Widmo przeszłości/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Widmo przeszłości
Wydawca Nakładem „Kuriera Litewskiego“
Data wyd. 1910
Druk Józef Zawadzki w Wilnie
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Mystery of Cloomber
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Kapral Ruf Smith zjawia się w Cloomber.

Od czasu rozmowy z generałem dwa razy dziennie podchodziłem do Cloomber-Hall, aby się przekonać, czy spokój jego mieszkańców nie został naruszony. Zauważyłem, że otwór w ścianie zabito deskami.
Dwukrotnie spotkałem generała, który pozdrowił mię życzliwie, nie czyniąc wszakże najlżejszej aluzji do naszej poprzedniej rozmowy.
Pewnego dnia, a było to drugiego października, szedłem do Cloomber, w nadziei dowiedzenia się czegośkolwiek o mej narzeczonej, której nie widziałem od owego pamiętnego dnia. Nagle spostrzegłem przed sobą człowieka, który siedział na kamieniu przy drodze.
Nie był to mieszkaniec z pobliskich ferm, a wnosząc zaś z jego zniszczonego i zakurzonego ubrania, musiał przybywać zdaleka. Na trawie obok niego leżał duży kawał chleba, w ręce trzymał składany nóż. Podróżny skończył widocznie śniadanie, gdyż strząsnął z kolan okruszyny chleba, a zobaczywszy mię, wstał.
Był bardzo wysoki, twarz zaś jego nie wróżyła łagodności, ani dobroci.
Stanąwszy na środku drogi, zagrodził mi ją, jakby nie chcąc puścić mię dalej.
— No, mój kochany, — rzekłem, usiłując zachować spokój, — co mogę uczynić dla ciebie?
Wiatr i słońce nadały twarzy jego przykrą, ziemistą barwę; od ust aż do ucha ciągnęła się głęboka blizna, co go bynajmniej nie upiększało. Głowę miał dobrze już przyprószoną siwizną, futrzana zaś czapka, zsunięta na bok nadawała mu zuchwały, wojskowy wygląd. Ogólne wrażenie moje było, że jest to jeden z najniebezpieczniejszych włóczęgów, jakich kiedykolwiek w życiu spotykać mi się zdarzyło.
Zamiast odpowiedzieć na pytanie, nieznajomy przypatrywał mi się długą chwilę żółtemi, ponuremi oczyma, poczem zamknął nóż i schował go do kieszeni.
— Pan nie jest z policji, — powiedział nagle. — Za młody jesteś na to. Łapali mię w Pisley, łapali w Wichtowne, ale przysięgam, że jeżeli teraz ktokolwiek z nich podniesie na mnie rękę, popamięta do śmierci Rufa Smitha. Miły kraj, niema co mówić, najprzód nie chcą dać człowiekowi roboty, a późnej aresztują go za to, że nie posiada środków do życia!
— Przykro mi widzieć starego żołnierza w tak smutnem położeniu; w jakim pułku służyliście?
— W królewskiej artylerji konnej. Niech ją djabli porwą. Skończy mi się niedługo sześćdziesiątka, a otrzymuję marne 40-ci funtów rocznie.
— Sądzę, że to niezła pomoc na stare lata, — zauważyłem.
— A jak pan myśli, ile kosztuje taka rana? — zawołał, podsuwając mi pod oczy ohydnie zeszpecony policzek. — A moja noga, przebita kulą? A moja wątroba, podobna do gąbki? A febra, która mię chwyta, jak tylko zawieje wiatr ze wschodu? Czy zgodzi się pan wziąć to wszystko za marne 40-ci funtów rocznie! Co?
— My, mieszkańcy tej okolicy, nie obfitujemy w dostatki, — odpowiedziałem. — Tutaj uważanoby was za bogatego człowieka.
— To znaczy, że mieszkańcy tutejsi są głupi! — rzekł, wyjmując z kieszeni czarną fajkę i nabijając ją ordynarnym tytoniem. — Ja wiem, jak należy żyć i jak mam pieniądze, nie żałuję sobie niczego. Walczyłem za moją ojczyznę, ona jednak dała mi djablo mało. Powiedz pan, — rzekł on po dłuższem milczeniu, — czy nie słyszałeś tutaj o generale Levis’ie, dowódcy 41-go Bengalskiego pułku? W Wichtowne mówili mi, że mieszka gdzieś w tej okolicy.
— Generał mieszka w tym wielkim domu, — odparłem, wskazując wieżę Cloomber-Hall’u. — Ostrzegam was tylko, że niezbyt lubi gości.
Ruf Smith nie dosłyszał nawet mych ostatnich słów, gdyż zaledwie wskazałem mu drogę, kulejąc począł iść naprzód.
Zdumiony tak niespodziewanym zakończeniem dziwnego spotkania, stałem bez ruchu, spoglądając za odchodzącym; nagle przyszło mi na myśl, że ze spotkania tego zuchwałego i grubijańskiego człowieka z porywczym generałem mogą wyniknąć bardzo poważne następstwa. Poszedłem więc za kapralem i dogoniłem go przy bramie Cloomber-Hall’u.
— To chytry, stary szakal, — rzekł Smith, wskazując głową siedzibę generała. — To zadziwiająco zły, stary pies.
— Radziłbym wam wyrażać się nieco oględniej, generał nie zniesie tego.
— Ma pan słuszność, z nim zawsze trudno było dojść do ładu. Ale czy to nie on idzie tu przez aleję?
Istotnie, ujrzałem generała; prawdopodobnie zobaczył nas, lub usłyszał nasze głosy.
— Robi rekonesans, — rzekł mój towarzysz i zaśmiał się złośliwie. — Boi się, ja zaś wiem z jakiego powodu. Staruszek nie ma ochoty wpaść w zasadzkę. Już on potrafi uciec, gdy tamci tu przyjdą.
Nagle wspiął się na palce, a wychyliwszy się przez bramę i wymachując rękami, zawołał.
— Chodź pan, mój dzielny komendancie, chodź pan, brzeg czysty, niema wrogów.
To poufałe obejście uspokoiło generała, chociaż na jego twarzy czytałem wyraźnie gniew i wzburzenie.
— Pan tutaj, mr. West, — rzekł, spoglądając na mnie. — Czego pan chce, i po co przyprowadził pan ze sobą tego człowieka?
— Nie miałem potrzeby przyprowadzać go tutaj, sir, — odpowiedziałem. — Spotkałem go na drodze, zapytał mię, gdzie pan mieszkasz, wskazałem mu więc pański zamek.
— Czego chcecie odemnie, — surowo zapytał generał, zwracając się do kulawego kaprala.
— Jestem starym artylerzystą i byłem w służbie królowej, sir, znałem pana w Indjach; pomyślałem, że weźmie mnie pan do służby, jako ogrodnika, lub też da mi pan jakieś inne zajęcie u siebie.
— Niestety, nic nie mogę dla was uczynić, — odparł surowo stary generał.
— W takim razie może mi pan da nieco drobnych na dalszą drogę, — nalegał Ruf uniżonym głosem. — Nie zechciałby pan przecie, aby stary towarzysz umarł z głodu dla kilku nędznych rupji. Byłem z pańską brygadą w górskich wąwozach, sir, i brałem udział w powtórnem wzięciu Kabulu.
Generał Levis spojrzał uważnie na swego rozmówcę, nic jednak nie odpowiedział.
— Byłem z panem w Ghuzni. Wybadaj mnie pan, a przekonasz się, że mówię prawdę. Przeżyliśmy razem te straszne wypadki w młodości, a teraz kiedyśmy się zestarzeli, pan mieszkasz we wspaniałym domu, ja zaś muszę umierać pod płotem. Zdaje mi się, że to jest niezbyt sprawiedliwie.
— Jesteś zuchwałym łotrem, — zawołał generał. — Gdybyś był dobrym żołnierzem, nie potrzebowałbyś prosić o jałmużnę. Nie dam ci ani grosza.
— Jeszcze słowo, sir! — zakrzyknął włóczęga, widząc iż generał zawraca ku domowi. — Byłem w wąwozie Therada.
Starzec odwrócił się gwałtownie na te słowa; wyglądał, jakby piorun spadł mu u stóp.
— Co... co chcecie powiedzieć? — wyjąkał z trudnością.
— Byłem w wąwozie Therada, sir, i znałem człowieka nazwiskiem Hulab-szach.
Ostatnie słowa wymówił syczącym szeptem i ze złośliwym uśmiechem.
Na generale wywarły one straszliwe wrażenie. Zachwiał się, twarz jego pokryła się trupią bladością. Po chwili milczenia wyszeptał zaledwie dosłyszanym głosem:
— Hulab szach! Jakim sposobem mogliście znać Hulab szacha?
— Przyjrzyj mi się uważniej, komendancie, — rzekł włóczęga, — wzrok pana jest słabszy, niż przed czterdziestu laty.
Generał długo i bacznie wpatrywał się w twarz nieznajomego kaleki. Nagle w oczach jego zaświecił szczególny blask. Poznał go.
— Boże sprawiedliwy, — krzyknął. — Przecież to nie może być kapral Ruf Smith!...
— Nareszcie poznał mię pan, — rzekł włóczęga. — Niechże pan naprzód otworzy bramę; nie będziemy przecież rozmawiać tutaj, na drodze.
Generał okropnie jeszcze wzburzony, otwierał zasowy konwulsyjnie drżącemi rękoma. Widocznem było, że odkąd poznał kaprala Smitha, było mu lżej.
— Kapralu, odezwał się, — niejednokrotnie zastanawiałem się, czy jeszcze żyjecie, ale nigdy nie spodziewałem się zobaczyć was na tym świecie. Cóżeście robili przez te wszystkie długie lata?
— Co? — odparł ponuro kapral. — Najczęściej byłem pijany. Jak tylko miałem pieniądze, kupowałem za nie wódkę i żyłem dosyć spokojnie. Gdy nie miałem już ani grosza, zaczynałem się włóczyć, trochę, żeby wydostać pieniędzy, trochę, żeby odszukać pana.
— Wybacz pan, że mówimy o sprawach własnych, — rzekł do mnie generał, widząc zaś, że zabieram się do odejścia, dodał:
— Nie odchodź pan, wiesz już trochę o tej sprawie, i być może wkrótce wezmiesz w niej czynny udział.
Kapral Ruf Smith spojrzał na mnie ze zdziwieniem: — On będzie brał w niej udział? — zapytał, — jakim sposobem wmieszał się w to wszystko?
— Z dobrej woli i własnej chęci, — pośpiesznie wyjaśnił generał. — To mój sąsiad i obiecał mi pomoc, jeśli będziemy jej potrzebowali.
— No, dobrze, ale przecie to nie bagatela! — zauważył kaleka, patrząc na mnie z podziwieniem. Nigdy nie słyszałem o czemś podobnem.
— Teraz znaleźliście mnie, więc powiedźcie, czego sobie odemnie życzycie? — odezwał się Levis.
— No, wszystkiego; potrzeba mi mieszkania, ubrania, jedzenia, a przedewszystkiem wódki.
— Dobrze, wezmę was do siebie i zrobię wszystko, co jest w mojej mocy, — odparł po namyśle generał. Ale musisz zachowywać dyscyplinę, jak dawniej. Ja jestem generałem, ty zaś — kapralem.
Włóczęga wyciągnął się, jak struna i zasalutował po wojskowemu.
— Mogę wam powierzyć nadzór nad ogrodem, odprawiwszy ogrodnika, którego teraz trzymam. Co zaś do wódki, będziecie dostawać oznaczoną porcję, ale nie więcej. Nikt z nas w Cloomber-Hall’u dużo nie pije.
— A czyż pan sam, sir, nie palisz opjum, nie pijesz wódki, albo czegoś w tym rodzaju?
— Niczego nie używam, — twardo wyrzekł generał.
— Przyznaję, że nie zdobyłbym się nigdy na tyle siły i odwagi. Teraz nie dziwię się, że otrzymał pan krzyż podczas wojny. Słyszeć co noc jedno i to samo i nie pić dla dodania sobie odwagi! Jabym zwarjował w takich warunkach.
Generał Levis wyciągnął rękę, jakby chcąc wstrzymać Smitha i zwracając się do mnie, powiedział.
— Jestem panu bardzo wdzięczny, mr. West, za wskazanie temu człowiekowi drogi do mojego domu. Nie chciałbym, aby mój stary towarzysz cierpiał nędzę. Idźcie do domu kapralu, za chwilę i ja tam przyjdę.
— Powiedz pan, czy on nic panu nie mówił o mnie przed mojem przyjściem? — zapytał generał, gdy Ruf Smith był już daleko.
— Ani jednego słowa.
Generał odetchnął z widoczną ulgą.
— Sądziłem, — rzekł, że opowiadał panu cokolwiek ze wspomnień przeszłości. No, pójdę zająć się nim. Do widzenia, mr. West.
Zdaje się, że dostatecznie zaznajomiłem już czytelnika z tem, co się działo na wewnątrz Cloomber-Hall’u; teraz więc przytoczę zeznania Izraela Staksa, będącego w służbie u generała Levisa i spodziewam się, iż rzucą one nieco światła na wewnętrzne życie jego tajemniczych mieszkańców.
Izrael Staks nie umie ani czytać, ani pisać. Wyręczył go w tem mr. Matjasz Clark, duchowny prezbiterjański ze Stonkirck, spisując jego zeznanie, pod którem, zamiast swego podpisu, Staks postawił znak krzyża.
Zeznanie to, jako nader charakterystyczne, podaję in extenso.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.