Widzenie sędziego z Kolmaru

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Widzenie sędziego z Kolmaru
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




WIDZENIE SĘDZIEGO Z KOLMARU.



Przed złożeniem przysięgi cesarzowi Wilhelmowi, nie było szczęśliwszego człowieka nad pana Dollingera, skromnego sędziego trybunału w Kolmarze, kiedy zjawił się na posiedzenie w swym birecie, nasuniętym na oczy, z okrągłym brzuszkiem, kwitnącemi ustami i trzema podbródkami, umieszczonymi wygodnie na muślinowej kokardzie.
— A, zdrzemniemy się trochę — zdawał się mówić, zasiadając na fotelu.
Przyjemnie było patrzeć, z jaką rozkoszą wyciągał swoje tłuściutkie nogi, pogrążał się w dużym fotelu, sadowiąc się na nowiutkie, miękkie koło skórzane, któremu zawdzięczał swoją cerę świeżą i humor zawsze dobry, pomimo trzydziestu lat pracy siedzącej.
Biedny Dollinger!
To właśnie to kółko skórzane zgubiło go! Tak mu było dobrze na niem, takie wygodne miejsce wysiedział sobie na tej poduszeczce, że wolałby, zdaje się, zostać Prusakiem, niż ruszyć się ztamtąd. Cesarz Wilhelm powiedział mu:
— Siedź spokojnie, panie Dollinger.
I Dollinger siedział.
A dzisiaj, cóż — widzimy go w sądzie kolmarskim, wymierzającym sprawiedliwość w imię Cesarskiej Mości z Berlina.
Dokoła niego nic się nie zmieniło; zawsze ten sam, suchy, monotonny trybunał, ta sam a sala z połyskującemi ławkami, gołe mury, szmer adwokatów, to samo pół-światło, padające z okien, przysłoniętych firankami z szarży, tuż zapylony wielki — krucyfiks z Chrystusem ze spuszczoną głową i wyciągniętemi ramionami.
Przechodząc pod pruskie panowanie, sąd kolmarski nie uległ zmianie: zawsze stoi tam w głębi posąg cesarza, ale pomimo to Dollinger czuje się jakby przeniesiony na inne miejsce. Napróżno zasuwa się ze wściekłością w głąb fotelu; nie powrócą już miłe drzemki dawniejsze, a kiedy czasem zdarzy mu się zasnąć podczas posiedzenia, to takie straszne sny go trapią... Zdaje mu się, że jest na wysokiej górze, coś jakby na Honeck, zwanem banią Alzacyi... Cóż on tam robi sam w swem sędziowskiem ubraniu, siedząc na fotelu, na takiej wysokości, gdzie już nic nie widać prócz drzew karłowatych i rojów muszek malutkich?... Sędzia nie wie tego. On czeka drżący od zimnego potu i dręczony jakąś dusznością.
Po drugiej stronie Renu wschodzi duże czerwone słońce, a w miarę tego, jak ono się podnosi coraz wyżej, tam nisko w dolinach Thonnu i Munstru, od jednego do drugiego końca Alzacyi rozlega się jakiś głuchy szmer; słychać turkot powozów, odgłos stąpania nóg i wszystko to wzmaga się, rośnie, przybliża, a biedny Dollinger czuje, jak mu się serce ściska. Za chwilę widzi, jak po krętej drodze, po pochyłości góry zbliża się ku niemu pogrzebowy orszak nieskończenie długi — to cały naród Alzacyi postanowił zgromadzić się w tem przejściu przez Wogezy, ażeby uroczyście wyemigrować.
Na przodzie posuwają się długie wozy, zaprzężone w cztery woły, te wielkie wozy drabiniaste, które służą do przewożenia zboża podczas zbiorów, a teraz naładowane są sprzętami, trzodą, lub narzędziami pracy. Są tam ogromne łóżka, wysokie szafy, garnitury, kryte bawełnicą, ule, kołowrotki, małe dziecinne krzesełka, fotele przodków, mnóstwo starych relikwij, wyciągniętych z kątów i roztaczających teraz dokoła siebie święty kurz domowych ognisk...
Całe domy jad ą na tych wozach. Posuwają się z jękiem, a woły ciągną je z wielkim trudem, jak gdyby ta gleba przytrzymywała koła, jakby te bryłki suchej ziemi, pozostałe w bronach, w pługach, na rydlach, na grabiach, przysparzały znacznie ciężaru i wyjazd ten robiły podobnym do zupełnego wyrwania z korzeniami. Poza tem wszystkiem podąża tłum milczący, rozmaitego stanu i wieku: od starców w trójgraniastych kapeluszach, którzy drżący opierają się na kijach, aż do małych, jasnowłosych pacholąt w barchanowych spodenkach z szelkami przez plecy; od sparaliżowanych dziadów, których dumni młodzieńcy niosą na swych barkach, aż do niemowląt, tulących się do łona swych matek — wszyscy dzielni i niedołężni, ci, którzy utworzą armię w przyszłości i ci, którzy brali udział w okropnej kampanii, kirasyerzy bez nóg, wlokący się o kuli, artylerzyści, wynędzniali, zmęczeni, w zniszczonych mundurach, na których są jeszcze ślady pleśni kazamatów w Spandau — wszyscy dumnie posuwają się drogą, przy której siedzi nasz sędzia z Kolmaru, wszystkich twarze ze wstrętem i gniewem odwracają się od niego.
Biedny Dollinger! chciałby umknąć gdzieś, schować się, ale to niepodobna! Jego fotel jest przytwierdzony do góry, skórzane kółko do fotelu, a on do skórzanego kółka. Teraz zrozumiał, ze jest tu wystawionym pod pręgierz i dlatego tak wysoko, ażeby hańbę jego zdaleka widzieć można było... A orszak się ciągle posuwa, jedna wieś za drugą. Te z nad granicy szwajcarskiej prowadzą olbrzymie trzody owiec; inne z nad Saary ciągną wózki do przewożenia rudy mineralnej, naładowane twardemi, żelaznemi narzędziami. Za wsiami postępują miasta — cała ludność przędzalni, garbarze, tkacze, osnuwacze, mieszczanie, księża, rabini, urzędnicy w sukniach czarnych i czerwonych... A oto trybunał kolmarski ze starym prezydentem na czele. Dollinger umiera ze wstydu, chciałby ukryć twarz swoją, ale ręce ma sparaliżowane, chciałby zamknąć oczy, lecz powieki pozostają bez ruchu. Trzeba, ażeby widział i ażeby go widziano; ażeby nie stracił ani jednego pogardliwego wejrzenia swoich kolegów, rzucanego w przechodzie.
Sędzia pod pręgierzem — to coś okropnego!
Ale co go bardziej jeszcze martwi, to widok wszystkich bliskich w tym tłumie, żaden z nich nie poznaje go. Jego żona i dzieci przechodzą przed nim ze spuszczonemu głowami. Zapewne i oni wstydzą się także! Nawet ten mały Michaś, którego tak kocha, odchodzi na zawsze, nie spojrzawszy na ojca. Tylko stary prezydent zatrzymał się na chwilkę i powiedział do niego cichym głosem:
— Chodź z nami, Dollingerze, nie zostawaj tam, mój przyjacielu...
Ale Dollinger nie może powstać! Porusza się, woła, a pochód całemi godzinami posuwa się naprzód, a kiedy o zmroku już oddalił się, wszystkie piękne aleje, pełne dotąd odgłosów dzwonów i fabryk, teraz pogrążone zostały w bezdenną ciszę. Cała Alzacya wyszła. Pozostał tylko sędzia kolmarski — siedzi oto tam na wysokiej górze, przykuty nieruchomo do miejsca, wystawiony pod pręgierz...
... Nagle scena się zmieniła. Smutne ciosy, czarne krzyże, rzędami groby i tłum w żałobie... To cmentarz w Kolmarze, to dzień wielkiego pogrzebu... W powietrzu rozlegają się tony wszystkich dzwonów w mieście. To radca Dollinger umarł. Czego nie mógł zrobić honor, tego dopełniła śmierć. Ona wyrwała ze skórzanego kółka nieruchomego urzędnika, który upierał się pozostać na swojem miejscu i powaliła nareszcie...
Nie może być okropniejszego uczucia, jak widzieć we śnie śmierć swoją i płakać nad sobą samym. Z sercem wezbranem biedny Dollinger bierze udział w swym własnym pogrzebie, a najbardziej boli go to, że w tym tłumie, który go otacza, nie widzi ani jednego przyjaciela, ani jednego krewnego. Nikogo niema z Kolmaru, sami Prusacy tylko... Żołnierze pruscy tworzą eskortę, urzędnicy pruscy kierują pogrzebem; mowy, wygłaszane na pogrzebie, są to mowy pruskie, nawet ta zimna ziemia, którą rzucają nań z góry, to ziemia pruska niestety!
Nagle tłum rozstępuje się z uszanowaniem, wspaniały kirasyer biały zbliża się do grobu. W ręku pod płaszczem trzyma on coś nakształt wieńca z nieśmiertelników. Dokoła słychać szmer:
— Bismark... Bismark...
A sędzia kolmarski myśli ze smutkiem:
— Wielki to honor dla mnie, panie hrabio, ale żeby tu był mój mały Michaś...
Nagły wybuch jakiegoś dzikiego, skandalicznego, nie dającego się niczem powstrzymać śmiechu, przerywa mu myśli...
— Go się im stało? — pyta przerażony sędzia.
Zwraca się, patrzy... To jego poduszeczkę, jego kółko skórzane składa z taką czcią na grobie hrabia Bismark. Dokoła niej widać napis:

Sędziemu Dollingerowi

gorliwemu urzędnikowi sądu wyższego,

w dowód żalu i pamięci.

Od jednego końca cmentarza do drugiego wszyscy śmieją się, kpią, a ta ogromna wesołość Prusaków przenika aż do głębi grobu, gdzie biedny umarły płacze ze wstydu, zgnębiony, wystawiony na wieczne pośmiewisko...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.