Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX.
POŚREDNIK.

Skoro król ukazał się u księżny, dworzanie, których wieść o scenie małżeńskiej rozproszyła poza obręb apartamentów, poczęli czynić najbardziej niepokojące przypuszczenia. Nielada sprawą była, w roku 1662, uraza księcia do księżny, i królewska interwencja w kwestjach domowych brata.
Widocznem też, było, iż najzuchwalsi, którzy zrazu stanowili otoczenie hrabiego de Guiche, usuwali się teraz z pewnem przerażeniem; sam hrabia nawet, ogarnięty ogólną paniką, samotny, schronił się do siebie. Król wszedł do księżny z ukłonem, jak to zwykle czynił. Damy honorowe w rząd się ustawiły na przejściu jego przez galerię. Jakkolwiek Jego królewska mość był mocno zajęty, jednak wprawnem okiem obrzucił ten podwójny rząd młodych i zachwycających kobiet, które skromnie pospuszczały oczy. Spojrzenie królewskie wywołało rumieńce na wszystkie twarze. Jedna tylko, jedyna, której długie jedwabiste włosy spływały w zwojach na cudnej białości szyję, stała blada, zaledwie zdolna utrzymać się na nogach, pomimo dawanych jej przez towarzyszkę znaków, za pomocą trącania łokciem. Była nią La Valliere, wspierana w ten sposób przez Montalais, dodającą jej odwagi, w którą sama uposażona była tak hojnie.
Wszedłszy do pokoju księżnej, zastał Ludwik swoją bratowę, wpół leżącą na miękkich poduszkach sofy. Podniosła się i złożyła głęboki ukłon, bąknąwszy kilka słów dziękczynnych, z powodu zaszczytu, jaki ją spotyka. Król, usiadłszy, zauważył z właściwą sobie spostrzegawczością pewien nieład w otaczających go przedmiotach, i niepokój na twarzyczce księżny, przybierając więc ton mowy i wyraz rozweselony:
— Siostrzyczko — rzekł — o której godzinie życzysz sobie, abyśmy dziś odbyli próbę z baletu?
Księżna potrząsnęła zwolna i z tęsknym wyrazem piękną główką.
— A! najjaśniejszy panie — odparła — racz mi wybaczyć co do tej próby; właśnie miałam dać znać Waszej Królewskiej Mości, że dziś nie byłam w stanie.
— Jakto! — odezwał się król z umiarkowanem zdziwieniem; — może, siostrzyczko, czujesz się niezdrową?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Każę więc przywołać twoich lekarzy.
— Dziękuję, oni nie uleczą mej choroby.
— Przestraszasz mnie!
— Najjaśniejszy Panie, będę prosiła Waszej Wysokości o pozwolenie powrotu do Anglji.
Król drgnął zdziwiony.
— Do Anglji! pani, czy, mówiąc to, nie pomyliłaś się czasami?
— Mówię to wbrew własnemu sercu, Najjaśniejszy Panie — odrzekła stanowczo wnuczka Henryka IV, a jej piękne czarne oczy zabłysły iskrami. Tak, przykro mi, iż zwierzam się z tem Waszej Królewskiej Mości; lecz zbyt nieszczęśliwą się czuję na twoim dworze i chcę powrócić do mojej rodziny.
— Pani! pani!
I król przysunął się do niej.
— Wysłuchaj mnie, najjaśniejszy panie — ciągnęła młoda kobieta, biorąc nad gościem swoim przewagę, jaką dawała jej piękność i wrażliwe usposobienie — ja przywykłam do cierpienia. W pierwszej młodości mojej byłam poniżoną, wzgardzoną. O! nie przecz mi, Najjaśniejszy Panie, — dodała z uśmiechem.
Król pokraśniał.
— Mogłam jednak sądzić, iż Bóg stworzył mnie na to, mnie, córkę potężnego króla, skoro bowiem ugodził w jego życie, mógł również i w duszę ugodzić. Cierpiałam dużo i dużo matce mojej sprawiałam cierpienia; lecz przysięgłam, iż, jeżeli kiedykolwiek Bóg powróci mi stanowisko niepodległe, choćby nawet robotnicy, która pracą na chleb zarabia, nie zniosę już najmniejszego poniżenia. Nadszedł ten dzień; odzyskałam to, co mojemu stanowisku i urodzeniu przynależy; wzniosłam się do stóp samego tronu; radziłam, iż, łącząc się z księciem francuskim, znajdę w nim krewnego, przyjaciela, równego sobie; a przekonywam się, iż znalazłam pana, i to mnie oburza, najjaśniejszy panie. Matka moja o niczem wiedzieć nie będzie, ty, najjaśniejszy panie, którego szanuję i którego..
Król zadrżał; dotąd żaden głos nie pieścił tak jego ucha.
— Ty Najjaśniejszy Panie; raz jeszcze powtarzam, ty, który wiesz wszystko, przychodzisz tu do mnie, wcale może mnie nie rozumiejąc. Gdybyś nie był przyszedł, jabym poszła do ciebie. Niczego nie żądam, tylko upoważnienia, abym mogła swobodnie odjechać. Powierzam się twojej delikatności, Tobie, Najjaśniejszy Panie, jako mężczyźnie w całem znaczeniu tego wyrazu, abyś mnie rozgrzeszył i bronił.
— Siostrzyczko droga! — wyjąkał król, zgnębiony tą ostrą napaścią — czy zastanowiłaś się nad niezmierna trudnością urzeczywistnienia tego, co zamierzyłaś?
— Najjaśniejszy Panie, nie zastanawiam się, ja czuję. Napastowana będąc, instynktownie odpieram napaść; oto wszystko.
— Lecz co ci tu zrobili? Powiedz.
Księżna więc swoim kobiecym wybiegiem uniknęła wszelkiego zarzutu, a sama z obwinionej stawała się oskarżycielką. Bywa to nieomylnym znakiem poczuwania się do winy; lecz w tem złem nieuniknionem, najmniej nawet przebiegłe kobiety umieją znaleźć zwycięski punkt wyjścia. Nie spostrzegł się król, że przyszedł tu, aby jej powiedzieć:
— Coś ty zrobiła memu bratu, a ograniczył się tylko na:
— Co ci tutaj zrobili?
— Co mi zrobili? — powtórzyła księżna. — Oh! trzeba być kobietą, aby to zrozumieć, najjaśniejszy panie, to oni byli powodem łez moich. — I paluszkiem, który nie miał sobie równego pod względem kształtu i przezroczystej białości, wskazała oczy swe, pełne magnetycznego blasku, które znów poczęły łzami zapływać.
— Siostrzyczko, błagam cię — rzekł król, zbliżając się i ujmując jej miękka i drżącą rękę, której nie broniła wcale.
— Najjaśniejszy Panie, tylko co pozbawiono mnie obecności przyjaciela brata mojego. Milord Buckingham był mi miłym gościem, wesołym, rodakiem, który znał moje nawyknienia, towarzyszem moim, że się tak wyrażę, tyleśmy dni razem przebyli wraz z innymi przyjaciółmi naszymi nad pięknemi wodami Saint-James.
— Ależ siostrzyczko, Villers zakochany był w tobie!
— Pretekst! Cóż to znaczy — mówiła poważnie — choćby pan Buckingham był we mnie zakochany?... A! Najjaśniejszy Panie, to nie dosyć, gdy kocha tylko mężczyzna...
I uśmiechnęła się tak czule, tak figlarnie, że królowi serce w piersiach zabiło i omdlewało z wrażenia.
— Zresztą, skoro brat mój był zazdrosny? — przerwał jej król.
— Dobrze, zgadzam się, jest przyczyna! wypędzono więc pana de Buckingham.
— Wypędzono?... o! nie.
— Wygnano, wyrugowano, odprawiono, jeżeli tak wolisz, najjaśniejszy panie; jeden a najprzedniejszych ze szlachty europejskiej widział się zmuszonym do opuszczenia dworu króla francuskiego, Ludwika XIV, jak pierwszy lepszy włóczęga, z powodu jakiegoś spojrzenia, czy tam bukietu. To niegodne jednego z najświetniejszych dworów... Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, zapominam, iż odzywając się w ten sposób, targnęłam się na Twoje wszechwładztwo.
— Nie, siostrzyczko, na honor! to nie ja odprawiłem Buckinghama... On mi się bardzo podobał.
— Nie ty, Najjaśniejszy Panie? — zręcznie zagadnęła księżna. — A! to tem lepiej!
I taki nacisk położyła na to „tem lepiej“, jakby chciała zamiast tego powiedzieć: „tem gorzej“.
Nastało długie milczenie. Wreszcie odezwała się znowu:
— Pan Buckingham odjechał... wiem już teraz: dlaczego i przez kogo... myślałam, że odzyskam spokój. Gdzie tam?... Ot, książę wynalazł nowy pretekst i...
— I — rzekł wesoło król — znalazł się inny. Rzecz naturalna, jesteś pani piękna: będziesz zawsze kochaną.
— Zatem — zawołała księżna — otoczę się samotnością! tego też chcą właśnie i to mi gotują, ale nic z tego, wolę powrócić do Londynu. Tam znają mnie i oceniają. Będę miała przyjaciół, bez obawy, aby ich zwano moimi kochankami. Fi! jakież to podejrzenie, niegodne szlachcica! O książę wszystko w moim umyśle postradał, odkąd odkryłam w nim swojego tyrana.
— La! la! całą winą mojego brata jest, że cię kocha, siostrzyczko.
— Kocha!? książę mnie kocha? A! najjaśniejszy panie...
I wybuchneła śmiechem:
— Książę żadnej kobiety nigdy kochać nie będzie — mówiła — nie, na moje nieszczęście, książę należy do najgorszego rodzaju zazdrośników; zazdrość to bez cienia miłości.
— Przyznaj jednakże — odezwał się król, zapalając się tą urozmaiconą i pełną ognia rozmową — przyznaj, że Guiche cię kocha.
— A!... Najjaśniejszy Panie, alboż ja wiem?....
— Powinnaś to wiedzieć. Mężczyzna kochający, musi się zdradzić.
— Pan de Guiche się nie zdradził.
— Siostrzyczko, siostrzyczko, bronisz Guicha.
— Ja! bardzo proszę, ja? O! Najjaśniejszy Panie, nicby nie brakowało już do całej niedoli mojej, gdybyś i ty mnie posądzał.
— Nie, pani, nie — z żywością przerwał jej król. — Uspokój się. O! ty płaczesz! zaklinam cię, niech cię to nie zasmuca.
Ona jednakże płakała, łzy gradem spływały jej na ręce. Król ujął jedną z, tych rąk i spił z niej jedną z tych łez.
— Więc Guiche jest ci zupełnie obojętny? — rzekł król z większym niepokojem, niż przystało na pośrednika:
— Ależ najzupełniej.
— Mogę zatem uspokoić mego brata?
— E! Najjaśniejszy Panie, nic na świecie nie uspokoi go. Nie myśl, ażeby on był zazdrosny. Książę słucha niedobrych podszeptów, on ma niespokojny charakter.
— Można go mieć, gdy chodzi o ciebie!
Księżna spuściła oczy i milczała. Król uczynił to samo. Rączkę jej trzymał ciągle w swej dłoni. To krótkie milczenie wiekiem się zdawało.
Księżna łagodnie usunęła rękę. Odtąd już pewna była wygranej.
— Lecz tymczasem — podjął król — jakie dać zadośćuczynienie bratu mojemu?...
— Mój wyjazd.
— Znowu to samo!... — bez namysłu zawołał król, co tak wyglądało, jakgdyby od kilku minut zaszła jakaś zmiana, która powinna była zachwiać postanowieniem księżnej.
Najjaśniejszy Panie, szczęśliwą być tu już nie mogę — rzekła. — Pan de Guiche zawadza księciu. Czy i jemu także każą odjechać?...
— Czemu nie, jeżeli zajdzie potrzeba?... — odparł z uśmiechem Ludwik XIV-ty.
— A!... więc teraz kolej na pana de Guiche!... żal mi go będzie, uprzedzam cię, Najjaśniejszy Panie.
— Uprzedzam cię, iż jako dobry brat, gotów jestem znienawidzieć pana de Guiche.
— A!... Najjaśniejszy Panie — miękkim głosem przemówiła księżna — nie przejmuj się sympatiami ani też nienawistnemi uczuciami księcia. Pozostań królem; tobie i wszystkim lepiej z tem będzie.
— Zachwycająca żartownisia z ciebie, pani, i pojmuję teraz, że ci nawet, z których szydzisz, muszą cię uwielbiać.
— A czemuż ty, Najjaśniejszy Panie, któregobym za swego obrońcę wzięła, masz tuczyć się z moimi prześladowcami — odparta księżna.
— Ja prześladowcą twoim, niech mnie Bóg strzeże od tego.
— Zatem — mówiła tęsknym głosem — przystań na moje żądanie. Pozwól mi wyjechać.
— O!... na to, nigdy!... nigdy nie przystanę!... — wykrzyknął Ludwik XIV-ty.
— Więc cóż ja pocznę?...
— Powiem ci zaraz, siostrzyczko.
— Słucham Waszej Królewskiej Mości, jak pokorna sługa.
— Zamiast zawierania nierozważnych przyjaźni, zamiast niepokojenia nas swojem odosobnieniem, bądź dla nas zawsze widzialną, nie porzucaj nas, żyjmy po rodzinnemu. Ani słowa, pan de Guiche jest miły; lecz ostatecznie, jeżeli brak nam jego dowcipu...
— O!... Najjaśniejszy Panie, sam czujesz, iż udajesz skromnego.
— Nie, przysięgam ci. Można być królem i czuć, iż mniej mamy warunków podobania się, niż niejeden szlachcic.
— A ja przysięgam, że ani na jotę nie wierzysz temu, co mówisz, Najjaśniejszy Panie.
Król z czułością popatrzył na księżnę.
— Czy zechcesz mi jedną rzecz przyrzec? — zapytał.
— Jaką?...
— Że nie będziesz traciła z obcymi czasu, który nam się należy. Czy chcesz, abyśmy przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi zawarli przymierze zaczepno-odporne?
— Przymierze z tobą, Najjaśniejszy Panie?...
— Czemuż by nie?... Czyż nie jesteś potęgą?...
Księżna wzięła go za rękę.
— Najjaśniejszy Panie — rzekła — tak długo miałam nieszczęście nie podobać się tobie, iż mam nieledwie prawo pytać samej siebie, jak mogłeś przyjąć mnie za bratowę?...
— Przymierze nasze od dziś datuje — zawołał król z nieudanym zapałem — więc przeszłość puśćmy w niepamięć, ja zaś chcę znać jedynie teraźniejszość. Mam ją przed oczyma, oto jest, spojrzyj.
I poprowadził ją do lustra, w którym ujrzała się spłoniona, i jaśniejąca pięknością, któraby skusiła nawet świętego.
— To nic — szepnęła — przymierze jednak niewiele będzie warte.
— Żądasz przysięgi?... — zapytał król, upojony namiętnym zwrotem, jaki przybrała rozmowa.
— O!... zdałaby się w tym razie, byłoby to zawsze pozorem pewności.
Król przyklęknął na dywanie, ujmując księżnę za rękę.
Ona z uśmiechem, jakiego żaden malarz nie oddał, a poeta wymarzyć nie był w stanie, podała mu obie rączki, w których ukrył rozpalone czoło. Oboje nie mogli zdobyć się na słowa. Król uczuł, iż księżna usuwa swe rączki, musnąwszy jego policzki. Zerwał się nagle i wyszedł.
Dworzanie dostrzegli jego rumieńce i wyprowadzili stąd wniosek, że scena była burzliwa. Lecz kawaler Lotaryński pośpieszył z zapewnieniem:
— O!... nie, panowie, uspokójcie się. Jego Królewska Mość blednie ze złości.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.