Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV.
POSAG.

Nareszcie zatrzymała się margrabina przed dobrze znanemi jej drzwiami, jakkolwiek widziała je raz jeden tylko w okoliczności, o ile przypominamy sobie, niemniej przykrej, niż ta, która dziś ją tu sprowadzała.
Dobyła z kieszeni kluczyk, zakręciła nim w zamku drobną i śnieżną rączką, pchnęła drzwi, które ustąpiły bez hałasu i rozkazała zanieść na pierwsze piętro kuferek.
Złożono ciężar w przedpokoju, a raczej buduarze, przyległym do salonu, w którym widzieliśmy pana Fouquet u nóg margrabiny. Pani de Belliere zamknęła drzwi i pozostała sama jedna, na wszystkie strony obwarowana. Lecz wszystko tam było tak urządzone, jakgdyby niewidzialny geniusz odgadywał nawyknięcia i życzenia niespodziewanego gościa. Na kominku ogień, świece w kandelabrach, na stoliku napoje chłodzące, książki porozkładane na stołach, świeże kwiaty w wazonach japońskich. Rzecby można, dom zaczarowany. Margrabina zapaliła świece w kandelabrach, odetchnęła wonią kwiatów i usiadła nareszcie, zapadając w głęboką zadumę.
Lecz choć smutne były jej myśli, nie były jednak pozbawione pewnej cechy słodyczy. Spoglądała na skarb, leżący przed nią w pokoju.
Nie pozostawało jej, jak zadzwonić na pana Fouquet i uciec; byłaby więcej uszczęśliwiona z pozostawienia miljona, niż gdyby go nawet sama znalazła. Lecz Fouquet dowiedziałby się o wszystkiem, a reszty samby się domyślił; odmówiłby przyjęcia daru, którego tytułem pożyczki nie odrzuciłby może, a tym sposobem całe przedsięwzięcie chybiłoby celu i skutku.
Należało tedy stanowczo i rozważnie zabrać się do tego. Trzeba było, ażeby Fouquet objął umysłem całą ważność położenia; aby poddał się zachciance szlachetnej kobiety, należało nareszcie, aby go nakłonić, użyć czaru wymownej przyjaźni, co więcej, upojenia płomiennej miłości, której siły przekonywającej zwalczyć nicby nie było w stanie.
Rzuciła okiem na zegar.
— Już siódma godzina, musiał powrócić, o tej porze podpisuje papiery. Odwagi!
I zerwawszy się z gorączkowym, niepokojem, podbiegła do lustra, w którem odbił się jej uśmiech, wyrażający energję i zaparcie siebie i nacisnęła sprężynę od ukrytego dzwoneczka. Następnie, jakgdyby wyczerpana myślą o walce, którą miała stoczyć, bezwiednie pochyliła się i uklękła przed obszernym fotelem, obejmując głowę drżącemi rękami.
Upłynęło tak kilka minut; naraz usłyszała szelest otwierających się drzwi. We drzwiach stanął Fouquet. Blady był, czoło miał schylone pod ciężarem gorzkich myśli.
Jednym rzutem oka odgadła margrabina cały ogrom nieszczęść nadintendenta. Odgadła noc, spędzoną bezsennie, dzień strawiony w troskach. Z tą chwilą uczuła się silna, uczuła, iż człowiek ten droższym jest dla niej nad wszystko. Powstała i podchodząc ku niemu;
— Pisałeś pan do mnie dziś — rzekła — iż zaczynasz mnie zapominać i że ja, dawno niewidziana przez pana, już o nim myśleć przestałam. Przychodzę więc zaprzeczyć panu, i to z tem większem przeświadczeniem, iż z oczu twoich wyczytuję pewną rzecz.
— Jakąż to, pani?... — spytał zdziwiony Fouquet.
— Że tak, jak teraz, nie kochałeś mnie jeszcze nigdy; również jak winieneś pan z postępowania mojego odgadnąć, iż wcale nie zapomniałam o tobie.
— O! ty, margrabino — odezwał się Fouquet, a szlachetne jego oblicze zajaśniało na chwilę radością — ty, pani jesteś aniołem, o którym ludzie nie mają prawa wątpić! Korzyć się tylko przed tobą i o twoje przebaczenie błagać winni.
— Niechaj więc zostanie ci udzielone przebaczenie.
Fouquet chciał przed nią paść na kolana.
— Nie — rzekła — usiądź pan przy mnie. A otóż znowu jakaś niedobra myśl przeszła ci przez głowę!
— Po czem pani to poznajesz?
— Po uśmiechu, co zeszpecił twoją twarz. Ciekawa jestem, o czem pan myślisz? Powiedz, bądź szczerym, na co te tajemnice pomiędzy przyjaciółmi?
— Niech i tak będzie! pani, powiedz mi zatem, na co była ta surowość trzy czy też czteromiesięczna?
— Surowość?
— Tak; czyż nie wzbroniłaś mi odwiedzać siebie?
— Niestety!... — odparła z głębokiem westchnieniem pani de Belliere — bo odwiedziny pańskie u mnie stałyby się przyczyną wielkiego twego nieszczęścia, bo dom mój jest strzeżony, a te same oczy, co cię widziały, jeszcze zobaczyćby mogły; bo mniej niebezpiecznem dla pana wydaje mi się, gdy ja cię odwiedzę, niż gdy ty do mnie przybywasz; ponieważ wreszcie za zbyt nieszczęśliwego cię uważam, aby chcieć powiększać twoje nieszczęście!...
Fouquet zadrżał. Słowa te przywiodły mu na pamięć wszystkie troski, przywiązane do jego urzędu, gdy przed chwilą tylko nadzieje kochanka przepełniły umysł jego.
— Ja nieszczęśliwy?... — odparł z wymuszonym uśmiechem. — Ależ doprawdy, margrabino, patrząc na twój smutek, gotów jestem w to uwierzyć. Czyż te cudne oczy podniosły się na mnie, aby mnie tylko żałować? O! innego ja uczucia spodziewam się od nich.
— Spójrz pan w to lustro, kto z nas smutniejszy?
— Pobladłem trochę, nie przeczę, lecz to pochodzi ze zbytku pracy, wczoraj król zażądał ode mnie pieniędzy.
— Wiem o tem... czterech miljonów.
— Pojmujesz zatem, margrabino, iż należało dostarczyć ich, następnie kazać policzyć, potem zaciągnąć do ksiąg, a to zabiera dużo czasu. Od czasu śmierci pana Mazariniego, służba finansowa stała się męczącą i trudną, administracja moja jest przeciążoną i dlatego nie spałem noc całą.
— Masz więc pan sumę potrzebną?... — zagadnęła niespokojna margrabina.
— Dziwną byłoby rzeczą, margrabino — wesoło odparł Fouquet — aby nadintendent finansów nie miał w zapasie nędznych czterech miljonów franków.
— Tak, i ja sądzę, iż pan je masz, lub mieć będziesz.
— Co to ma znaczyć, że mieć będę?
— Przecie niedawno temu król od ciebie zażądał dwóch miljonów.
— Przeciwnie, margrabino, zdaje mi się, że wieki upłynęły od tego czasu; lecz nie mówmy o pieniądzach, jeżeli łaska.
— Przeciwnie, mówmy o nich, przyjacielu.
— O!
— Posłuchaj mnie, ja tylko po to przybyłam tutaj.
— Co mi pani zatem chcesz powiedzieć?... — zagadnął nadintendent, patrząc na nią badawczym, niespokojnym wzrokiem.
— Otóż, drogi panie Fouquet, mam trochę pieniędzy, z któremi nie wiem, co począć. Sprzykrzyło mi się kupować ziemię i chciałabym prosić kogoś przychylnego, aby je w obrót puścił.
— Więc pomówimy o tem później.
— Nie później, bo pieniądze moje są tutaj.
Margrabina wskazała kuferek, a otworzywszy go, pokazała zawarte w nim zwoje biletów i stos złota. Fouquet powstał z siedzenia jednocześnie z panią de Belliere; zamyślił się przez chwilę; naraz pobladł okrutnie i, cofnąwszy się, padł na krzesło, ukrywszy twarz w dłoniach.
— O! margrabino! margrabino!... — wyszeptał głosem, zdławionym boleścią.
— Cóż takiego?
— Za kogo mnie uważasz, że czynisz mi taką propozycję?
— Ale co pan sam o sobie myślisz, ciekawa jestem?
— Pieniądze te przynosisz dla mnie: przynosisz mi je, bo wiesz, iż jestem w kłopocie. O! nie zaprzeczaj. Zgaduję. Czyż nie znam twojego serca?
— Więc skoro je znasz, widzisz zatem, że ci je oddaję.
— A! zgadłem!... — zawołał Fouquet. O! pani, nie dałem ci nigdy powodu, aby mnie tak znieważać.
— Znieważać?... pana?... — odparła, blednąc. — Mówisz, że mnie kochasz? W imię tej miłości, żądałeś ode mnie dobrej sławy, czci mojej? A gdy oddaję ci pieniądze, odmawiasz!
— Margrabino, margrabino, wolno ci było zachować to, co nazywasz twoją czcią i dobrą sławą. Zostaw mi więc swobodę, abym swojej oszczędził. Zostaw mnie mojemu upadkowi, dozwól, niech padnę pod ciężarem otaczających mnie nienawiści, moich własnych wyrzutów sumienia nawet, pod ciężarem błędów, które popełniłem; lecz, na imię Boskie, margrabino, nie zabijaj mnie tym ostatnim ciosem.
— Ofiarowałam ci przyjaźń moją, panie Fouquet.
— Tak, pani i nic więcej.
— Czyż nie postępuję, jak przyjaciółka?
— Bez wątpienia.
— A pan odrzucasz ten dowód przyjaźni mojej?
— Odrzucam.
— Spójrz na mnie, panie Fouquet. — Oczy margrabiny rzucały płomienie. — Miłość moją ci ofiaruję.
— O! pani — odezwał się Fouquet z westchnieniem niedowierzania.
— Słuchaj, kocham cię oddawna; kobiety również, jak i mężczyźni mają swoje urojone drażliwości. Kocham cię już oddawa, lecz nie chciałam ci tego mówić.
— O!... — z głębi piersi westchnął Fouquet, składając jak do modlitwy dłonie.
— A teraz mówię ci to. Na klęczkach tej miłości żądałeś, odmówiłam ci; zaślepioną byłam, jakim ty jesteś obecnie. Masz więc miłość moją.
— Tak, lecz samą miłość jedynie.
— Miłość, siebie i życie moje! wszystko! wszystko! wszystko!
— O! Boże!... — wykrzyknął olśniony Fouquet.
— Powiedz mi... czy będziesz szczęśliwym, gdy twoją zostanę, twoją duszą i ciałem?...
— Jest to dla mnie szczyt szczęścia!...
— Bierz mnie więc. Lecz skoro ja poświęcam dla ciebie przesąd, ty poświęć dla mnie skrupuły, przyjmij ode mnie to złoto.
— To twoja ruina!... — wykrzyknął Fouquet, burząc ręką papiery i złoto — tam miljon się zawiera...
— Zgadłeś!... Drogie kamienie moje, które na nic mi się nie przydadzą, jeżeli mnie nie będziesz kochać; a zbyteczne mi będą, jeżeli pokochasz mnie tak, jak ja ukochałam ciebie!...
— O!... tego już nadto!... co za nadmiar szczęścia!... — zawołał Fouquet. — Zwyciężyłaś, poddaję się: bodaj dla uświęcenia takiego zaparcia się siebie. Przyjmuję posag...
— Masz i kobietę — szepnęła margrabina, rzucając mu się w objęcia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.