Wicehrabia de Bragelonne/Tom V/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
POMIĘDZY KOBIETAMI.

D‘Artagnan stanął w Paryżu zdrów i cały, jak atleta, przygotowany do zapasów. Król nie spodziewał się go tak prędko i pojechał właśnie na polowanie w okolice Meudon.
D‘Artagnan, zamiast podążyć za królem, jakby to był dawniej zrobił, rozebrał się, wziął kąpiel i oczekiwał, aż powróci monarcha, znużony i zakurzony na polowaniu. Poświęcił godziny oczekiwania na to, ażeby obeznać się z położeniem i uzbroić przeciw możliwym złym szansom. Dowiedział się, że król od dwóch tygodni był ciągle smutny, że królowa-matka cierpiąca i smutna, że brat króla oddawał się praktykom, religijnym, bratowa zaś miała ciągłe spazmy, a pan de Guiche wyjechał na wieś do swego majątku. Dowiedział się, że Colbert był w wyśmienitym humorze, a pan Fouquet wzywał co dzień innego lekarza, że żaden nie pomagał i że główną chorobę jego uleczyćby mógł chyba doktór, znający się na polityce. Opowiedziano d‘Artagnanowi, że król jest czuły dla pana Fouqueta i pragnie mieć go zawsze przy swoim boku, lecz minister skarbu, ugodzony śmiertelnie w serce, nikł w oczach, pomimo promieni łaski królewskiej. D‘Artagnian dowiedział się, że panna de la Valliere stała się królowi niezbędną; że monarcha, jeżeli na polowaniu nie miał jej przy sobie, pisywał do niej po kilka razy, i to już nie wierszami ale prozą, co było znacznie niebezpieczniejszem i nie krótkie bileciki, ale listy, na czterech stronach pisane.
D‘Artagnan pomyślał wtedy o zleceniu biednego Raula, o tym desperackim liście, przeznaczonym dla kobiety, której życia upływa w oczekiwaniu, a ponieważ lubił filozofować, postanowił zatem skorzystać z nieobecności króla i rozmówić się z panną de La Valliere. Przyszło mu to z łatwością; podczas polowania królewskiego piękna Ludwika spacerowała w towarzystwie kilku dam dworskich w jednej z galeryj pałacu; tam właśnie, gdzie nasz kapitan muszkieterów miał interesy służbowe. D‘Artagnan nie wątpił, że, skoro tylko będzie mógł zacząć rozmowę o Raulu, Ludwika nie omieszka powiedzieć czegoś takiego, co mu pozwoli napisać list przyjemny do biednego wygnańca, a w takim stanie umysłu, w jakim znajdował się Raul, jakakolwiek nadzieja lub słówko pociechy, stawały się promieniem słońca, zachętą do życia dwóch ludzi, tak drogich kapitanowi.
Faworyta królewska, pomimo rzekomego odosobnienia, odbierała hołdy jak sama królowa, a może nawet więcej niż królowa, odbierała hołdy, z których ongi bratowa Ludwika XIV-go była tak dumną, wtedy kiedy wszystkie spojrzenia króla były dla niej tylko, a tem samem i oczy dworzan jeno do niej się zwracały. D‘Artagnan nie był wcale nadskakującym — a jednak miał wielki mir u kobiet; odznaczał się rycerska i poważną grzecznością, a sława nieustraszonej odwagi jednała mu przyjaźń mężczyzn i uwielbienie kobiet. To też skoro się tylko ukazał, wszystkie damy honorowe otoczyły go i zasypały zapytaniami.
Gdzie był? Co się z nim działo?
Dlaczego nie widziano go na pysznym rumaku, harcującego pod balkonem królewskim?
Odpowiedział, że przybywa z kraju pomarańcz.
Damy zaśmiały się chórem.
W owym czasie wszyscy podróżowali, a jednak podróż stumilowa stanowiła czasem o śmierci i życiu.
— Z kraju pomarańcz?... — zawołała panna Tonnay-Charente. — Z Hiszpanji?
— Oho!... — odparł muszkieter.
— Z Malty?.. — rzekła Montalais.
— Nie jesteś pani daleką od prawdy, na honor!
— A więc z wyspy?... — zapytała La Valiere.
— Nie będę pani męczył domysłami: wracam z miejsca, z którego w tej chwili odpływa pan de Beaufort do Algieru.
— Czy widziałeś pan armję?... — zapytało kilka głosów.
— Tak, jak panie widzę teraz — odrzekł d‘Artagnan.
— Czy jest tam dużo przyjaciół?... — odezwała się panna de Tonnay-Chareinte chłodno lecz w taki sposób, aby zwrócić uwagę na to, co powiedziała.
— Są tam panowie de La Guilletiere, de Monk, de Bragelonne — odrzekł d‘Artagnan.
La Valliere zbladła.
— Pan de Bragelonne?.. — zawołała chytra Athenais — Jakto!... i on pojechał na wojnę!...
Montalais udepnęła ją w nogę, lecz to nic nie pomogło.
— Czy wiesz pan, co mi się zdaje?... — ciągnęła bez litości, zwracając się do d‘Artagnana.
— Nie wiem, proszę pani, a chciałbym bardzo wiedzieć.
— Mnie się zdaje, że ci panowie, którzy wybrali się do Algieru, są to wszystko ludzie w miłości nieszczęśliwi, a zatem postanowili spróbować, czy czarne piękności nie będą dla nich łaskawsze, niż nasze białe dziewice.
Niektóre z pań zaczęły się śmiać; biedna La Valliere mieszała się coraz bardziej.
Montalais kaszlała z całych sił.
— Myli się pani — przerwał d‘Artagnan — mówiąc, że kobiety w Dżidżeli są czarne; wprawdzie nie są też białe, ale żółte...
— Żółte!
— Proszę się nie dziwić; nie można sobie wyobrazić nic piękniejszego nad taką płeć przy oczach czarnych i ustach pąsowych, jak korale...
— Tem lepiej dla pana de Bragelonne — dodała panna Tonnay-Charente. — Biedny chłopiec! będzie mógł się łatwiej pocieszyć.
Po tych słowach nastała cisza głęboka.
D‘Artagnan doszedł do wniosku, że słodkie i czułe kobietki, niewinne i bez żółci, jak gołąbki, gryzą się pomiędzy sobą nie gorzej, niż tygrysy i niedźwiedzie.
Nie wystarczano to Athenais, że pokryła trupią bladością lica La Valliery, pragnęła teraz, aby zarumieniła się ze wstydu.
Zaczęła więc na nowo:
— Czy wiesz, Ludwiko — rzekła — ciężki masz grzech na sumieniu?...
— Cóż to za grzech?... — zapytała nieszczęśliwa, oglądając się napróżno za poparciem otaczających.
— Jeżeli Bragelonne tam znajdzie śmierć — ciągnęła nielitościwa dziewczyna — ty temu będziesz winna.
Ludwika napół żywa wzięła pod rękę kapitana muszkieterów, na którego twarzy malowało się głębokie wzruszenie.
— Chciałeś pan pomówić ze mną, panie d‘Artagnan — rzekła głosem od łez nabrzmiałym. — Cóż mi powiesz zatem?
D‘Artagnan zaprowadził Ludwikę w głąb galerii! zaczął.
— To, co miałem pani powiedzieć, już usłyszałaś od panny Tonnay-Charente, wprawdzie wyrażone brutalnie, lecz niemniej przeto prawdziwie.
Ludwika wydała cichy jęk i zgnębiona tym nowym ciosem, uciekła, jak ptaszę zranione, które pragnie umrzeć w samotności.
Znikła we drzwiach galerji, w chwili, gdy król wchodził przeciwnemi drzwiami.
Ludwik XIV szukał spojrzeniem La Valliery, a nie znalazłszy jej, zmarszczył brwi i zwrócił się do kłaniającego się z uszanowaniem d‘Artagnana.
— A! to pan — rzekł — stawiłeś się na zawołanie, kontent jestem z pana.
Była to najwyższa oznaka zadowolenia królewskiego; dużo ludzi, poszłoby na śmierć, ażeby tylko usłyszeć te słowa.
Przy wejściu króla, damy honorowe i dworzanie otoczyli go, lecz, widząc, że chce mówić z kapitanem muszkieterów, usunęli się na bok.
Król obejrzał się jeszcze, czy nie ujrzy La Valliery, nie mogąc zrozumieć, dlaczego jej niema, nareszcie wprowadził d‘Artagnana, aż do gabinetu swojego i tam zapytał:
— No cóż, gdzie więzień?
— W więzieniu, Najjaśniejszy Panie.
— O czem rozmawiał przez drogę?
— Nic nie mówił, Najjaśniejszy Panie.
— A co robił?
— W chwili, gdyśmy się przeprawiali na Ś-tą Małgorzatę, rybak, na którego statku płynęliśmy, zbuntował się i chciał mnie zabić. Otóż, więzień bronił mnie, zamiast starać się skorzystać ze sposobności i myśleć o ucieczce...
Król pobladł.
— Dosyć! — rzekł.
D‘Artagnan skłonił się znowu.
Ludwik chodził wzburzony wzdłuż i wszerz gabinetu.
— Byłeś w Antybach? — rzekł — kiedy pan de Beaufort tam przybył?.
— Nie, Najjaśniejszy Panie, wtedy właśnie wyjechałem.
— A!
Znowu milczenie.
— Cóż tam widziałeś?
— Dużo ludzi — odparł d‘Artagnan chłodno.
Król poznał, że d‘Artagnan nie ma ochoty opowiadać.
— Rozkazałem ci powrócić, kapitanie, aby ci powiedzieć, że masz jechać i przygotować dla mnie kwaterę w Nantes.
— W Nantes? — zawołał d‘Artagnan.
— W Bretanji.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, wiem, że to w Bretanji — Wasza Królewska Mość udaje się aż do Nantes?
— Zbierze się tam wielka rada — odrzekł król. — Mam jej postawić dwa żądania; chcę zatem zrobić to osobiście.
— Kiedy mam wyjechać?
— Dziś w wieczór... jutro wieczorem, ponieważ potrzebujesz odpocząć.
— Nie jestem zmęczony, Najjaśniejszy Panie.
— Tem lepiej... Zatem dziś, albo jutro, jak ci się podoba.
D‘Artagnan pożegnał króla i chciał wyjść, lecz, widząc, że tenże chciałby jeszcze coś powiedzieć:
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się, zbliżając — czy Wasza Królewska Mość zabiera dwór z sobą?
— Ma się rozumieć.
— Więc z pewnością potrzebni będą muszkieterowie?...
Król spuścił oczy przed bystrym wzrokiem kapitana.
— Zabierz całą brygadę — odpowiedział.
— Czy to już wszystko?... Król nie ma innych rozkazów do wydania?...
— Nie... Ale!... ale...
— Słucham.
— W zamku Nantejskim, który jest bardzo źle utrzymany, postawisz wartę muszkieterów, przy drzwiach każdego z głównych dygnitarzy, jacy tam ze mną przybędą.
— Naprzykład: przy drzwiach pana de Lyonne?...
— Tak.
— Pana Letelier?...
— Tak.
— Pana de Brienne?...
— Tak.
— I pana ministra skarbu?...
— Ma się rozumieć.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie!... Wyjeżdżam jutro...
— Słówko jeszcze, panie d‘Artagnanie. Spotkasz się w Nantes z księciem de Gevres, dowódzcą gwardji. Staraj się rozstawić swoich muszkieterów, przed przybyciem jego straży... Kto pierwszy, ten lepszy.
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— A wrazie gdyby pan de Gevres chciał od ciebie tłomaczenia?...
— Co znowu. Najjaśniejszy Panie!... czyżby pan de Gevres śmiał mnie zapytać nawet?...
To powiedziawszy, muszkieter wykręcił się na piecie i znikł po za drzwiami.
— Do Nantes!... — mruczał, schodząc ze schodów. — Dlaczego nie odważył się powiedzieć odrazu, że idzie na Belle-Isle?...
Przy drzwiach na dziedziniec dogonił go urzędnik z biura pana de Briene.
— Panie d‘Artagnan!.... — wołał — przepraszam...
— Co takiego, panie Ariste?...
— Jest tu przekaz od króla...
— Do waszej kasy?... — zapytał muszkieter.
— Nie, panie, do kasy pana Fouquet.
D‘Artagnan zdziwiony, czytał przekaz na dwieście pistolów, pisany własną ręką króla.
— To tak!... — pomyślał, podziękowawszy uprzejmie urzędnikowi pana de Brienne — więc to pan Fouquet zapłaci koszta podróży!... Mordioux!... tak zrobiłby tylko Ludwik XI-ty. Czemu nie kazał zapłacić z kasy pana Colberta?... Onby to z wielką radością uczynił!...
I, wierny zasadzie, ażeby nigdy nie przetrzymywać długo przekazów na okaziciela, udał się wprost do pana Fouquet, dla odebrania dwustu pistolów.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.