliostrów. Stara się on wmówić w swej książce, że Cagliostro i Balsamo stanowili dwie różne osoby i że Cagliostro ponosił później odpowiedzialność za czyny niepopełnione, czyli szalbierstwa Balsama. Niestety, zbijają to całkowicie dane historyczne.
Ale powróćmy do tematu. Tedy Cagliostro ze zwykłego szarlatana i awanturnika zmienia się na dziwnego człowieka, o którym mówić pocznie cały świat. Opowiada wyłącznie o swych podróżach na Wschód do Mekki, Egiptu. Staje się naogół małomówny, a na liczne zapytania, czasem ogranicza się li tylko do naszkicowania swej cyfry: węża, dzierżącego w paszczy jabłko, przeszyte strzałą — obowiązek mędrca zachować w tajemnicy posiadane sekreta.
Zmiana ta następuje z chwilą przyjęcia go do masonerii. Masoneria w połowie XVIII wieku stała się potęgą. W jaki sposób dostał się tam Cagliostro bliżej nie jest wiadome, lecz musieli bracia zwrócić uwagę na jego niezwykłe zdolności i wciągnęli do lóż. Cagliostro skoro tylko znalazł się w związku tajemnym wnet zamyśla o odegraniu pierwszorzędnej roli i przeprowadzeniu zmian t. j. założeniu t. zw. masonerii egipskiej.
W jednej z broszur, wydanej w r. 1788 w Strasburgu czytamy. „Inicjowany w tajemnice wolnomularstwa, Cagliostro gorliwie odwiedzał loże w Londynie, przez cały czas swego pobytu. Na krótki czas przed odjazdem ze stolicy Anglii udało mu się zakupić u jakiegoś antykwariusza rękopis niejakiego George‘a Cofston‘a. Był to traktat o masonerii egipskiej, lecz pisany wysoce tajemniczo i niezrozumiale. Rękopis ten przerobił Cagliostro i na jego zasadzie stworzył nowy rytuał „rite maçonique“, ritus latomorum“, usunąwszy poprzednio wszystko wybitnie sprzeczne z religią i rażące. W ten sposób stworzył związek, który rozpowszechnił się po całym świecie i wiele swemu założycielowi dopomógł do osiągnięcia szczytu sławy“.
Bardzo trudno określić ile jest prawdy w tym twierdzeniu i czy nie jest to zwykła plotka. Lecz od tej chwili Cagliostro poczyna występować w charakterze cudotwórcy. Nietylko ogłasza, iż posiada tajemnicę przedłużenia życia ludzkiego za pomocą kamienia filozoficznego, ale leczy wszystkich, którzy doń się zwracają.
Wszystkie te szczegóły odnajdziemy w broszurze jednego z sędziów inkwizycji, zatytułowanej: „Vie de Joseph Balsamo, connu sous le nom de Cagliostro, extraite de la procedure instruite contre lui à Rome en 1700, traduite d‘après l‘original italien, imprimée à la chambre Apostoliene; anrichié de notes curieuses et ornée de son portrait“.
Autor tej książki twierdzi, że głównym źródłem bogactwa Cagliostra oraz sum przez niego rozrzucanych, były hojne subsydia masońskich lóż. Jest to wysoce możliwe. Cagliostro, w drugiej połowie swego życia, występował wszędzie z wielkim przepychem, otoczony liczną świtą. Każda z liberii jego służących kosztowała 20 luidorów. Masoni uważali go za świetnego agitatora i nie skąpili na propagandę.
Wraz z mężem zmienia się całkowicie Lorenza. Nabiera manier wielkoświatowych, stale zwie się Serafiną i wciąż wysuwa swe arystokratyczne pochodzenie.
Z Londynu, przez Holsztynię Cagliostro jedzie do Kurlandii, gdzie zakłada parę loż egipskiej masonerii. Tam już rozpoczyna się ta jego sława maga, którą od tej chwili cieszyć będzie. Lorenza swą pięknością szerzyła niebywałe spustoszenie śród tamtejszej arystokracji, to też kosztowności i drogie prezenty sypały się do jej stóp. Cagliostro sprawił takie wrażenie, że jeśli wierzyć słowom inkwizycji, miejscowa szlachta zupełnie poważnie zamierzała wysunąć jego kandydaturę na kurlandzki tron. W Mitawie wiele opowiadano o cudach maga. Miał przepowiedzieć illuminatowi Siffart‘owi, iż ten się zastrzeli co się sprawdziło. Przeważnie popisywał się w lożach wolnomularskich.
Dnia pewnego sprowadził małego chłopca, syna jednego z szlachty. Postawił go przed stołem, na którym stała karafka z wodą, za nią zaś parę zapalonych świec. Zrazu rozpoczął zaklęcia, trzymając rękę na głowie chłopca. Potem rozkazał patrzyć w wodę. Zaledwie dziecko polecenie wykonało, krzyknęło z radości i poczęło opowiadać, iż widzi piękny ogród a w nim aniołów. Efektowne to doświadczenie nie dawało jednak bezpośredniego sprawdzianu, to też ojciec chłopczyka poprosił cudotwórcę, czy nie może dziecko ściśle dojrzeć, co robi jego starsza córka, zamieszkała w majątku pod Mitawą. Po nowych zaklęciach, chłopiec oświadcza, iż widzi siostrę, schodzącą ze schodów i obejmującą starszego brata. Wydało się to obecnym niemożebnym, gdyż większość wiedziała, że starszy syn bawi daleko, poza granicami kraju. Cagliostro jednak ostrą uczynił uwagę, że najprzód należy sprawdzić a później krytykować. Posłano umyślnego i... okazało się, że najstarszy syn barona istotnie przybył przed paru godzinami niespodzianie i że siostra witała go na schodach. Nie dziwmy się, — po podobnym eksperymencie cała Mitawa grzmiała sławą maga...
W „Gazette de Santé“ z tej epoki możemy czytać. „Powiadają, iż hr. Cagliostro posiada wszystkie cudowne tajemnice wielkiego adepta i że odkrył sekret sporządzenia eliksiru życia. Cała jego postać nosi znamię nietylko rozumu, lecz geniuszu. Mówi wszystkimi niemal europejskimi i wschodnimi językami, niezwykle porywająco. Przeważnie stale nosi wschodni strój, sypia nie na łóżku, a w fotelu i nie używa innego jadła, prócz małej porcji makaronu, raz na dzień. Przyniósł on do nas nieznaną medycynę Indian i Egipcjan i nie stojąc w żadnym związku z lekarzami, kuruje darmo każdego, kto doń przybywa.“ Tak pisały poważne pisma.
Z Mitawy Cagliostro udaje się do Petersburga, gdzie szybko dostaje się do kół dworskich. Specjalnie opiekuje się nim Potemkin, a mag w dalszym ciągu czyni cuda.
Najgłośniejszym z nich jest uleczenie synka ks. Gagarina. Dnia pewnego zostaje zawezwany do pałacu magnata rosyjskiego, którego synek leży w agonii, a lekarze zrzekli się już dalszych zabiegów, uważając je za bezowocne. Cagliostro przybywa i zaznacza, iż podejmuje się sprawy niechętnie, nie lubiąc robić konkurencji zawodowym lekarzom, lecz gdy ci oświadczają, że o konkurencji mowy być nie może, bo wszelka nadzieja stracona — powiada, że podejmie próbę kuracji, wskrzeszenia raczej dziecka, lecz pod warunkiem, że zabierze go do siebie, do domu i że nikomu, nawet ojcu, nie będzie wolno widzieć go przez trzy dni. Zrozpaczony książę zgadza się na wszystko.
Na pół umarłe dziecko zabiera Cagliostro — i istotnie — po upływie trzech dni zwraca rodzicom — jak najzdrowsze!
Książę ubóstwia cudotwórcę, cały Petersburg pędzi, by złożyć mu hołd — Cagliostro jest pierwszą osobą — niestety na czas krótki — gdyż rozchodzi się wieść, iż dzieciak został zamieniony. Aczkolwiek nic nie zdołano udowodnić magowi, jednak caryca Katarzyna II uważała za wskazane udzielić czarodziejowi rady, aby jak najszybciej opuścił Petersburg i Rosję. Z niewdzięcznej nadnewskiej stolicy przybywa Cagliostro do Warszawy. Tu rychło zawarł znajomość z ks. podkomorzym Kazimierzem Poniatowskim, bratem króla, wielkim zwolennikiem nauk tajemnych, kabały, magii i alchemii. Ks. podkomorzy tak zachwycił się naszym magiem, iż ten zamieszkał nawet w jego pałacu. Złośliwy twierdzą, że główną rolę tu odegrały piękne oczy Lorenzy, która niedwuznacznie uwodziła ks. podkomorzego, czułego na wdzięki niewieście.
Początkowo Cagliostro cieszył się w Warszawie wielką sławą i założył swą lożę egipskiej masonerii. Ale, gdy naciągnął zbyt wielu na rzekome alchemiczne wyrabianie złota, a ks. Kazimierzowi Poniatowskiemu nie mógł przydzielić „przybocznego czarcika“ o co ten nastawał, grunt począł mu się palić pod nogami.. Szczególniej, że wszyscy zaczęli przebąkiwać o oszustwie.
Uciekł więc w nocy po cichu z Woli, gdzie miał swe laboratorium alchemiczne, a Lorenza w kilka dni później z bogatym łupem w postaci klejnotów i pieniędzy, podążyła w ślad za nim.
Przygody maga w Warszawie opisał Moszyński w swej broszurze p. t. „Cagliostro, zdemaskowany w Warszawie“ (1786 r.).
Porzuciwszy niegościnną Polskę, aczkolwiek z nabitym trzosem kieruje się w 1780 r. Cagliostro przez Niemcy do Francji. Dziwne przeczucie kazało mu wierzyć, iż tam osiągnie zenit swej sławy. Nie jedzie bezpośrednio do Paryża. By tym większy wywołać efekt, zatrzymuje się w Strasburgu, a samo przybycie do tego miasta urządza z teatralnym przepychem.
Przytoczę opis:
Przybycie cudotwórcy oznajmione było na szereg dni z góry. Wszyscy pragnęli ujrzyć tego, o którym krążyło tyle dziwnych opowieści.
Orszak Wielkiego Kopty, czyli Wielkiego mistrza egipskiej masonerii, był wielce wspaniały. Sam hrabia zajmował miejsce w kosztownym otwartym powozie, obok zasiadła, obsypana brylantami Lorenza, obecnie Serafina. Za powozem kroczył orszak liczny, krzykliwie, a bogato przybrany.
Fakt jeden o mało nie zmącił uroczystości. Nagle pewien starzec o semickim typie, uważnie dotychczas wpatrujący się w twarz hrabiego, zaryczał nieswoim głosem.
— Mam cię łajdaku! Mam! Oddawaj moje sześćdziesiąt uncji! Po czym, zwrócił się do tłumu — „Słuchajcie, to nie żaden hrabia Cagliostro to Józef Balsamo, oszust, który wyciągnął mi sześćdziesiąt uncji w Palermo.
Scena poczynała przybierać obrót niebezpieczny. Słychać było pomruki. Lecz sam bohater nie stracił na chwilę zimnej krwi. Siedział, jakby te słowa nie do niego były skierowane. I słusznie. Bo zamiast niego, głos niewidzialny zagrzmiał z niebios.
— Zabierzcie szaleńca, ogarniętego przez złego ducha!
Wielu padło na kolana, wołając, iż stał się cud. Policja pochwyciła nieszczęsnego starca, sądząc, że istotnie ma z szaleńcem do czynienia a sam triumfalny wjazd zakończył się przez przeszkód, uczyniwszy tym silniejsze wrażenie. Starcem był oczywiście nasz stary przyjaciel Marano, który ujrzawszy ex Balsama nie mógł powstrzymać swych uczuć.
Lecz Cagliostro czuł, że aby podbić wszystkich, należy uczynić jeszcze coś niezwykłego.
Pochód zatrzymuje się przed wielką salą, w której zebrani byli liczni chorzy z różnych części miasta. Wprawdzie agenci, którzy ich sprowadzili, dostarczyli tylko lżej chorych, ciężsi otrzymywali pieniężne wsparcie i winni byli w domu oczekiwać przybycia lekarza cudotwórcy. Współcześni świadczą, iż wszyscy chorzy, zebrani w sali, zostali uleczeni przez maga: jedni wprost przy pomocy dotknięcia, inni lekarstwem uniwersalnym Cagliostra. Złośliwi twierdzili, że wielu było takich, którzy oznajmili o swym wyzdrowieniu, dzięki tajemnie wręczonym pieniądzom... Sic!... Jak tam było — mniejsza, ale Cagliostro uleczył wszystkich i wyszedł z sali śród gromkich okrzyków wdzięczności zebranych. Cały tłum towarzyszył mu w drodze do wynajętego domu.
Wieczorem tegoż dnia urządził ucztę dla szeregu zaproszonych dostojnych gości, a podczas tej uczty popisywał się eksperymentami z dziedziny jasnowidzenia, znów przy pomocy dzieci.
W ogóle zauważyć należy, że najchętniej operował Cagliostro przy ich pomocy, zwąc dzieci „gołąbkami prawdy“.
Rola owych gołąbków polegała na tym, iż były one, jak już wspomniałem, rodzajem medium maga, który przy ich pomocy udzielał przepowiedni na przyszłość oraz dawał odpowiedzi na najbardziej skomplikowane zapytania. Podczas podobnych ceremonji występował Cagliostro w stroju, jakby kapłańskim. Przywdziewał białą szatę, tkaną złotem i ściągniętą złotym pasem. Na głowie nosił złotą, wysadzaną ciemnymi kamieniami opaskę, kształtu korony, czy tiary. Taż sama scena nastąpiła podczas kolacji w Strasburgu, a że dzieci dawały bez wyjątku trafne odpowiedzi na postawione pytania, zbytecznym jest pisać, jaki powstał entuzjazm.
Przez cały czas pobytu w Strasburgu, był Cagliostro otoczony niezwykłym podziwem i szacunkiem najwyższego towarzystwa. Duchowni, szlachta, dygnitarze prześcigali się w pogoni o jego względy. Miał uleczyć około piętnastu tysięcy osób, a nawet najzawziętsi wrogowie przyznawali, iż w tym okresie, w jego praktyce, naliczono zaledwie trzy śmiertelne wypadki. Nietylko leczył za darmo, lecz również obdzielał chorych bezpłatnie lekarstwami, a niejednokrotnie wspomagał pieniężnie.
Żył niezwykle wystawnie, rozrzucając niemal pieniądze, płacąc za wszystko natychmiast. Niejednokrotnie zachodzono w głowę jakie było źródło materialne, skąd tak obficie czerpał Cagliostro — i jedynem wytłumaczeniem byłyby fundusze dostarczane przez loże masońskie na szeroką, a skuteczną propagandę.
Sława Cagliostra zataczała tak wielkie kręgi, że do Strasburga zjeżdżano się, by móc podziwiać maga. Między innymi odwiedził go słynny fizjonomista Lavater, lecz czarodziej przyjął gościa więcej niż ozięble.
— Jeśli pan posiada więcej wiadomości — powiedział doń — ode mnie, to nie jestem panu potrzebny. Jeśli zaś ja posiadam więcej wiedzy — wtedy pan mi jest zbyteczny.
Lavater, który umyślnie przybył z Zurichu do Strasburga jedynie dla Cagliostra, był zdumiony powitaniem, ale nazajutrz wystosował list z zapytaniem, na czym polega jego wiedza.
Na to otrzymał lakoniczną odpowiedź:
„In verbis, in herbis, in lapidibus“ („W słowach, trawach i kamieniach“).
Słynny fizjonomista i wielki zwolennik cudowności, pastor Lavater, zasługiwał bezwzględnie na lepsze przyjęcie i gdyby Cagliostro potraktował go inaczej, zdobyłby sobie dozgonnego przyjaciela. Lecz zdaje się mag obawiał się nieco przenikliwości twórcy fizjonomistyki.
Z innych wybitnych osobistości zaprzyjaźnił się w Strasburgu Cagliostro z późniejszym kardynałem de Rohan, który tak wybitną rolę odegrał w historii „naszyjnika królowej“. Kardynał był podówczas arcybiskupem Strasburga, cierpiał na duszności i leczył się u cudotwórcy, a w czasie kuracji zadzierzgnął się ich przyjacielski stosunek. Lecz o tym później.
Tak pędził sławny żywot Wielki Kofta, aczkolwiek od czasu do czasu spotykały go przykrości. Sam wspomina o nich głucho i zapewnie polegały one na rewelacjach Marano i innych wrogów, wyciągających fakty z przeszłości.
W połowie 1783 r. opuszcza Cagliostro Strasburg i po krótkim pobycie we Włoszech, przez Bordeaux, udaje się do Francji. W Bordeaux został wyzwany przez ojca Hervieux na ciekawy pojedynek zmierzenia z nim siły magnetycznej, z którego oczywiście wyszedł zwycięsko, a miejscowe Towarzystwo Magnetyczne uczyniło swemu członkowi surową wymówkę, iż śmiał on mierzyć się z Cagliostrem. Z Bordeaux jedzie do Lionu, tam bawi 11 miesięcy, a 30 stycznia 1785 r. staje w Paryżu.
W Paryżu Cagliostro wynajmuje oddzielny dom przy ulicy Saint Cloud i wydawałoby się ma zamiar żyć spokojnie. Zaprzestaje nawet leczenia, a to ze względu, iż na kuracje magnetyczne rzucili się wszyscy. Zagłębia się za to w magię i specjalnie pracuje nad ewokacjami.
Wrażenie z tych seansów jest takie, iż poczynają go nazywać divo Cagliostro, boski Cagliostro, i cała arystokracja stara się pozyskać jego względy. Pałacyk maga, tego samego który przedtem jako drobny szalbierz tułał się po Paryżu, jest teraz oblężony.
Słynnym i po dziś dzień pozostał opis kolacji, urządzonej przez niego, do której przy pełnym świetle zasiąść miało 6 żywych i 6 zmarłych osób.
W „Mémoires authentiques pour servir a l‘historie de Cagliostro“ czytamy:
„O północy zebrali się zaproszeni. Sześciu magnatów francuskich zasiadło do stołu wspólnie z Cagliostrem. Służby nie było. Każdy z gości napisał na karteczce imię zmarłego, z którym pragnął rozmawiać. Cagliostro włożył kartki do kieszeni i oświadczył, że na jego rozkaz zmarli się zjawiają. Stawić się mieli ni mniej ni więcej: Voltaire, d‘Alemhert, ks. Choisenil, Diderot, ksiądz Voisin i Montesquieu. Te sześć imion powoli i dobitnie wymówił czarodziej. Nastąpił moment przerażającej ciszy. Światło przyciemniło się na chwilę — a gdy rozwidniło się na sześciu niezajętych miejscach siedziało sześciu wyżej wymienionych zmarłych. Rozpoczęła się rozmowa.
— Tamtego świata wcale nie ma — mówili umarli. — Śmierć nie jest niczym innym, jak zakończeniem naszych cielesnych cierpień. Po drugiej stronie bytu nie ma żadnych rozkoszy, lecz nie ma i przykrości.
Tak mniej więcej przemawiali zmarli.
Fakt ten opisany we wszystkich paryskich pismach, wywołał sensację. Stawiły się duchy, w obecności sześciu przytomnych osób — widziano je przy pełnym świetle — rozmawiano z nimi. I my nie wiedzielibyśmy, co sądzić o tym, gdyby późniejsze badania nie dały klucza do rozwiązania zagadki. Zmarli nie byli przebranymi żywymi ludźmi, jakby w pierwszej chwili przypuszczenie się nasuwało — w tym wypadku rzecz się miała inaczej. Nazwiska żywych uczestników trzymane były w jaknajwiększej tajemnicy i niemożebnym było sprawdzić, kto był na seansie w istocie, gdyż osoby, które o to zapytywano, potwierdzały fakt, celem osobistej reklamy i przez snobizm. Z tego względu, w następstwie ustalono, iż wyżej opisany fakt był zapewnie humbugiem, lub dobrze płatną dziennikarską reklamą.

Zajmując się gwoli rozgłosu eksperymentami z dziedziny magii, nie pomijał Cagliostro najważniejszego swego zadania — propagandy wolnomularstwa.
Już przedtym gdziekolwiek przebywał, zakładał loże. W Paryżu umyślił stworzyć lożę centralną, główną, któraby kierowała pozostałymi. Wciąż oznajmiał, że przywiózł ze Wschodu tajemnice Izydy i Anubisa i że na ich zasadzie pragnie reformować istniejącą masonerię. A zainteresowanie bractwami tajnymi było tak wielkie, że sam Paryż owego czasu liczył do 72 lóż, rozmaitych rytuałów. Wkrótce też zdobył szereg zwolenników wśród mężczyzn, a wtedy panie zazdrosne uprosiły żonę jego, obecnie Serafinę, by zorganizowała specjalną lożę kobiecą, gdzie byłaby wykładana magia.
Serafina Felicjani zgodziła się na to, lecz pod warunkiem, iż ilość członków nie będzie przekraczała 36 osób i że wpis od każdego wyniesie 100 luidorów. Zaciekawienie było tak wielkie, że skoro stało się to wiadome napływ chętnych przekraczał dwukrotnie liczbę 36.
W ten sposób stała się Lorenza wielką mistrzynią masonerii kobiecej. Od swych uczenic żądała bezwzględnego posłuszeństwa oraz powstrzymania się od wszelkich stosunków cielesnych przez czas trwania nauki.
Wynajęto oddzielny dom przy ulicy Verbe, Faubourg, Saint Honoré, samo zaś otwarcie odbyło się w następujący sposób:
Przy wejściu każda z pań musiała się przebrać. Przywdziewała długą białą szatę z kolorową szarfą. 36 dam podzielono na 6 grup wedle koloru szarfy: 6 czarnych, 6 niebieskich, 6 różowych, następnie — fioletowe, pąsowe, a u ostatnich 6 — koloru zwanego „impossible“ (niemożebny).
Następnie weszły do świątyni, sporej sali oświetlonej od góry. Ustawiono tam 36 krzeseł, obitych czarnym aksamitem, dla Lorenzy zaś, również w taki strój przybranej — tron na wzniesieniu. Koło tronu stały dwie dziwaczne figury tak fantastycznie ustrojone, iż ciężko było odgadnąć czy żywy człowiek to, czy rzeźba.
Gdy zajęto miejsca, światło przyciemniono, z trudem rozróżniano obecnych. Lorenza poleciła paniom obnażyć lewe nogi po biodra a prawe ręce oprzeć o kolumny. Po czym do sali weszły dwie młode kobiety z mieczami i powiązały damy wstęgami za ręce i nogi.
Śród głębokiej ciszy poczęła Lorenza:
„Pozycja w jakiej się znajdujecie, to symbol waszej pozycji w towarzystwie. Jesteście całkowicie zależne od mężów. Jesteście skrępowane. Gdybyśmy umiały walczyć o wasze prawa, mężczyźni byliby u naszych stóp.
Wstęp był wiele obiecujący, lecz dalszy ciąg mniej srogi.
— Pozostawmy im — mówiła — prowadzenie krwawych wojen. Naszym zadaniem, stwarzać opinię publiczną i łagodzić obyczaje. To nasze obowiązki!
Tu rozwiązano panie. Lecz oczekiwały je inne próby.
— Zwracam wam wolność, abyście ją odnalazły w społeczeństwie, śród którego żyjecie. Swoboda to najcenniejsza rzecz! Lecz czy potraficie ją zdobyć? Na to trzeba siły charakteru, adeptki! Oczekuje was próba! Rozdzielcie się na sześć grup wedle koloru waszych szarf i udajcie się do sześciu oddzielnych pokoi!
Damy spełniły rozkaz. Nikt im nie towarzyszył, gdyż same winny były dać dowody odwagi i woli. Wyjścia prowadziły do ogrodu, a w ogrodzie oczekiwały je wrażenia niezwykłe. Otaczali ich mężczyźni i albo drwili z nich, albo w najczulszych słowach błagali o znak wzajemności. Wiele adeptek sądziło, iż ma ze zjawami do czynienia, bo towarzysze byli przeważnie identyczni z wybrańcami ich serc. Lecz, pomne przysięgi, odrzucały bezlitośnie zaloty — zjawy kochanków spotkały się z rekuzą i musiały od kuszonych odejść zawstydzone.
Gdy więc 36 adeptek, po zwycięskiej próbie, powróciło do sali, powitała ich tymi słowy Lorenza:
Dostojne jesteście ujrzyć jego oblicze!
Wtedy strop sali rozwarł się a na złocistym tronie opuścił się człowiek, dzierżący w ręku żmiję. Był nim sam boski, nieśmiertelny Cagliostro.
Wielki Kofta przemówił:
— Córki moje! Magia, którą tak zwalczają, w czystym ręku jest tylko środkiem czynienia dobra. Magia jest inicjacją w tajemnice przyrody i spożytkowaniem tych tajemnic. Widzieliście już jeden fenomen w ogrodzie, gdzieście rozmawiały z osobami drogimi waszemu sercu, ujrzycie i inne... Poznacie całkowitą prawdę. Odsłonię ją wam, lecz stopniowo. Dziś tylko powiem, że istotny cel egipskiej masonerii zasadza się na szczęściu ludzkości. Dla osiągnięcia tego celu uciekamy się do sekretów natury t. j. do magii. Więcej nie dodam. Pomyślcie nad mymi słowami!
Właściwie myśleć nie było nad czym, bo był to tylko stek pustych i dźwięcznych frazesów, lecz snać Wielki Kofta uważał, że i tak wlał damom dość rozumu do głowy, bo po tej mowie niknął w ten sam sposób jak przybył.
Teraz sala zabłysła tysiącem świateł i damy nie zdążyły jeszcze ochłonąć z wrażenia, gdy nagle rozwarła się podłoga, z niej wysunął stół, przybrany wykwintnymi potrawami.
W tejże chwili pojawili się i kawalerowie dam, a ceremonia zakończyła się wykwintną ucztą, trwającą do 3-ej w nocy, o której to godzinie rozjechano się do domów, z zachwytem wspominając wrażenia fantastycznego wieczoru.

∗                    ∗

Wspomniałem wyżej o zażyłym stosunku Cagliostra z kardynałem de Rohan. Aczkolwiek mag w Paryżu zasadniczo nie leczył, gdy zachorował brat kardynała, książę de Soubise, na usilne prośby cudotwórca incognito, jako nieznany lekarz, udał się do niego i w ciągu 2 dni ze stanu niemal beznadziejnego, postawił go na nogi. Narobiło to takiej wrzawy w Paryżu, że magowi poczęto składać cześć jako osobie nadprzyrodzonej. Wszędzie sprzedawano jego portrety i ustawiano posągi, rzeźbione w marmurze. Wprawdzie lekarze twierdzili że książę wyzdrowiał sam przez się, lecz na te komentarze nie zwracano uwagi. Cagliostro był u szczytu sławy.
Postanowił olbrzymią popularność wykorzystać dla zadań wolnomularstwa. Wprawdzie kandydatów miał wielu, lecz w wyborze był trudny i stale mawiał „gdzie wiele powołanych — mało wybranych“. Zamyślił otworzyć radę najwyższej egipskiej masonerii „radę trzynastu“, w skład której wchodziliby ludzie istotnie niezwykli czy z rozumu, czy nauki, czy bogactwa.
Cagliostro aby zachęcić dawał do zrozumienia, że w stopniu tym najwyższym jest w stanie obdarzyć adeptów nieśmiertelnością i eliksirem życia.
Recepta miała polegać na następującym.
Aby dojść do wieku 5557 lat należy:
Z zaufanym przyjacielem udać się na wieś i tam nie widywać z nikim. Przez 32 dni zachować b. ścisłą dietę, żywić się wyłącznie lekkim rosołem i jarzynami, 17 i 32 dnia puścić krew oraz przyjąć 6 kropel białej mikstury (skład mikstury pozostał tajemnicą Cagliostra), 33 dnia pacjent kładzie się do łóżka na tydzień i otrzymuje pierwsze ziarenko pierwotnej substancji, stworzonej przez Pana Boga, utraconej przez grzech pierworodny, a odzyskanej dzięki zasługom masonów.
Połknąwszy to ziarenko, człowiek traci dar słowa i przytomność na trzy godziny, podczas których występują poty oraz wydzieliny wszelkiego rodzaju.
Następnego dnia znów zażywa jedno ziarenko. Przykre objawy powtarzają się i w czasie tego ataku traci on zęby, włosy i skóra schodzi mu z ciała.
Następnego t. j. 35 dnia kuracji, otrzymuje pacjent ciepłą kąpiel! — 36 dnia zaś połyka w kielichu mocnego wina trzecie i ostatnie ziarenko — po czym zapada w sen głęboki, podczas którego odrastają zęby i włosy.
37 dnia, po przebudzeniu, bierze kąpiel z traw aromatycznych, a następnie zwykłą kąpiel.
39 dnia zażywa 10 kropel specjalnego balsamu w dwóch łyżkach czerwonego wina, a dnia 40 jest odmłodzonym i odrodzonym, jak gdyby po raz wtóry przybył na świat.
Taką jest recepta Cagliostra.
W związku z tym czarodziej wszędzie rozpuszczał wieści o swej długowieczności. Wspominał o wypadkach dziejów starożytnych, jak gdyby przy nich był obecny.
Pewna markiza u której mag często obiadował zapytała w jakim jest wieku.
— Urodziłem się w dwa stulecia po potopie! — odpowiedział najpoważniej.
Zaufany kamerdyner, ciekawskim, takich samych dostarczał wiadomości. Snać nauczony — twierdził, iż począł służyć u swego pana w tym samym roku, kiedy Juliusz Cezar został zasztyletowany w senacie.
Cagliostro dzięki swej wymowie, manierom, towarzyskiej zręczności tak umiał zafascynować wyższe paryskie towarzystwo, że w jego „cenacle‘u“ zebrało się nie trzynastu a paruset najbogatszych i najbardziej znanych ludzi tej epoki. Zamierzał nawet powiększyć ilość rady, nie mogąc wielu odmówić tytułu „mistrza“. Egipska masoneria przybrałaby zapewne olbrzymie rozmiary i potęgę, gdyby pewien wypadek nie był położył kresu dalszej świetnej we Francji karierze maga i uczynił jego pobyt w tym kraju niemożliwy.
Wypadkiem tym była sprawa „naszyjnika królowej“.

∗             ∗

Wiemy, że Cagliostro cieszył się wielkim zaufaniem kardynała de Rohan. W domu zaś Cagliostra, bywała pewna intrygantka, hrabina de la Motte, która twierdziła że pochodzi z królewskiego rodu Valois, poprzednio panującego we Francji. Jej mąż, choć utytułowany, był niebieskim ptakiem i oboje żyli przeważnie z oszustw. Nasz Way nigdy jej nie lubił, ale tolerował jej obecność w swym domu, nie chcąc sobie z niej czynić jawnego wroga.
Przez Cagliostra poznała de la Motte kardynała, który ponoć zachwycił się z jej wdziękami i z którego zdążyła w krótkim względnie czasie wyciągnąć kilka tysięcy liwrów.
Kardynał był wielkim jałmużnikiem (grand aumonier) Francji t. j. zwierzchnikiem nadwornego duchowieństwa. Było to stanowisko wysokie, lecz na de Rohan‘a krzywym okiem spoglądano na dworze, bo publiczną było tajemnicą, że królowa jest mu więcej, niż niechętna. Niechęć ta miała się datować z czasów, gdy kardynał był ambasadorem francuskim w Wiedniu i w tym charakterze przeprowadzał pertraktacje w sprawie małżeństwa ówczesnej arcyksiężniczki z Daufin‘em, późniejszym Ludwikiem XVI. Mówiono nawet o stosunku kardynała, jednego z najpiękniejszych mężczyzn epoki z Marią Teresą i scysjach, które na tym tle z córką zachodziły. Ile prawdy zawierały plotki — trudno ustalić, lecz faktem jest, że Maria Antonina usilnie podkreślała swój nieprzyjazny do de Rohan‘a stosunek, a całą sprawę komplikowało, że kardynał po cichu się kochał w królowej. Jeśli dodać tu niepomierną dumę i ambicję potomka najwybitniejszego rodu francuskiego, który na swej tarczy pisał „królem nie jestem — księciem być nie chcę“ — zrozumiałem jest, że uczyniłby on wszystko, celem pozyskania sympatii Marii Antoniny i nasycenia swej próżności.
Z tych okoliczności postanowiła skorzystać de la Motte, aby z kardynała wyciągnąć bajońską sumę, która na długo zapewniłaby jej wystawne życie oraz możność hulanek mężowi, osobnikowi z pod ciemnej gwiazdy.
Oto co wymyśliła.
Nadwornym jubilerem był Boehmer. Swego czasu, gdy faworytą Ludwika XV była pani Dubarry, przyszykował on dla niej naszyjnik z niezwykle pięknych i dużych brylantów. Ponieważ faworyta sama dobierała kamienie, robota trwała długo, a pod jej koniec król umarł, samą zaś madame Dubarry zesłano. Wobec tego jubiler pozostał z naszyjnikiem, oszacowanym na 2 miliony liwrów, bez nabywców, gdyż na tak olbrzymią sumę, stanowiącą fortunę, mógł sobie jedynie pozwolić monarcha. Lecz i monarchom pod koniec XVIII w. poczęło się gorzej powodzić. Przymierzała wprawdzie naszyjnik Maria Antonina, ale posłyszawszy o cenie, wiedząc, że dość pusta szkatułka królewska nie jest w stanie zdobyć się na taki wydatek, czy chcąc pozyskać popularność oświadczyła, iż za te pieniądze woli zbudować pierwszorzędny bojowy okręt, co na pożytek prędzej wyjdzie królowi i Francji. Patriotyczne odezwanie się Marii Antoniny, wywołało ogólny zachwyt i szeroko było kolportowane przez dworaków, celem zwiększenia, tak podówczas koniecznego, przywiązania do tronu.
Z tych, ogólnie znanych okoliczności postanowiła skorzystać de la Motte.
Udaje się do kardynała i poczyna mu tłumaczyć, iż królowa z prawdziwym żalem zmuszona była się rozstać z pięknymi klejnotami. Chętnie nabyłaby ona z własnej szkatuły pomienioną kolię, lecz uczynić to może jedynie po cichu, by nie wzbudzić oburzenia. Uczynić zaś to może, spłacając sumę ratami w pewnych odstępach czasu, lecz ktoś inny musi działać, i występować, by nie domyślano się iż ona naszyjnik nabywa. Otóż, gdyby kardynał przyjął na siebie tę misję, może być pewien wielkiej wdzięczności królowej, która potrafi w odpowiedni sposób mu się zrewanżować.
Ambitny, a jednocześnie łatwowierny de Rohan przyjął propozycję z zachwytem i prosił awanturnicę, by zechciała sprawę doprowadzić do końca.
W parę dni później de la Motte znów pojawia się u kardynała i mówi, że królowa zgadza się na jego pośrednictwo. Kardynał weźmie od jubilera Boehmer‘a naszyjnik na własny rachunek, zaś wzamian wystawi mu zobowiązania na różne terminy. Przed każdym z terminów Maria Antonina za pośrednictwem de la Motte dostarczy sumę, potrzebną na spłatę Boehmera. (Inaczej sprawy nie można było załatwić, gdyż awanturnica wiedziała, że wielce rozrzutny kardynał nigdy większych sum w gotówce nie posiadał). O ile kardynał się zgadza, królowa odręcznym pismem układ potwierdzi. De Rohan, z radości stracił głowę. Pieniędzy nie żądano od niego, lecz tylko tak drobnej przysługi, jak podpis, w terminach płatności będzie się wywiązywała królowa... a za to honory, władze, nawet może miłość Marii Antoniny.
De la Motte była w zażyłych stosunkach z notorycznym szubrawcem i fałszerzem Retaut de Villette, więcej niż artystycznie podrabiającym pismo. Dzięki tej znajomości istotnie wręczyła kardynałowi bilet królowej, w którym ta upoważniała go do nabycia kolii, na warunkach podanych przez de la Motte.
Kardynał, nie tracąc chwili, posłał po Boehmer‘a, ten zaś ujrzawszy list, uszczęśliwiony z tranzakcji, jak najchętniej przyjął porękę de Rohan‘a.
Lecz przystępując do zakończenia sprawy kardynał uważał za konieczne zasięgnąć rady niezrównanego, boskiego, Wielkiego Kofty. Ten czy czując, że sprawa nie jest wyraźną, czy wogóle nie mając zaufania do wszelkich tranzakcji, pochodzących od pani de la Motte, długo wykręcał się i unikał spotkania. W końcu uległ naleganiom Lorenzy. Magiczna konsultacja miała miejsce w pałacu Eminencji, w obecności paru wtajemniczonych osób, przy pomocy oczywiście „gołąbków prawdy“. Odpowiedź brzmiała w ten sposób: „przedsięwzięcie jest godne tak szlachetnego męża; zakończy się pełnym sukcesem i łaski królowej obsypią Ludwika de Rohana, pod którego rządami Francja dojdzie do najwyższego szczeblu rozkwitu“.
Na tej to zasadzie postawiono później maga w stan oskarżenia, twierdząc, iż musiał być w całej sprawie zainteresowany materialnie i, że gwoli ostatecznego skłonienia kardynała, zorganizował wyrocznię.
Chcąc być jednak ścisłym, zaznaczyć należy, że ogromnie jest trudno sprecyzować w całej tej sprawie rolę Cagliostra i że wątpliwym jest, czy przy swej ostrożności, dałby się dobrowolnie uwikłać w tak niepewne towarzystwo, jakim była de la Motte i Retaut de Villette. Przypuszczać raczej należy, że albo sam padł ofiarą sfałszowanego listu, albo też zależało mu na skompromitowaniu królewskiej rodziny, jako przywódcy masonerii już podówczas przygotowującej Wielką Rewolucję.
Fakty dalej potoczyły się następująco:
Kardynał otrzymał od jubilera naszyjnik, który doręczył w obecności de la Motte jej wspólnikowi, przebranemu w liberię służby królewskiej. Wprawdzie nieco był zdziwiony, że w parę dni później, nie widział go na wielkim przyjęciu dworskim, na szyi Marii Antoniny, jak również, że ta nie zmieniła swojego względem niego oziębłego postępowania. Wszystkie te fakty zdążyła jednak wytłomaczyć de la Motte, twierdząc, że zbyt szybka zmiana postępowania, jak również pokazywanie kolii mogłyby zwrócić uwagę i wywołać zbyteczne komentarze.
Kardynał uspokoił się.
W tymże samym czasie mąż awanturnicy, hrabia de la Motte wraz z Retaut de Villette przeprawili się do Anglii, gdzie wyjąwszy kamienie z oprawy, starali się je sprzedać oddzielnie. Przedsięwzięcie ze względu na wielkość kamieni było trudne, niebezpieczne i wymagało czasu. Dlatego w Paryżu należało grać na zwłokę.
Tymczasem...
Tymczasem królowa nietylko nie nakładała naszyjnika, lecz i nie zmieniała swego postępowania wobec kardynała, co poczynało go silnie niepokoić, mimo wykrętnych tłomaczeń hrabiny de la Motte. Ta widząc, że sprawa się wikła, co rychlej zawezwała Villette‘a z Londynu... i kardynał znów otrzymał list, który przeczytał ze łzami radości. Wprawdzie w tym liście nie było ani słówka o pierwszej racie wysokości 300 tys. liwrów, lecz de la Motte tłomaczyła, że winien on sumę tę sam zapłacić, za co Maria Antonina tym wdzięczniejszą mu będzie.
Aczkolwiek de Rohan nie miał pieniędzy, gdyż mimo olbrzymiego majątku, stale siedział w długach, lecz licząc na pożyczkę od bogatego Anglika, odpisał, znów za pośrednictwem de la Motte królowej, że z radością pierwszą ratę zapłaci, za co otrzymał serdeczną odpowiedź, sfabrykowaną przez Villette‘a, w której królowa chętnie przejmowała jego pomoc, zaznaczając, iż dzieje się to wyjątkowo, a następne sumy wpływać będą punktualnie.
W ten sposób de Rohan miał trzy listy. Celem, zdaje się, ostatecznym szantażystów było możliwie długo ciągnąć sprawę i tak go w nią wplątać, by zapłacił wszystko a później nie mógł się skarżyć w obawie śmieszności i gniewu króla.
Dla tego celu należało otumanić go do ostatecznych granic. Listy, przy oziębłości królowej, były zbyt małym dowodem. Wówczas de la Motte wymyśliła łajdactwo genialne.
Wynalazła w Paryżu młodą dziewczynę, nazwiskiem Legay, podobną ze wzrostu i twarzy do Marii Antoniny. Dziewczyna ta, jako baronowa Oliva, często bywała w salonach hr. Cagliostro. Postanowiono z niej uczynić narzędzie a jakimi argumentami ją oplątano — nie wiadomo, gdyż z wyroku wynikałoby, że dobrze nie wiedziała, jaką rolę odgrywa. Otóż de la Motte powiadamia kardynała, że królowa pragnie się z nim spotkać w nocy w ogrodzie Trianon.
Kardynał szaleje z radości, stawia się o wyznaczonej godzinie na miejscu spotkania. Noc jasna, księżyc świeci blado. Zbliża się doń Oliva, którą kardynał przyjmuje za królowę i mówi:
— Mogę poświęcić panu tylko chwilę! Przybyłam, by powiedzieć, iż jestem z niego zadowolona...
Nagle słychać z oddali pospieszne kroki. Rzekoma królowa przerażona mówi:
— Szuka mnie hrabina d‘Artois! Muszę już, niestety, pożegnać pana...
Gdy nazajutrz de la Motte znów przyniosła „własnoręczny“ list Marii Antoniny, ze słowami żalu, z powodu przerwanego spotkania, czyż mógł biedny kardynał przypuszczać, iż padł ofiarą wyrafinowanego oszustwa?
Lecz termin płatności nadszedł. Bogaty Anglik z pożyczką się cofnął. Kardynał błagał Boehmera, by zaczekał nieco, lecz ten, będąc w wielkiej pieniężnej opresji i sądząc, że kardynał nie śmie napomnieć królowej o długu, postanowił uczynić to sam przy pierwszej okazji.
To też, gdy wezwano go do dworu w jakiejś błahej sprawie, podał list tej treści:
„Winszuję Waszej Król. Mości najpiękniejszego naszyjnika w Europie i błagam by nie zapominała o mnie“.
Królowa, gdy to przeczytała, w pierwszej chwili zawołała: „Boehmer zwariował“, lecz później, zaintrygowana, wysłała p. de Campan, chcąc rzecz całą bliżej wyjaśnić. Ta posłyszawszy opowieść wykrzyknęła.
— Panie Boehmer! Ograbiono pana! Królowa nic nie wie o tej sprawie!
Wybuchnął skandal. Ludwik XVI zawezwał natychmiast kardynała i począł mu w obecności Marii Antoniny robić ostre wymówki. Kardynał zmieszał się nieco, lecz po chwili podał monarsze listy, podpisane „Marie Antoinette de France“.
— To nie charakter królowej — zawołał król — i nie jej podpis. Jakto de Rohan i kardynał nie wie, że królowe podpisują się imieniem jedynie?
Kardynał oniemiał, a król w najwyższym wzburzeniu powtarzał:
— Znajdę winowajców!
Gdy kardynał opuszczał królewski gabinet został aresztowany i odstawiony do Bastylii. Tegoż dnia uwięziono hrabinę de la Motte, a w parę dni później Villette‘a i Olivę.
Również tego dnia aresztowano Cagliostra i odstawiono do Bastylii.
Nie pominięto Lorenzy, ale rychło ją zwolniono. Sprawie przywiązano taką wagę, że aresztowanych sądził parlament. Adwokat de la Motte gwałtem chciał całą winę zwalić na Cagliostra, lecz usiłowania te były bezskutecznie.
Wyrok zapadł następujący:
Podpis królowej jest sfałszowany.
Nieobecny de la Motte zostaje skazany na wieczne galery.
Żona jego de la Motte na publiczną chłostę i bezterminowe więzienie.
Retaut de Villette zostaje wypędzony z królestwa.
Cagliostro uniewiniony.
Oliva uniewiniona.
Kardynał padł ofiarą szantażu.
Kiedy miano wykonać wyrok na de la Motte wyrwała się swym oprawcom i długo się broniła, nim zdołano ją obezwładnić.
Osadzona w więzieniu, zbiegła po 10 mies., zapewne przy pomocy męża, który dzięki brylantom, mógł rzucić pieniędzmi i uciekła do Anglii, gdzie po paru latach zginęła — wyrzucona przez okno, podczas jakiejś orgii.
Wracajmy do Cagliostra.
Uniewinnienie jego zostało przyjęte z entuzjazmem nietylko przez jego adeptów, lecz ogół paryżan. Niezliczone tłumy towarzyszyły mu do domu, wydając na cześć maga gromkie okrzyki. Wieczorem wiele domów zostało iluminowanych. Sam Cagliostro wyszedł na balkon i miał krótką mowę do zebranych, dziękując za dowody współczucia.
Nazajutrz jednak, po uwolnieniu — Wielki Kofta, otrzymał rozkaz królewski opuszczenia Paryża w ciągu 24 godzin. Zastosował się do tego i wyjechał do Passy odprowadzony przez olbrzymie tłumy, pośród których nie brakowało i dworzan Ludwika XVI.
Nie czuł się jednak we Francji bezpieczny. Spędziwszy w Passy trzy tygodnie i przyjąwszy moc osób do egipskiej masonerii, wyjechał do Anglii, nie tracąc swej władzy nad umysłami paryżan. Wyjazd Cagliostra z Francji upodobnić by można do narodowej klęski. Wielu przywdziało żałobę, a gdy statek w Boulogne oddalał się od brzegów, pięciotysięczny tłum padł na kolana, błagając maga o błogosławieństwo.

∗             ∗

W Londynie Wielki Kofta również został przyjęty z wielkim respektem. W ślad za nim do Anglii przybył szereg jego adeptów. Założył w swym domu lożę wolnomularską, w której sam przewodniczył, a najwybitniejsze osobistości wstępowały do grona braci. Lecz Cagliostro nie zapominał o paryżanach.
Będąc oddzielony od Bastylii kanałem La Manche, wydał on swe słynne pismo „Lettre au peuple français“. (List do narodu francuskiego), przetłomaczony niemal na wszystkie języki europejskie i rozsprzedany w setkach tysięcy egzemplarzy.
Był to pamflet, wymierzony przeciw wersalskiemu dworowi, parlamentowi, a nawet królowi. Zrozumiano go w zupełności dopiero w parę lat później, kiedy wybuchła Wielka Rewolucja francuska, ściśle w piśmie Wielkiego Kofty przepowiedziana.
Pismem tym zakończył Cagliostro swą burzliwą i pełną przygód karierę. Jak gdyby wykonał misję włożoną na niego przez bractwa tajne, skończył się i był już więcej niepotrzebny. Od tej chwili zaczyna się jego upadek, który miał doprowadzić do tragicznego końca.
Cagliostro z Anglii udaje się do Rzymu.
Już Casanova, gdy go widział po raz pierwszy ostrzegał, by miał się na baczności przed tym miastem, gdyż będzie mu ono fatalne.
Gdyby Cagliostro nie był się tam udał, nie byłby go spotkał los, jaki go spotkał.
Przybywszy do Wiecznego Miasta, rozpoczął tam, jak zresztą wszędzie, propagandę wolnomularstwa egipskiego, mimo że najwięcej się tam narażał. Masoneria zabroniona była przez papieża Klemensa XII pod grozą nawet kary śmierci a jego następca, ówczesny papież Benedykt XIV nietylko potwierdził bullę poprzednika, lecz i rozszerzył jej zakres działania.
Mimo rad przyjaciół, Wielki Kofta rozpoczął swą propagandę. Szła dość opornie. Na początek zdobył tylko trzech członków... a w tej liczbie — był jeden zdrajca, który się zapisał do masonerii egipskiej jedynie w celu, by sprzedać mistrza.
Na zasadzie jego rewelacji 27 września 1789 r., inkwizycja wydała rozkaz aresztowania Cagliostra, zabrania wszystkich jego papierów i osadzenia w więzieniu.
Śledztwo w sprawie egipskiej masonerii było niezwykle długie, drobiazgowe i staranne.
Akt oskarżenia przygotowano dopiero 21 marca 1789 r.[1] Przede wszystkim wyciągano w nim wszystkie sprawki Cagliostra, popełnione poprzednio pod nazwiskiem Balsama. Te zarzuty, co prawda mniej były groźne, gdyż popełnił on je poza granicami państwa papieskiego, albo uległy one przedawnieniu. Ale chodziło o rzecz poważniejszą.
Oskarżono Cagliostra o propagandę masońską oraz poważniejsze uprawianie magii. Mimo obrony Wielkiego Kofta, skazano go 7 kwietnia 1791 r. na śmierć. Pod tym wyrokiem trybunału czytamy rezolucję papieża:
„Józef Balsamo, przekonany w wielu przestępstwach, jako to masonerii, magii i herezji — zasłużył na śmierć. Lecz wedle specjalnego naszego miłosierdzia, darujemy mu tę karę, zamieniając na dożywotne więzienie, bez nadziei na prawo ułaskawienia. Po uroczystym wyrzeczeniu się herezji, przypisaną mu zostanie specjalna pokuta“.
Większość historyków twierdzi, że w więzieniu torturowano Cagliostra, a gdy nieszczęsny ryczał z bólu, kazał go gubernator zamku Św. Anioła smagać kijami, twierdząc, że zwariował.
Istnieje wprawdzie legenda, że Cagliostrowi udało się uciec zamieniwszy ubranie ze spowiednikiem, lecz mimo, iż wielu w nią wierzy, należy opowieść odnieść do kategorii legend.
Lorenza podczas procesu zachowała się brzydko. Starała się całą winę zwalić na męża, twierdząc, iż trzymał ją w stanie hypnozy. Doświadczenia z „gołąbkami prawdy“ nazywała oszustwem i twierdziła, że dzieci uczono, jak mają na pytania odpowiadać. Mimo całej bezsensowności tego twierdzenia, gdyż z góry nie można było przewidzieć, jakie dzieciom zostaną postawione pytania — oparto się na tych zeznaniach. Zdrada Lorenzy dałaby się tym wytłomaczyć, iż przedtem już nienawidziła i zdradzała męża.
Dzięki tej podłości Lorenzę osadzono tylko na krótko w klasztorze, później zwolniono, a nawet wyznaczono niewielką rentę.
Cagliostro spędził w więzieniu około sześciu lat. Data jego śmierci nie jest ściśle wiadoma.
Wszystko to są rzeczy zbyt poczciwe, by pisać o nich w tym szkicu obszernie. Kto ciekaw bliższych szczegółów o Cagliostrze i jego pobycie w więzieniu, niech przeczyta obszerną moją książkę p. t. „Cagliostro, król awanturników“.
Wszystkie papiery Wielkiego Kufty zostały spalone przez inkwizycję. Pozostały zaledwie fragmenty, zawarte w aktach sprawy sądowej. Z tej przyczyny tak mało posiadamy istotnych danych o życiu Cagliostra.
Takimi były dole i niedole tego, którego nazwano wielkim awanturnikiem XVII w., choć życiem swoim nie zasłużył on wcale na ten szczytny tytuł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej błędna data; wydaje się, że powinna być późniejszą od tej z akapitu powyżej.