Wicehrabia de Bragelonne/Tom II/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wicehrabia de Bragelonne
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Vicomte de Bragelonne
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVI.
ZNIWECZONE ZAMIARY.

Raul, udawszy się do hrabiego de Guiche, zastał go, rozmawiającego z panami de Wardes i Manicamp.
Kiedy Raul wszedł, hrabia de Guiche zbliżył się do niego. Raul, Ściskając rękę przyjaciela, spojrzał na dwóch młodych ludzi, spodziewał się bowiem wyczytać na twarzach, co się działo w ich sercu. De Wardes był zimny i nieprzenikniony. Manicamp zajęty był oglądaniem swojego świeżego stroju.
Guiche poprowadził Raula do oddzielnego gabinetu i prosił go siedzieć.
— Jakże dobrze wyglądasz!...
— To szczególne, bo wcale nie jestem wesoły.
— Równie jak ja, Raulu, źle z miłością na świecie.
— Jak dla ciebie, hrabio, to dobrze; dla mnie najsmutniejsząby była dobra wiadomość o twojej miłości.
— Nie martw się daremnie; bo nietylko, że jestem nieszczęśliwy, ale nadto patrzę na mających powodzenie.
— Nie rozumiem — odrzekł Raul — wytłómacz się, przyjacielu.
— Zaraz mnie pojmiesz. Nadaremnie zwalczałem uczucie, jakie się we mnie zrodziło i opanowało całego; zebrałem całe moje zmysły i całą siłę, zastanowiłem się nad nieszczęściem, jakie sobie gotuję, zmierzyłem je i, chociaż widzę przepaść, idę dalej.
— Szalony!... nie możesz uczynić kroku, abyś nie spowodował upadku, a następnie śmierci.
— Zaklinam cię, nie przerywaj mi, Raulu; nie przekonasz mnie, bo powiadam ci naprzód, nie chcę być przekonanym. Daleko zaszedłem i cofać się nie mogę; tyle cierpiałem, że śmierć wydaje mi się dobrodziejstwem, Raulu, ja nietylko jestem szalenie zakochany, ale nadto do wściekłości zazdrosny.
Raul uderzył ręką w rękę z uczuciem, podobnem do gniewu.
— Mówmy wyraźnie, przyjacielu! — rzekł, — jesteś zazdrosny o męża?
— O!... nie, nie zazdroszczę szczęścia mężowi, ale kochankowi.
— Kochankowi!...
— Alboś tego nie dostrzegł, ty, co jesteś tak przenikliwym?...
— To jesteś zazdrosnym o pana de Buckingham.
— Śmiertelnie.
— Co u licha!...
— Lecz tym razem krótko skończymy rachunki, już uczyniłem krok stanowczy... wyzwałem go.
— Wyzwałeś go?...
— Czy wiesz o tem?...
— Wiem, ponieważ mi o tem doniósł. Czytaj.
I podał hrabiemu de Guiche list, który odebrał jednocześnie z jego listem.
Guiche czytał z chciwością.
— Grzeczny człowiek — rzekł.
— Zapewne; książę jest grzeczny, a ja nie potrzebuję cię pytać, czyś grzecznie pisał do niego.
— Pokażę ci mój list, kiedy się udasz do niego ode mnie.
— Ależ to niepodobna, abym ja poszedł.
— Dlaczego?...
— Książę mojej rady zasięga, równie jak i ty.
— Ja sądzę, że mnie dasz pierwszeństwo. Słuchaj, oto co masz powiedzieć Jego książęcej mości: kiedykolwiek, dziś, jutro, chcę się z nim spotkać w Vincennes.
— Rozważ, co czynisz.
— Mówiłem ci, że zastanowiłam się nad wszystkiem.
— Książę jest cudzoziemcem... ma misję, która go czyni nietykalnym, a z Vincennes blisko do Bastylji.
— Co mnie to wszystko obchodzi?...
— Ale dlaczego go wyzywasz?... cóż ja mam mu powiedzieć?
— Bądź spokojny, on nie będzie o to pytał... Tak ja jemu muszę stać na zawadzie, jak on mnie; tak musi mnie nienawidzieć, jak ja jego. Proszę cię idź do księcia, a jeżeli potrzeba, abym go miał błagać, by przyjął me wezwanie, i to uczynię.
— To daremne. Książę prosił mnie, abym u niego był. Pewnie teraz jest na górze u króla... Idźmy obaj... Wyprowadzę go na galerję, ty pozostaniesz na stronie, dwa razy wystarczą.
— Dobrze, wezmę z sobą pana de Wardes.
— Dlaczego nie pana de Manicamp. De Wardes wszędzie sam za nami trafi.
— Masz słuszność.
— A czy on nie wie o niczem?
— Zupełnie: czy zawsze z nim jesteś zdaleka?...
— Nie mówił ci?...
— Nic a nic.
— Nie lubię tego człowieka, a że go zawsze nie lubiłem, rzecz więc prosta, iż nie jestem z nim ani lepiej ani gorzej, niż dawniej.
— Skoro tak, to jedziemy.
Wszyscy czterej wsiedli do karety, która czekała na dziedzińcu.
— Przybywszy do galerji jaśniejącej światłem, gdzie najpiękniejsze i najznakomitsze damy dworskie snuły się w płomienistej atmosferze, Raul nie mógł się powstrzymać od spojrzenia na Ludwikę, która wśród swoich towarzyszek zachwycała się orszakiem króla, jaśniejącym od djamentów i złota. Mężczyźni stali, tylko król siedział. Raul spostrzegł Buckinghama. Stał on o dziesięć kroków od księcia orleańskiego w gronie Francuzów i Anglików, podziwiających bogactwo jego stroju. Wiele osób przypominało sobie jego ojca, a porównania z nim nie było pochlebnym dla syna. Buckingham rozmawiał z Fouquetem, który głośno rozprawiał o Belle-Isle.
— Teraz nie mogę się zbliżyć do niego, — rzekł Raul.
— Czekaj i wybierz stosowna porę, lecz kończ natychmiast, bo palę się cały.
— Patrzaj, oto nasz zbawca — rzekł Raul, spostrzegając d‘Artagnana, który pysznie wyglądając w swoim mundurze kapitana muszkieterów, wszedł jak zwycięzca na galerję.
I Raul skierował się ku panu d‘Artagnan.
— Hrabia de La Fere szuka cię, kawalerze — rzekł.
— Właśnie go opuściłem w tej chwili.
— Myślałem, że cześć nocy z sobą przepędzicie.
— Mamy widzieć się jeszcze.
I, odpowiadając Raulowi, d‘Artagnan błądził wzrokiem to na prawo to na lewo, szukając kogoś, lub czegoś w tłumie osób.
Nagle wlepił wzrok w jeden punkt, jak orzeł, co ujrzał zdobycz.
Raul patrzył w tym samym kierunku i ujrzał, jak hrabia de Guiche i d‘Artagnan kłaniają się sobie nawzajem. Nie mógł jednak poznać, na kogo padło dumne i ciekawe spojrzenie kapitana.
— Kawalerze — rzekł Raul — ty tylko możesz mi wyświadczyć przysługę.
— Jaką, kochany wicehrabio?
— Muszę zamienić parę słów z panem de Buckingham, a że rozmawia z panem Fouquet, pojmujesz, iż mnie nie przystoi przerywać im rozmowy.
— A gdzież jest pan Fouquet?... — zapytał d‘Artagnan.
— Patrzaj pan.
— Na honor, to on, ale czyż sądzisz, że ja mam większe prawo?
— Jesteś człowiekiem znakomitszym.
— Prawda, jestem kapitanem muszkieterów, ale ten tak dawno obiecywany mi stopień tak świeżo otrzymałem, że zapominam o swojej godności.
— Wszak mi pan wyświadczysz tę przysługę?
— Fouquet, do djabła!
— Czy masz co przeciw niemu?
— Ale on zapewne ma wiele przeciw mnie; zresztą, przyjdzie czas, że...
— Otóż patrzy na pana... teraz, albo...
— Nie mylisz się, właśnie czyni mi ten zaszczyt.
— Kiedy tak, to chwila stosowna.
— Czy tak sądzisz?
— Idź pan, proszę cię.
Guiche nie spuszczał oka z Raula; Raul dał mu znak, że przygotowuje sprawę.
D‘Artagnan postąpił wprost ku wzmiankowanej grupie i grzecznie powitał pana Fouquet i innych.
— Witam cię, panie d‘Artagnanie, mówiliśmy o Belle-Isle — rzekł Fouquet z ową znajomością świata i umiejętnością spojrzenia, których przez całe życie można się uczyć, a nigdy nie umieć.
— O Belle-Isle!... a!... — rzekł d‘Artagnan. — To pańska posiadłość, panie Fouquet?
— Pan Fouquet mówił mi właśnie, że ją darował królowi. Sługa, panie d‘Artagnan.
— Czy znasz, kawalerze, Belle-Isle?... — zapytał Fouquet muszkietera.
— Byłem tam raz — odpowiedział d‘Artagnan, jak człowiek grzeczny i dowcipny.
— I długo bawiłeś?
— Zaledwie jeden dzień.
— I widziałeś...
— Wszystko co przez jeden dzień widzieć było można.
— Jak dla pańskiego oka, to nawet jeden dzień za wiele.
D‘Artagnan skłonił się.
Tymczasem Raul dał znak Buckinghamowi.
— Panie ministrze — rzekł Buckingham — zostawiam panu kapitana, który lepiej, aniżeli ja, zna się na wałach, fosach i bastjonach, a udaję się do przyjaciela, który mnie przyzywa.
Z temi słowy opuścił dotychczasowe towarzystwo i postąpił ku Raulowi; lecz idąc zatrzymał się przy stole, przy którym grała królowa matka, młoda królowa i król.
— Raulu — rzekł Guiche — działaj spiesznie.
Buckingham, powiedziawszy jakaś grzeczność księżnej, udał się ku Raulowi.
Raul zbliżał się także do niego. Tylko hrabia de Guiche pozostał na swojem miejscu i patrzył na nich. Manewr ten tak urządzono, że dwaj młodzieńcy spotkali się pomiędzy grupą grającą, a galerją, gdzie przechadzało się kilka poważnych osób.
I kiedy dwie linje miały się zetknąć, trzecia je przecięła.
Książę orleański zbliżył się do Buckinghama.
Książę miał najprzyjemniejszy uśmiech na wymalowanych ustach.
— A! Boże — rzekł z przesadną godnością — cóż mi to powiadają, książę?
Buckingham odwrócił się, nie widział księcia, ale usłyszał jego głos.
Zadrżał mimowoli, lekka bladość powlekła jego twarz.
— Książę!... — rzekł — cóż powiedziano Waszej książęcej mości, że się tak zadziwia?
— Pewną rzecz — odpowiedział książę — która mnie doprowadza do rozpaczy, bo cały dwór żałobą okryje.
— A! Jakże Wasza Królewska Wysokość jesteś dobry — rzekł Buckingham — bo widzę, że mówisz o moim wyjeździe.
— Tak.
— Przeżywszy pięć, czy sześć dni w Paryżu, ja tylko po nim mogę nosić żałobę.
Guiche ze swojego miejsca usłyszał rozmowę i zadrżał mimowoli.
— Odjeżdża — rzekł — co on mówi?
Filip mówił dalej ze swoją uprzejmą minką.
— Chyba, że cię król Wielkiej Brytanji wzywa; wiadomo, że Karol II-gi, znając się na ludziach, nie może się obejść bez pana; to łatwo pojmujemy; ale żebyśmy cię tracili bez powodu, tego nie pojmuję.
— Mości książę, jeżeli opuszczam Francję...
— Wezwany, to rozumiem; lecz jeżeli moje wstawienie się coś znaczy, będę prosił Jego Królewską Mość Karola II-go, aby cię jeszcze na jakiś czas zostawił z nami.
— Tyle względów Waszej książęcej mości bardzo mnie zobowiązuje, ale otrzymałem wyraźne rozkazy. Mój pobyt we Francji był ograniczony i przedłużyłem go z narażeniem się mojemu miłościwemu panu. Dziś dopiero przypominam sobie, że od czterech dni powinienem był wrócić.
— O!... — rzekł książę.
— Tak! lecz — dodał Buckingham, podnosząc głos tak, aby go nawet księżniczki słyszały — podobny jestem do owego mieszkańca Wschodu, który przez kilka dni spał, słodko marząc i obudził się zdrowym, bo przyszedł do rozumu. Dwór francuski ma takie upojenia, że je do tego snu można porównać, ale przebudzenie musi nastąpić i jechać trzeba. Nie mogę zatem przedłużać mojego pobytu, jak tego żąda Wasza Królewska Wysokość.
— A kiedyż odjeżdżasz?... — zapytał Filip z wyrazem troskliwości.
— Jutro, Mości książę, moje powozy już od kilku dni gotowe.
Książę orleański uczynił poruszenie głową, które miało znaczyć:
— Kiedy tak postanowiłeś, niema co już mówić.
Buckingham spojrzał na królowę; wzrok jego spotkał się z oczyma Anny Austriackiej, która mu dziękowała. Młodzieniec ukrył całą boleść serca. Książę oddalił się, jak przyszedł. Ale w tym czasie, z przeciwnej strony zbliżał się hrabia de Guiche.
Raul lękał się, aby niecierpliwy młodzieniec sam nie uczynił propozycji, więc rzucił się naprzeciw niemu.
— Nie, nie, Raulu, to daremne — rzekł Guiche, podając obie ręce księciu i pociągając go za kolumnę.
— Książę, przebacz mi — rzekł — co do ciebie pisałem. Byłem wtedy szalony!... Bądź łaskaw zwrócić mi list.
— Prawda — odparł młody książę z melancholijnym uśmiechem. — Teraz zapewne nie masz pan nic do mnie.
— O! książę, przebacz mi!... wieczna przyjaźń!
— Boć i dlaczego, hrabio, miałbyś mnie nienawidzieć, od chwili kiedy ją opuszczam, kiedy jej więcej nie ujrzę?
Raul słyszał te wyrazy i, pojmując, że jego obecność była już zbyteczna, oddalił się o kilka kroków.
To poruszenie zbliżyło go do pana de Wardes.
De Wardes mówił o wyjeździe Buckinghama. Rozmawiał z księciem lotaryńskim.
— Mądry odwrót — mówił de Wardes.
— Dlaczego?
— Bo oszczędza księciu pchnięcia szpadą.
I obaj śmiać się zaczęli.
Raul zwrócił się ze zmarszczoną brwią.
Kawaler lotaryński wykręcił się na piętach, a de Wardes pozostał na miejscu i czekał.
— Panie — rzekł Raul do pana Wardes — czy nigdy nie odzwyczaisz się źle mówić o nieobecnych? Wczoraj ubliżyłeś panu d‘Artagnan, dzisiaj księciu de Buckingham.
— Panie — rzekł de Wardes — wiesz, że niekiedy mówię źle i o obecnych.
De Wardes dotknął Raula; ramiona ich stykały się, twarze zbliżały się, jakby chciały nawzajem udzielić sobie żaru swojego gniewu i nienawiści. Widoczne było, że obaj stracili cierpliwość. Nagle usłyszeli za sobą głos, pełen wdzięku i grzeczności, który mówił:
— Sądzę, że mnie wymieniono.
Był to d‘Artagnan, który z serdecznym uśmiechem położył dłoń na ramieniu pana de Wardes.
Raul cofnął się o krok, aby zrobić miejsce muszkieterowi.
De Wardes zadrżał, zbladł i z miejsca ruszyć się nie mógł.
D‘Artagnan, wciąż uśmiechający się, zajął miejsce Raula.
— Dzięki ci, Raulu — rzekł — chcę pomówić z panem de Wardes. Nie oddalaj się, wszyscy mogą słyszeć naszą rozmowę.
Uśmiech znikł z jego twarzy, wzrok stał się zimnym i przenikliwym, jak ostrze miecza.
— Jestem na rozkazy pańskie — rzekł de Wardes.
— Panie — zaczął znowu d‘Artagnan — oddawna szukałem sposobności mówienia z tobą i dopiero dzisiaj ją znajduję. Co do miejsca, zgadzam się, że źle wybrane; lecz, jeżeli chcesz pofatygować się do mnie...
— Najchętniej — odpowiedział de Wardes.
— Czy pan sam tu jesteś?... — zapytał d‘Artagnan.
— Nie, jest tu Manicamp i Guiche, obaj moi przyjaciele.
— Dobrze — odrzekł d‘Artagnan — ale dwóch mało, może pan więcej znajdziesz ze swoich.
— Zapewne — odpowiedział młodzieniec, nie wiedząc, do czego to zmierza. — Tylu, ilu pan zechcesz.
— Przyjaciół?
— Tak, panie.
— Życzliwych, szczerych przyjaciół?
— Zapewne.
— Zbierz ich pan zatem, proszę cię. A ty, Raulu, przybywaj i przyprowadź z sobą pana de Guiche i de Buckingham.
— Panie, co tu zachodu!... — odpowiedział de Wardas, usiłując się uśmiechać.
Kapitan dał mu znak, aby był cierpliwy.
— Zatem czekam pana.
— I owszem.
— Do widzenia.
D‘Artagnan skierował się ku swojemu mieszkaniu. Mieszkanie d‘Artagnana, nie było puste; hrabia de la Fere czekał na niego, siedząc przy oknie.
— A co?... zapytał d‘Artagnana, kiedy tenże wchodził.
— Pan de Wardes zaszczyci mnie swojemi odwiedzinami w towarzystwie swoich i naszych przyjaciół.
W rzeczy samej, za muszkieterem ukazali się panowie de Wardes i Manicamp.
Hrabia de Guiche i książę de Buckingham szli za nimi zdumieni, nie wiedząc, o co chodzi.
Raul przybył z dwoma, czy trzema dworzanami. Wzrok jego błądził po wszystkich stronach pokoju. Spostrzegł hrabiego i stanął przy nim. D‘Artagnan przyjmował uprzejmie swoich gości. Zachował twarz spokojną i uprzedzającą. Wszyscy obecni byli ludźmi znakomitymi i mającymi stanowisko w świecie. Przeprosiwszy każdego z obecnych za sprawioną przykrość, zwrócił się do pana de Wardes, który pomimo panowania nad sobą, nie mógł ukryć pewnego rodzaju zdziwienia i niepokoju.
— Panie — rzekł — teraz, kiedy jesteśmy za murami królewskiego mieszkania; teraz, kiedy bez uchybienia przyzwoitości, możemy głośno rozmawiać, mogę wyjaśnić ci przyczynę, dla której ciebie i tych zacnych panów poprosiłem do siebie. Dowiedziałem się od hrabiego de la Fere, mojego przyjaciela, że rozsiewasz obrażające wieści, mówiąc, że jesteś śmiertelnym nieprzyjacielem, dlatego, żem uchybił twojemu ojcu.
— Prawda, panie, mówiłem to — odrzekł de Wardes, a blada twarz jego nagle się zarumieniła.
— A więc obwiniasz mnie o zbrodnię, albo o nikczemność, racz zatem oskarżenie twoje jaśniej określić.
— Czy wobec świadków?...
— Tak, wobec świadków, widzisz pan, że ich umyślnie w sprawie honoru wybrałem.
— Widać nie oceniasz pan mojej delikatności. Obwiniałem cię, to prawda, ale zachowywałem tajemnicę oskarżenia. Nie wchodziłem w żadne szczegóły, ale objawiałem moją nienawiść przed osobami, których obowiązkiem było dać ją panu poznać. Nie odwdzięczyłeś się pan za moją grzeczność, chociaż obchodziło cię milczenie. W tym razie nie widzę, d‘Artagnan, zwykłej pańskiej roztropności.
D‘Artagnan przygryzł wąsa.
— Jużem prosił pana, abyś mi powiedział, co masz do mnie.
— Głośno?..
— Nieinaczej.
— A więc będą mówił.
— Proszę pana, — odrzekł d‘Artagnan, kłaniając się, — słuchamy pana.
— Oświadczam zatem, że nie idzie tu o obrazę moją, ale mojego ojca.
— Już o tem pan mówiłeś.
— Ale są rzeczy, o których z namysłem należy mówić.
— Jeżeli masz pan względy, żeby oszczędzać mnie, proszę cię, nie krępuj się wcale.
— Nawet, gdyby czyn był hańbiący?..
— Nawet i w takim razie.
Obecni tej sceny zaczęli spoglądać na siebie niespokojnie. Ale, gdy twarz d‘Artagnana żadnej nie objawiała zmiany, odzyskali spokój.
Pan de Wardes milczał.
— Mów pan — rzekł muszkieter. — Widzisz, że czekamy.
— A więc słuchajcie, panowie. Mój ojciec kochał pewną kobietę, szlachetną i ona go kochała nawzajem.
D‘Artagnan spojrzał na Athosa, Athos na niego.
De Wardes mówił dalej:
— Pan d‘Artagnan przejął list, oznaczający schadzkę miłosną, pod przebraniem przedstawił się za tego, na którego czekano, i nadużył zaufania dziewicy.
— Prawda — rzekł d‘Artagnan.
Lekki szmer przebiegł pomiędzy obecnymi.
— Tak, popełniłem ten niegodziwy czyn. Ale powinieneś pan dodać, jeżeli chcesz być sprawiedliwym, że w owym czasie, kiedy popełniłem czyn, obecnie będący przedmiotem zarzutu, miałem lat dwadzieścia jeden.
— O! dlatego czyn niemniej jest ohydnym — rzekł de Wardes — młodość nie uniewinnia szlachcica od czynu występnego.
Nowy szmer dał się słyszeć, lecz tym razem szmer podziwienia i powątpiewania.
— W rzeczy samej był to niegodny podstęp — rzekł d‘Artagnan — i nie sądziłem, aby pan de Wardes z większą zarzucał mi go goryczą, aniżeli ja sam. Wiek uczynił mnie bardziej rozsądnym i wstrzemięźliwym; odpokutowałem to przewinienie ciężkiemi wyrzutami sumienia. Ale odwołuję się do was, panowie, było to w roku 1626, a był to czas, o którym szczęście to dla was, że wiecie tylko z podania; był to czas, w którym pod względem miłości nie robiono skrupułów. Byliśmy wówczas młodymi wojakami, ustawicznie na wojnie, to zwycięzcy, to pokonani; miecza nie chowaliśmy do pochwy i codzień byliśmy gotowi umrzeć. Wojna uczyniła nas srogimi, a kardynał o nic niedbającymi. Zresztą żałowałem pomimo to mojego czynu i dziś go jeszcze, panie de Wardes, żałuję.
— Tak, panie, rozumiem to, że czyn sam sprowadził żal, ale pomimo to, na zawsze zgubiłeś kobietę. Ta, o której mówię, unikając hańby, upadając pod wstydem, opuściła Francję i niewiadomo, co się z nią stało.
— Panie — odezwał się hrabia de la Fere, wyciągając rękę do pana de Wardes ze złowróżbnym uśmiechem — mogę cię zapewnić, że tu, pomiędzy nami, są ludzie, którzy ją poznają po opisie, jaki ja podam. Była to kobieta, mająca lat dwadzieścia pięć, szczupła, blada, jasnowłosa, która w Anglji wyszła za mąż.
— Za mąż wyszła!... — rzekł de Wardes.
— Pan nie wiesz o tem?... przekonaj się zatem, że my lepiej od ciebie wiemy o wszystkiem. Czy wiesz, że zwykle nazywano ją Milady, nie dodając innego tytułu.
— Tak, panie, wiem o tem.
— Boże!... — zawołał Buckingham.
— Kobieta ta, która pochodziła z Anglji, powróciła do Francji, po trzykroć knując zamiar śmierci przeciw panu d‘Artagnan, przyznaję, miała słuszność, bo pan d‘Artagnan ją zhańbił. Ale tego nie można nazwać sprawiedliwością w Anglji, ta sama kobieta zwodniczemi środkami ujęła młodzieńca, nazwiskiem Feltona, będącego w służbie lorda Winter. Bledniejesz, milordzie de Buckingham, a twój wzrok zapala się gniewem i boleścią. Teraz, ty, kończ opowiadanie, milordzie, i powiedz panu de Wardes, kto była ta kobieta, co uzbroiła rękę mordercy twojego ojca.
Rozległy się okrzyki oburzenia. Młody książę chustką obcierał spocone czoło.
Potem nastąpiło uroczyste milczenie.
Widzisz, panie de Wardes — rzekł d‘Artagnan, na którym opowiadanie to silniejsze uczyniło wrażenie, aniżeli osobiste wspomnienia. — Widzisz, że moje przewinienie nie było przyczyną zguby tej kobiety i że jej dusza wprzód była potępioną, ale to już rzecz jej sumienia. Pomimo to, skoro rzecz się wyjaśniła, mogę, panie de Wardes, żądać przebaczenia od ciebie za czyn niegodny, jakbym tego żądał od twego ojca, gdyby żył jeszcze, kiedym powrócił do Francji, po śmierci Karola I-go.
— Tego za wiele, panie d‘Artagnan — zawołali chórem obecni.
— Nie, panowie — odrzekł kapitan. — Teraz sądzę, panie de Wardes, że wszystko skończone pomiędzy nami i że przestaniesz źle o mnie mówić. Rzecz wyjaśniona, nieprawdaż?
Wardes ukłonił się, wymawiając niezrozumiałe wyrazy.
— Spodziewam się — mówił dalej d‘Artagnan, zbliżając się do młodzieńca — że nie będziesz mówił źle o nikim, jak dotąd obrzydły miałeś zwyczaj; bo jakkolwiek drażliwy jesteś i surowej cnoty, to jednak, gdy staremu żołnierzowi po trzydziestu kilku latach zarzucasz uchybienia młodości, niczego wobec honoru i sumienia dowieść nie możesz. Posłuchaj więc, co ci powiem, panie de Wardes: strzeż się, aby historja, w której jest twoje nazwisko, nie doszła do moich uszu.
— Panie, nie godzi się grozić...
— O! jeszcze nie skończyłem, panie de Wardes — zaczął znowu d‘Artagnan — i musisz mnie słuchać.
Koło ciekawych znowu się ścieśniło.
— Przed chwilą za mocno obstawałeś przy honorze pewnej kobiety i twojego ojca; podobała nam się twoja mowa, bo przyjemnie nam było myśleć, że uczucie delikatności i uczciwości, stępione w starych, żyje z całą mocą w młodzieży.
De Wardes ścisnął usta i pięści, widocznie niespokojny, jak się skończy mowa, której wstęp był zachęcający.
— Jak więc stało się — rzekł dalej d‘Artagnan — że pan zarzuciłeś wicehrabiemu de Bragelonne, iż nie zna swej matki?
Oczy Raula zabłysły.
— Kawalerze — zawołał — to moja osobista sprawa.
De Wardes uśmiechnął się złośliwie.
D‘Artagnan ramieniem odepchnął Raula.
— Nie przerywaj mi, młodzieńcze — rzekł.
I dumnie spoglądając na pana de Wardes, dodał:
— Wnoszę tu kwestję, której nie rozwiązuje się mieczem. Wnoszę ja przed ludzi honorowych, którzy nieraz dowiedli swojej dzielności. Wybrałem ich naumyślnie. Ci panowie wiedzą, że wszelka tajemnica, o którą walczy się, przestaje być tajemnicą, powtarzam więc, panie de Wardes, dlaczegoś obraził młodzieńca, obrażając zarazem jego ojca i matkę?
— Zdaje mi się — odpowiedział de Wardes — że mowa jest dozwolona, kiedy ją można wesprzeć wszelkiemi środkami, jakich może użyć człowiek uczciwy.
— Panie, racz nam powiedzieć, jakie to są środki, któremi człowiek uczciwy poprzeć może obmowę? Mieczem. Jeżeli tak sądzisz, brak ci zdrowego rozsądku, religji i, honoru. Narażasz życie wielu osób, nie mówiąc o twojem, które nam się awanturniczem wydaje. Zresztą, mój panie, wszystkie mody mijają i moda pojedynku przemija, nie mówiąc o postanowieniu Jego Królewskiej Mości, które ich zabrania. Dla utrzymania więc swojego rycerskiego honoru, zażądasz pan przebaczenia od pana de Bragelonne i usprawiedliwisz lekkomyślność swoich wyrażeń. Szlachectwo i czystość jego rodu wyryte są nietylko w jego sercu, ale nadto objawiają się w każdym czynie życia. Panie de Wardes, uczynisz to samo, co ja, stary żołnierz, uczyniłem przed twoim młodzieńczym wąsem.
— A gdybym nie uczynił?... — zagadnął pan de Wardes.
— Zobaczyłbyś, coby nastąpiło wtedy.
— Jak sądzę — odpowiedział pan de Wardes — pańskie dążności pojednawcze skończą się przekroczeniem zakazu królewskiego.
— Nie, panie — odpowiedział spokojnie kapitan — mylisz się.
— Zatem cóż się może przytrafić?
— Tylko to, mój panie, że udam się do króla, który zaszczyca mnie swojemi względami za wyświadczone usługi, sięgające daty, w której jeszcze nie żyłeś. Król, który na moje żądanie udzielił mi kilku blankietów do pana Baisemeaux de Montlezun, gubernatora Bastylji, nie odmówi mi podpisu, kiedy na jednym z nich wypiszę nazwisko człowieka, który ubliżył hrabiemu de Bragelonne i tym sposobem pan de Wardes na trzy lata dostanie się do Bastylji.
Tu d‘Artagnan, wydobywszy rozkaz królewski, pokazał go panu de Wardes.
Widząc zaś, że młodzieniec nie dowierza i bierze przestrogę za czczą groźbę, wzniósł ramiona i skierował się do stołu, na którym stał kałamarz z piórem, któreby swoją długością zastraszyło topografa Porthosa.
Wtedy de Wardes przekonał się, że to nie żarty.
Zbliżył się więc do Raula i głosem prawie niezrozumiałym — rzekł:
— Panie, przepraszam cię, jak mi polecił pan d‘Artagnan i do czego siłą mnie zmuszają.
— Za pozwoleniem, panie — rzekł muszkieter z właściwym sobie spokojem — mylisz się w wyrażeniach. Nie powinieneś mówić, do czego siłą mnie zmuszają, ale co mi moje przekonanie dyktuje. Wierzaj mi, to wyrażenie będzie lepsze i dokładniej będzie malowało twoje uczucia.
— Zgoda — rzekł pan de Wardes — lecz sami panowie przyznacie, że pchnięcie szpadą, jak się to dawniej działo, mniej bolesne było.
— Nie, panie — odpowiedział Buckingham; — bo pchnięcie szpada nie dowodzi słuszności, ale przekonywa, że pan jesteś mniej, albo więcej silnym i zręcznym.
— Panie!... — zawołał de Wardes.
— Zapewne miałeś pan coś niedorzecznego powiedzieć — podchwycił d‘Artagnan, przerywając panu de Wardes — więc ci przerywam, ażeby wyświadczyć ci prawdziwą przysługę.
— Czy to już wszystko?... — zapytał de Wardes.
— Zupełnie — odpowiedział d‘Artagnan — ja i ci panowie jesteśmy zupełnie zadowoleni z pana.
— Wierzaj mi pan — rzekł de Wardes — że twoje pojednanie na nic się nie przyda.
— A to dlaczego?...
— Albowiem ja i pan de Bragelonne rozejdziemy się większymi przyjaciółmi, niż wprzódy.
— Co do mnie, mylisz się pan — odpowiedział Raul — i daję słowo, że nic już nie mam przeciwko panu.
Ten ostatni cios zgnębił pana de Wardes, spojrzał wokoło siebie, jak obłąkany.
D‘Artagnan pożegnał grzecznie łaskawych gości, którzy zechcieli być obecnymi usprawiedliwieniu, a potem każdy oddalił się, podając mu rękę.
Ale nikt nie podał ręki panu de Wardes.
— A!... — wykrzyknął młodzieniec, któremu wściekłość serce paliła — więc nikogo nie znajdę, abym się na nim mógł zemścić!...
— Jeżeli ci o to idzie, mój panie, jestem gotów — rzekł mu do ucha głos, pełen groźby.
De Wardes odwrócił się i ujrzał księcia de Buckingham, który widać został dlatego, aby się do niego zbliżyć.
— Ty, panie!... — zawołał de Wardes.
— Tak, ja, ja — nie jestem poddanym króla francuskiego i nie zostaję na tej ziemi, ponieważ wyjeżdżam do Anglji. I ja pełen jestem rozpaczy i ja zemścić się pragnę na kimś, a choć podzielam zasady pana d‘Artagnana, ale dla pana czynię z nich wyjątek. Jestem Anglikiem i mogę bez niebezpieczeństwa zaproponować ci to, coś napróżno innym proponował.
— Mości książę...
— Tak, panie; skoroś tak rozjuszony, mnie obierz za swoją ofiarę. Za trzydzieści sześć godzin będę w Calais. Jedź ze mną.
a droga będzie się nam mniej długa zdawała. Tam możemy swobodnie dobyć mieczy. Sześć godzin zabawimy na terytorium francuskiem, za sześć zaś drugich, jeden z nas stanie na boskiem terytorium.
— Dobrze — odparł de Wardes.
— Jeżeli mnie zabijesz, panie de Wardes — mówił książę — upewniam cię, że wielką mi wyświadczysz przysługę.
— Uczynię, co można, aby sprawić przyjemność Waszej książęcej mości.
— A zatem zgoda, jedziemy razem.
— Jestem na rozkazy pańskie; dla uspokojenia się potrzebowałem wielkiego niebezpieczeństwa.
— Sądzę, że je pan znalazłeś. Sługa twój, panie de Wardes; jutro rano mój lokaj zawiadomi cię o godzinie odjazdu; będziemy jechali, jak dwaj przyjaciele.
— Żegnam cię, mości książę.
Buckingham skłonił się i wszedł do króla. De Wardes niespokojny wyszedł z Pałacu Królewskiego i udał się spiesznie do swojego mieszkania.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.