Wiśniowy sad (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Słoński
Tytuł Wiśniowy sad
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Nowina”
Data wyd. 1918
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WIŚNIOWY SAD
WYBÓR WIERSZY EDWARDA
SŁOŃSKIEGO O WIOŚNIE,
O MIŁOŚCI  I  O  SZCZĘŚCIU.
NAKŁAD TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
„NOWINA”, SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI
GEBETHNERA I WOLFFA W WARSZAWIE.

WARSZAWA 1918.
Druk   Piotra   Laskauera,
Warszawa, Marjensztad 8.







WIŚNIOWY SAD

Wiśniowy przyśnił mi się sad,
wiśniowy sad w świtaniu bladem
i twój na rosie drobny ślad,
i ja idący twoim śladem.

Przebiegłem sad, wołając w głos,
aż dzień rozwidnił się na niebie...
Wypiło słońce perły ros,
ale zawiodło mnie do ciebie.


I dotąd pomnę — żar i skry,
i purpurowe ust twych róże...
W wiśniowym sadzie ja i ty,
a jeden tylko cień na murze.

Dobremu snowi wstałem rad,
zbudzony pierwszem wiosny tchnieniem,
i przez wiśniowy biegnę sad,
ale za swoim jeno cieniem.





NIEZŻĘTY KŁOS

Z mojego lata niezżęty
na polu pozostał kłos —
i dziś go srebrzą i bielą
bisiory zamarzłych ros.

Śnieźyce w koło się ścielą
i wichry zawodzą w głos:
— Z twojego lata niezżęty
na polu pozostał kłos! —


Zebrałem wszystkie miłości,
któremi darzył mnie los...
Gdzież miłość nasza?... Na polu
niezżęty pozostał kłos...





JAK PĄKI DRZEW...
1

Jeszcze tym pąkom na drzewach
i wiosny, i słońca brak,
a serce już rwie się z piersi,
jak z klatki stęskniony ptak.

Jeszcze te pąki na drzewach
dziś-jutro okryje szron,
a w sercu, jak w harfie złotej,
już dźwięczy radosny ton...


Pieśń jakaś płynie weselna —
raduje się cały świat,
z pod śniegów wstają, jak dymy,
miłości dalekich lat.

Ktoś słodkie imię twe kładzie
na serce, jak dobrą dłoń, —
i słyszę twój głos daleki,
i czuję twych włosów woń.

I nie wiem — twoje to tchnienie,
czy wiatru wiosenny wiew?
...O słońce, pocoś mnie wiosną
nalało, jak pąki drzew?


2

Budzą mnie ze snu tęsknoty
szumami wezbranych rzek,

ktoś mówi: — Przed kurów pianiem
dziś w nocy spadł znowu śnieg... —

Otwieram okno szeroko
i patrzę na cały świat...
Niech leżą pod białym śniegiem
miłości dalekich lat.

A serce nabrzmiałe wiosną
na trwogę bije, jak dzwon:
— Jeszcze tych pąków na drzewach
nie zwarzył tej nocy szron. —


3

Naprawdę byłaś tu przy mnie,
widziałem ciebie przez sen,
na ustach miałem twe usta,
na oczach twych włosów len.


Naprawdę byłaś tu przy mnie
i znikłaś z oczu i z rąk,
a dotąd pachną mi jeszcze
twe włosy, jak kwiaty z łąk,

a dotąd czuję na ustach
gorące miody twych ust
i patrzą na mnie twe oczy,
jak wody wiosenne z brózd.

I dotąd pod moją ręką
w godzinie tęsknot i złud,
jak kwiat, co z pąku rozkwita,
drży ciała twojego cud.

I szumi w przedrannych ciszach
paląca się w sercu krew...
...O słońce, pocoś mnie wiosną
nalało, jak pąki drzew!...


4

Na pąki nierozwinięte
dziś w nocy spadł biały śnieg,
głos jakiś obcy z pod świtu
na tamten woła mnie brzeg.

Otwieram okno szeroko
i słucham, i patrzę w dal —
miłości moich dalekich,
miłości moich mnie żal.

Na pąki nierozwinięte,
na szumy wezbranych rzek,
o wiosno, wiosno, dziś w nocy
śmiertelnie biały spadł śnieg...





PO WIELKICH WEZBRANYCH WODACH...

Po wielkich, wezbranych wodach
do ciebie płynie mój głos...
Czeremchy pachną w ogrodach,
na kwiatach drżą perły ros.

Sny się na skrzydłach kołyszą,
sny — smutne ptaki bez gniazd,
świat cały okrył się ciszą
i mrokiem gasnących gwiazd.


Otwieram serce zmęczone
miłością, jak słońcem kwiat,
otwieram serce i płonę,
tym ciszom i mrokom rad.

Wyciągam ręce stęsknione.
— Wróć, wiosno, daleka, wróć!
Żelazo jeszcze czerwone,
jeszcze potrafię je kuć!

— Na swoje wiosenne gody,
ująwszy ciężki swój młot,
wykuję jeden dzień młody
i jeden najwyższy lot! —

Sny pod gwiazdami gdzieś wiszą,
sny moje — ptaki bez gniazd,
noc obłąkała mnie ciszą
i mrokiem gasnących gwiazd.


O serce, serce, bijące
znów będziesz ty wiosnę czuć!
Gdzież jest żelazo gorące,
żelazo, którem chciał kuć!

Po wielkich, wezbranych wodach
do ciebie płynie mój głos...
Czeremchy pachną w ogrodach,
na kwiatach drżą perły ros...





NIE PAMIĘTAJ...

Nie pamiętaj i nie myśl —
pamięć, słodki jad,
odurza i zabija,
jak trujący kwiat!

Noc minie, pierzchnie zaklęć
czarodziejskich moc...
Nie pamiętaj i nie myśl,
że była ta noc...


Odejdę, jak przyszedłem,
zanim błyśnie dzień,
pieszczotą najtajniejszą
wsiąknę w mrok i w cień,

milczeniem się rozpłynę
w woni zwiędłych róż...
Odejdę, jak przyszedłem,
i nie wrócę już!

Ty pójdziesz między ludzi,
poniesiesz na targ
błękity oczu jasnych,
miody wonnych warg.

Na targu chciwi ludzie
obedrą cię z kras —
więc poco masz pamiętać,
co łączyło nas?





ŚNIEG
1

Lampa... abażur z obwódką...
czerwonej serwety brzeg...
Za oknem cicho, cichutko
na dachach ściele się śnieg.

Po fałdach białej firanki
cień długi na dywan zbiegł...
Daleko gdzieś dzwonią sanki
i skrzypi pod nogą śnieg.


Dokoła półmrok różowy
i cisza, i śniegu skrzyp...
Srebrzysta jasność ponowy
z zamarzłych sączy się szyb.

Umilkły dźwięki pianina,
zagasły w śniegach, jak skra...
Coś jeszcze duszę zaklina,
coś woła i gra... i gra...

Znieruchomiały twe ręce,
twe ręce białe, jak śnieg, —
drży jeszcze haft na sukience,
jedwabny mieni się ścieg.

Sen trwał tak krótko, tak krótko —
i smutek na sercu legł...
Za oknem cicho, cichutko
na dachach ściele się śnieg.


2

Płakały ręce kochane
i biły w serce, jak w dzwon,
melodye jakieś nieznane
śpiewały miłość i zgon.

Porwałem ciebie i niosę
w ten czysty, srebrzysty śnieg,
przez jakieś pola bezgłose,
przez siedem borów i rzek.

Porwałem ciebie, jak z bajki,
z za siedmiu borów i rzek.
Zagrały nam wichry-grajki,
zaskrzypiał pod nogą śnieg.

I poszedł gdzieś w białe światy
płacz wichru i śniegu skrzyp,

zakwitły mrozy, jak kwiaty,
jak kwiaty z zamarzłych szyb.

Przyśniły mi się o świcie
gdzieś w śniegach na szczytach gór
białe lodowce w błękicie,
srebrne pałace śród chmur.

Zjawiłaś mi się w jutrzence —
i taką chciałem cię brać,
lecz nagle twe białe ręce,
twe ręce przestały grać.

Sen trwał tak krótko, tak krótko —
i smutek na sercu legł...
Za oknem cicho, cichutko
na dachach ściele się śnieg...


3

Siedzimy smutni oboje,
wpatrzeni w serwety brzeg...

Ostatnie miłości moje
zasypał ten biały śnieg.

Za oknem biała ponowa,
w białości gubi się wzrok.
Odchodzę cichy bez słowa
i wsiąkam w ten biały mrok.





RADOŚCI MOJE

Radościom moim,
moim dobrym snom
z kwiatów i słońca
zbudowałem dom.

Dziś słońce gaśnie,
chore kwiaty mrą...
Radości moje —
kędyż one są?


Czy z żórawiami
odleciały ztąd
za wielkie morze
na kwitnący ląd?

Czy w nocy zmarzły
i zwiędły, jak kwiat,
radości moje,
którem wiośnie kradł?

Wrócą żórawie
gdzieś z dalekich stron,
słońce roztopi
martwy lód i szron,

tylko radościom mym
i dobrym snom
z kwiatów i słońca
któż zbuduje dom?





NIEZŻĘTY KŁOS

Niezżęty kłos we żniwa
zimowy wiatr wymłócił,
na śnieg niepokalany
dostałe ziarna rzucił.

Dostałe ziarna złote
pod śniegiem cicho drzemią...
Cóż po nich głodnym ludziom,
cóż po nich tobie, ziemio?

Żal ziaren, złotych ziaren
na śnieg rzuconych losem!
Ach, czemuż miłość nasza
niezżętym była kłosem?





PRZYSZŁAŚ, JAK WIOSNA...

Przyszłaś jak wiosna,
rozkwitłaś jak kwiat
w jesiennym smętku
moich męzkich lat.

Jak słońce złoty
zataczając łuk,
weszłaś w świątynię,
z której odszedł Bóg,


i wzięłaś w ręce,
jak umarły kwiat,
serce zdeptane
przez ludzi i świat.

A ledwie wzięłaś,
wnet w słońcu twych rąk
serce zakwitło,
jak różany pąk.

Dziś... gdzie ty jesteś?
Wiosna przeszła już —
uwiędłe płatki
opadają z róż,

na pustej grządce
zwiądł ostatni kwiat
w jesiennym smętku
moich męzkich lat.





TĘSKNOTA

Powiędną białe jaśminy
od skwaru lipcowych spiek,
rozdzielą nas ściany borów
i wstęgi błękitnych rzek.

Rozdzielą nas światy obce,
rozstaje nieznanych dróg,
rozdzielą ludzie niedobrzy
i dobrzy ludzie i Bóg.


I pójdzie moja tęsknota
za tobą w daleki świat,
na drodze twojej zakwitnie,
jak polny na miedzy kwiat.

Zawoła cię po imieniu
o świcie gdzieś z nizkich łąk,
w południe gołębiem białym
przyleci do twoich rąk,

a w nocy, gdy zaśniesz słodko
pocichu wejdzie w twój dom
i stanie u twego łoża,
dziewiczym posłuszna snom.

Do ust twych przylgnie ustami
i powie szeptem bez słów:
— Powiędły białe jaśminy,
powiędły od moich snów.





MAJ CZARODZIEJ

Obudził mnie dziś w nocy
kwitnący maj czarodziej:
— Pod oknem dzień twój młody
w księżycu srebrnym chodzi... —

Gorące jakieś szepty
przybiegły do komnaty:
— Pod oknem twe miłości
czerwienią się, jak kwiaty.


— Czerwienią się rozkwitłe
pod twoich ust oddechem
i nie rozkwitłe jeszcze,
nierozbudzone grzechem. —

I nagle z szarych kątów
wypełzły niepokoje...
— Kto wołał was, kto wołał,
miłości wszystkie moje? —

Do okna pocichutku
podkradam się, jak złodziej...
Za oknem noc błękitną
czaruje maj czarodziej.

Zobaczył mnie zdaleka
i woła po imieniu:
— Patrz, wszystkie twe miłości
w liliowym stoją cieniu! —


Twarz nocą się powlokła,
włos zbielał mi u czoła...
— O maju, mówisz: wszystkie,
a żadna mnie nie woła! —

Na serce umęczone
spadł nagle lęk bezwiedny...
— O maju, wszystkie przyszły,
prócz jednej, prócz tej jednej... —





TY JAK WINO...

Ty jak wino dotąd szumisz mi w głowie
i płomieniem się po żyłach rozlewasz,
i jak wino dajesz radość i zdrowie,
i pieśń śpiewasz, pieśń weselną mi śpiewasz.

Dotąd jeszcze na mych ustach spragnionych
złoty płyn się perli pianą szumiącą,
a z kielicha moich tęsknot szalonych
już kto inny pije słodycz rzeźwiącą.



RYBAK

W zielone głębie twych oczu,
jak w morze, rzuciłem sieć...
O pani, radość i wiosnę
twych oczu tak chciałbym mieć!

Jak rybak chciwy połowu,
sieć swoją wyciągam z fal —
i żal mi twojej radości,
i wiosny twojej mi żal...

Więc szukam i nie chcę znaleźć,
I szukam, i patrzę wkrąg,
a słońce wiosenne pije
twą radość z mych drżących rąk.





ZIMA
1

Stanęła zima między nami...
Na ścianach borów, wstęgach rzek,
nieprzebytemi legł zaspami
niepokalanie biały śnieg.

Patrzymy w mroźną dal oboje,
co jak rozwarty stoi grób...
W rozwartym grobie serce moje
pod śniegiem leży u twych stóp.


Chciałaś rozkopać śnieg rękami?
Doprawdy szkoda twoich rąk!
Stanęła zima między nami
zasłała biały całun wkrąg.


2

Palą się na mych ustach jeszcze
twych purpurowych ust płomienie,
choć zima kładzie mi na twarzy
swoje śmiertelnie białe tchnienie.

Palą się na mych ustach jeszcze
twe wonne usta słodkim grzechem,
choć zima stoi między nami
i straszy mroźnym swym oddechem.

I patrz — stopniały białe śniegi,
wezbrały rzeki, pękły lody
i z wysokiego nieba słońce
już na weselne woła gody.





PIEŚŃ WIOSENNA

Uśmiechnęła się wiosenka
złotem słonkiem u okienka,
zapachniała mi przed świtem
ziemią, wodą i błękitem,
ziemią w skiby pooraną,
wodą wielką i wezbraną,
zapachniała w jasne rano.

Obudziłem się przed świtem
zdjęty trwogą i zachwytem,

otworzyłem drzwi naścieżaj!
— Przyjdź i sady mi ośnieżaj!
Przyjdź i duszę moją smutną
biel, jak szare, zgrzebne płótno! —

Uśmiechnęła się wiosenka
złotem słonkiem u okienka:
— Czyż nie słyszysz: trawy rosną,
bory grają pieśń radosną.
Z pól śniegami zasypanych
wstają szumy wód wezbranych,
kwiaty kwitną nad wodami,
wichry wieją dolinami.
Na dolinach rzek błękitnych
z szeptów moich nieuchwytnych
w mgieł przedrannych srebrnym dymie
wichry szepcą twoje imię... —

Otworzyłem drzwi i bramy,
wyważyłem okien ramy...
— Wejdź do izby, siądź za stołem —

proch z przed nóg twych zmiotę czołem
i w przedranną ciszę senną
rzucę gromem pieśń wiosenną!

Pod bieloną nizką ścianą
moje szare smutki staną
i położy się na progu
sen o tobie i o Bogu.

W kadzidlanym wonnym dymie
płonąć będzie twoje Imię.

Alleluja! Biją dzwony...
Niechaj będzie pochwalony! —

Otworzyłem serce krwawe,
wydobyłem wrzącą lawę.
Ból ze smutkiem i tęsknotą
przetopiłem w szczere złoto.
Szczere złoto — pieśń miłosną
do stóp twoich kładę, Wiosno!


Uśmiechnęła się wiosenka
złotem słonkiem u okienka,
zapachniała mi przed świtem
ziemią, wodą i błękitem
i wionęła niepokojem
nad rozwartem sercem mojem.





GRZECH
1

Dziś przyszłaś do mnie w nocy,
zbudziłaś trwożny sen,
rzuciłaś mi na oczy
swych włosów płowy len.

Na piersi mej rozkwitłaś,
jak róży wonny pąk,
purpurą ust gorących,
oplotem białych rąk.


W szeptanych cicho słowach
drżał płacz i dzwonił śmiech...
Przyniosłaś mi dziś w nocy
swój pierwszy słodki grzech.


2

W dziewiczem twojem łonie
krwią młodą tętnił szał,
i ból rozkoszy pierwszej
niemocą słodką mdlał.

Słyszałem szept twój cichy,
bezsilny płacz i śmiech:
— Mój miły, jaki słodki
mój pierwszy z tobą grzech!

— Mój miły, jak mnie palą
płomienie twoich rąk!

Słowiki w sadach jęczą,
jaśminy pachną wkrąg... —


3

W dziewiczej twej samotni
śród czterech białych ścian
pacierza święte słowa
szły z grzeszną myślą w tan.

W panieńskim alkierzyku
z matczynych dobrych rad
rozkwitał purpurowy
pierwszego grzechu kwiat.

Strach jakiś słodkim dreszczem
po ciele twojem biegł,
rozkoszą i tęsknotą
nalewał cię po brzeg.


Więc, jak nalana czara,
lśniąc złotym płynem wkrąg,
czekałaś ust spragnionych
i chciwych ciebie rąk.


4

Myślałaś o mnie długo
z zapartym w piersi tchem
wołałaś każdą myślą
i każdym swoim snem.

I do mnie, czując w sobie
wezbraną życia moc,
prężyłaś swe ramiona,
jak lwica w parną noc.

Aż wreszcie po księżycu
w brylantach z mgły i ros

przybiegłaś do mnie drżąca
i zawołałaś w głos:

— Mój miły, bierz mnie prędzej!
Przybiegłam do twych rąk...
Słowiki w sadach jęczą,
jaśminy pachną wkrąg! —


5

Z białego alkierzyka
jak z klatki uciekł ptak —
łóżeczko niezasłane,
w łóżeczku kogoś brak!

Na małej otomance,
wciśniętej w mroczny kąt,
matczyne dobre rady
usiadły wszystkie w rząd.


Usiadły w rząd i płaczą:
— O Boże, co za srom!
Naoścież drzwi otwarte,
skroś nocy pusty dom! —

Naoścież drzwi otwarte,
noc pełna śpiewnych ech.
Przez drzwi otwarte wchodzi
do alkierzyka Grzech,

i mówi dobrym radom:
— Nie załamujcie rąk!
Słowiki w sadach jęczą,
jaśminy pachną wkrąg! —





IZOTTA
1

W marmurową koronkę,
w kość słoniową i złoto
Malatesta przed laty
wkuł twe imię, Izotto!

Wymurował o tobie
pieśń — że wieki ją słyszą
pod klasztornych krużganków
i kościelnych naw ciszą.


Aniołowi w ołtarzu
dał przesłodką twarz twoją
i tęsknotą rycerską
okrył ciebie, jak zbroją.

Na sarkofag twój pyszny
rzucił kwiatów naręcze,
lekkie pląsy i śpiewy,
jasne świty i tęcze.

Grób twój wiosną przystroił,
jak łożnicę weselną,
i sam z myślą o tobie
legł pod kruchtą kościelną.


2

o Izotto, Izotto,
ktoś we wnęce ołtarza

twoje imię przesłodkie
jak modlitwę powtarza.

Na klasztornych krużgankach
ktoś o zmierzchu radośnie
zwiędłym bluszczom i różom
opowiada o wiośnie.


3

Pochyliłem się nizko
przed tą śmiercią i wiosną —
chcę się modlić milczeniem
i tęsknotą miłosną.

Pochyliłem się nizko,
stoję z sercem omdlałem...
O Izotto, Izotto,
i ja także kochałem!





Rimini.
NAPOIŁEM CIĘ PIOŁUNEM...

Napoiłem cię piołunem,
nakarmiłem cię cykutą,
dałem tobie miłość moją,
miłość jadem snów otrutą.

Dałem tobie miłość moją,
przepojoną serca szałem,
więc mi wybacz, że tak gorzko
i boleśnie cię kochałem.





KTOŚ MI MÓWIŁ...

Ktoś mi mówił dziś o tobie wieczorem,
ktoś z pod serca tajemnicę wydzierał,
kiedy łuną purpurową nad borem
dzień upalny w bladych zmierzchach umierał.

Ktoś rozbudził w piersi dawne marzenie
i tak żary spopielałe rozdmuchał,
żem się w oczu twych zapatrzył płomienie
i w melodyę twego głosu zasłuchał.





NA PRZESMUTNE TWOJE OCZY...

Na przesmutne twoje oczy
słońce rzuca blask uroczy,
wonnem kwieciem drzewa prószą,
nad przesmutną twoją duszą —
i ja kładę czucia moje
na przesmutne serce twoje.

Za zielonym, ciemnym borem
słońce zgaśnie dziś wieczorem,
wiosna minie — jak przed laty
sady strząsną wszystkie kwiaty,
jeno w sercu twem zostanie
moje wielkie miłowanie.





SZEDŁEM DO CIEBIE...

Szedłem do ciebie, szedłem do ciebie
przez mroźne wichry i znojne spieki —
gasły nade mną gwiazdy na niebie,
szumiały w borach wezbrane rzeki.

Szedłem przez bory, szedłem przez rzeki
z wiosną kwitnącą, z jesienią złotą,
ja, tułacz wieczny, pielgrzym daleki,
biegiem do ciebie przed swą tęsknotą.


Myślałem: zgubię ją na tych drogach
gdzieś za górami i za lasami,
myślałem: w obcych, dalekich progach
wreszcie będziemy zupełnie sami.

Lecz my nie sami, ach! my nie sami —
patrz — na gościniec otwarte wrota
i stoi cicha pomiędzy nami
moja tęsknota... moja tęsknota.





TUBEROZY
1

Rzuciłaś na mnie o świcie
więdnących tuberoz pęk;
miłości szał miałaś w oczach,
przeczucie śmierci i lęk.

Rzuciłaś na mnie o świcie
kochania i śmierci czar...
W upojonej woni tuberoz
palił mnie oczu twych żar.


Sączyły się słodkie jady,
kamieniał na twarzach lęk...
...Rzuciłaś na mnie o świcie
więdnących tuberoz pęk.


2

I spadły kwiaty więdnące,
jak białych motyli rój,
na szarą moją codzienność,
na krwawy mój pot i znój.

I spadły kwiaty więdnące
trującą wonią, jak czad,
na młodość moją bez szałów,
na starość moją bez lat.

Zatoczył się, zawirował
dokoła nas cały świat —

te kwiaty miały w kielichach
ust twoich słodycz i jad.

W tych kwiatach był twoich oczu
liliowy płomień i żar,
z tych kwiatów spływał powoli
kochania i śmierci czar.


3

Pod sercem swojem nie czułem
krwi wrzącej twojego ciała,
tyś nigdy w mojem objęciu
w dreszczu rozkoszy nie mdlała.

Nie kładłem ust rozpalonych
na bioder tych białość cudną,
sen tylko miałem o tobie
i dziś mi zapomnieć trudno.


Więc wciąż pamiętam, jak jawę,
ten sen — i wciąż mi jest smutno
i pachną mi tuberozy
słodyczą dziwnie okrutną.

I woła mnie coś do ciebie,
i woła mnie i odpycha...
Czai się rozkosz bolesna
na dnie kwietnego kielicha.


4

Śmiertelna słodycz twych ust
pachnie, jak kwiat tuberozy,
pełno w niej żaru i krwi,
bolesnej żądzy i grozy.

Śmiertelna słodycz twych ust
upaja trującym czadem,

płomieniem wżera się w krew,
do mózgu wsysa się jadem.

Śmiertelna słodycz twych ust
do ust mych zwolna się sączy...
Nie odchodź! Niech cały świat
w tym pocałunku się skończy!


5

I nagle dzień się rozwidnił,
pierzchł szał i rozwiał się lęk,
tylko na pustej pościeli
pozostał tuberoz pęk.





ŁZY

Musnęła mnie gałąź bzowa,
jak twoja kochana dłoń,
rozlała się wkrąg liliowa
oddechu, czy kwiatu woń.

Zwidziało mi się w księżycu,
że wrastam w kwitnące bzy
i nie wiem, czy mam na licu
ros krople, czy twoje łzy.


Więc jąłem szukać cię w bieli
płateczków rozkwitłych bzów,
a z pustej twojej pościeli
wstały upiory mych snów.

Rozbiegły się po księżycu
podpełzły pod białe bzy —
i teraz wiem, że na licu
mam łzy, ale swoje łzy.





MGŁY

Ach, jak mi ciebie żal! Ach, jak mi żal
uśmiechów, co z twych ust na zawsze zbiegły!
Ach, jak mi żal, żeś tak odeszła w dal,
w te siwe mgły, co między nami legły.

Nie bije już, niby skrzydłami ptak
pod sercem mem twe serce i nie woła...
I jesteś tu i wciąż mi ciebie brak,
więc z każdym dniem włos bielszy zgarniam z czoła.

I patrzę w noc i myślę: — To nie ty,
mój słodki śnie pod słońcem i kwiatami! —
I płyną łzy, jak piołun gorzkie łzy
na siwe mgły, co legły między nami.





ZERWANA MIŁOŚĆ

Zerwana miłość — dwa słowa,
dwa słowa i więcej nic,
a łzy wybiegły z pod powiek,
a łzy stoczyły się z lic.

Zerwana miłość... Nikt nie wie,
Bóg chyba jeden i ty,
dlaczego po tych dwóch słowach
polały się z oczu łzy!





WAJDELOTKA
Biruta śpiewa:

— Rzucam na siwe popioły
bogom w ofierze swój los,
radości swe i miłości
bez żalu niosę na stos.

— Skłębiły się dymy wonne —
pali się mięta i wrzos...
Z popiołów, z siwych popiołów
płomieniem wstaje mój los.


— Osłońcie mnie, siostry moje!
dorzućcie wilgotnych mchów —
niech białe dymy przesłonią
grzeszny korowód mych snów.

— Napróżno zamykam oczy
i kryję spłonioną twarz,
napróżno u wrót świątyni
czujniejszą ustawiam straż.

— Tak samo dziś, jak i wczora,
palą się wrzosy i mech,
tak samo z żywych płomieni
wypełza słodki mój grzech.

— Osłońcie mnie, siostry moje!
Szczęknęła zbroja, rży koń,
nie ogień, lecz jego oczy
palą mi łono i skroń!


— O kneziu, jedź sobie światem!
Spowite w mięty i wrzos
palą się moje miłości
bogom rzucone na stos.

— O kneziu, jedź sobie światem,
czy morzem płyń po swój los —
nie ciebie widzą me oczy,
nie ciebie woła mój głos!

— O kneziu, kneziu, napróżno
zakrywam spłonioną twarz!
Jakie ty oczy uroczne
i usta palące masz!

— Skłębiły się dymy wonne,
palą się wrzosy i mech,
z palących, żywych płomieni
wypełza słodki mój grzech.





NAD WIELKIEM MORZEM
1

A jeśli komu ciężko żyć i źle,
niech się w opiekę odda modrym falom
i zginie w morza lazurowej mgle
z twarzą zwróconą ku nieznanym dalom.

Za nim na morzu nie zostanie ślad —
wichry zawieją go, fale zaleją,
zginie mu z oczu cały wielki świat
pod pian szumiących deszczową zawieją.


Życie odejdzie w jakąś jasną mgłę
i gdzieś, jak tuman srebrzysty, rozwieje się,
wszystko, co było i ciężkie, i złe
piaskiem rozsypie się, wodą rozleje się.


2

Niosę więc smutek swój, ciężar swój,
straszny garb, co mnie gniótł wiecznie w dół,
wszystko to, czemem żył i com czuł,
idąc w świat z chłodnym głodem na bój.

Wstań ty, morze, i wypłyń na brzeg
całą grozą bezdennych swych wód —
pod twój szum niosę głód swój i chłód,
pod twój szum niosę męzki swój wiek.


3

Na piasek, złoty piasek
spadły mi lata z bark,

oczy nabrały słońca,
odgiął się zgięty kark.

Na piasek, złoty piasek,
omyty srebrem fal,
spadł z serca ból serdeczny,
spadł z serca gorzki żal.

Dziecinną wesołością
śmieje się wszystko wkrąg...
— Patrz — morze, wielkie morze
przychodzi aż do rąk!

— Zalewa złoty piasek,
zalewa cały świat...
Po złotym piasku chodzę
bez moich ciężkich lat.


4

Nakryłem się błękitem,
z tęcz zbudowałem gmach,

zginąłem w jasnej zorzy,
w przedrannych jakichś mgłach.

Zginąłem w jasnej zorzy,
a wciąż mi żal, tak żal
lat, które z bark mi spadły
po to, bym odszedł w dal.


5

Mówię wielkiemu morzu:
— Szumem mnie swoim zalej!
Wciąż mi do Boga bliżej
i wciąż od ziemi dalej. —

Mówię wielkiemu morzu:
— Mgłami mnie swemi spowij,
żebym się stał, odchodząc,
podobny swemu snowi.


— Wichrem nad tobą leciał,
z szumami twymi gadał,
na twoje żywe łono
liliową mgłą opadał. —

Mówię wielkiemu morzu —
i tak mi żal, tak żal
lat, które z bark mi spadły
po to, bym odszedł w dal..





W MGŁACH

Morze do nieba wyrosło,
mgły w dole i w górze tam!
Rzuć w szarą topiel swe wiosło —
czas już odpocząć i nam.

Świat gdzieś daleko za nami
wszedł w szare wody i mgły...
Na szarych wodach pod mgłami
odpoczniem wreszcie i my.

Łódź zatrzymała się w biegu,
ogień gdzieś błysnął i zgasł.
O wierz mi, nikt tam na brzegu
już dzisiaj nie czeka nas.





NA PEŁNEM MORZU
1

Dzisiaj tęsknotą gnani,
wpatrzeni w zorzę,
uciekliśmy z przystani
na pełne morze...


2

Błękitne szumy fal
z pod ciężkich skrzydeł mew

rwą się i płyną w dal,
niby uroczny śpiew.

Słucha w błękitach Pan,
jak morze bije w dzwon,
patrzy, jak z srebrnych pian
wyrasta Jego tron.

Od brzegu kędyś w dal
odbiła nasza łódź...
Ktoś mówił: — Mosty spal! —
Ktoś mówił: — Wszystko rzuć! —

Spaliłem mosty już,
uciekłem w obcą dal,
a za mną w bezkres mórz
mój stary poszedł żal.

Na ciężkich skrzydłach mew
przyleciał Bóg wie zkąd

i mówi: — Szumem drzew
tam ciebie czeka ląd! —


3

Ostatni most spalony,
więc płyńmy, płyńmy w dal!
Tam, jak ów sen prześniony,
zginiemy we mgle fal.

Tam morski wiatr rozwieje
ból wszystkich naszych ran —
i morze nam uleje
sarkofag z srebrnych pian.

Przyniesie nam z wybrzeży
znajomy jakiś ton
i w głębi swej uderzy
w zaczarowany dzwon.


4

A gdy się ozwie dzwon,
na wielkie wód rozlewy
z dalekich, obcych stron
przylecą białe mewy.

Zatoczą nizkie koła
i krzykną zgóry nam:
— Nikt z lądu was nie woła,
nikt was nie czeka tam! —





LOS
1

Z szafirowego morza
woła mnie cichy głos:
— Tam, kędy gaśnie zorza,
w błękitnych nurtach morza
na dnie twój leży los! —

Z szafirowego morza
woła mnie cichy głos:

— Wstań, zanim błyśnie zórza,
i płyń, gdzie w nurtach morza
na dnie twój leży los!

— Białe ci mewy wskażą,
gdzie zdala od wybrzeży
pod fal błękitnych strażą
od wieków los twój leży.

— Białe ci mewy wskażą,
w którą masz stronę płynąć,
gdzie stać z pogodną twarzą,
gdzie wszystkie żagle zwinąć! —


2

Wziąłem łódeczkę małą,
najmniejszą łódź na brzegu,
od deszczów poczerniałą,
nieprześcignioną w biegu.


I wziąłem od rybaków
rybacką starą sieć...
Za sznurem białych ptaków,
łódeczko moja, leć!


3

Przyszli rybacy z sioła
i jęli o mnie radzić:
— Powiada: coś go woła,
coś chce go w dal prowadzić! —

Schylili smutnie czoła
i szepczą tajemniczo:
— Powiada: coś go woła,
a to gdzieś mewy krzyczą! —

— A może... — rzeknie starszy —
kto wie, co mu sądzono?

Może tam skarb monarszy
gdzieś w nurtach zatopiono.

— Bóg wie, co go przygnało,
co znajdzie, co postrada?
Być może, wróci cało,
nie wróci — trudna rada!

— Pogrzebiem sakwę z kijem
na naszym mogilniku
i siecią grób okryjem
przy mew żałobnym krzyku... —


4

Z brzegu rybaczka hoża
przez łzy patrzała w dal
na mgły wstające z morza,
na białe grzywy fal.


Ubrała wonnym wrzosem
rybacką moją łódź
i pełnym płaczu głosem
mówiła: — Prędko wróć!

— Na piasku tym usiędę,
świąteczny wdzieję strój,
i czekać ciebie będę,
gołąbku biały mój! —


5

— Warkoczy płowych nie czesz,
lic nie myj białą pianą,
nie czekaj mnie w odwieczerz,
nie czekaj jutro rano.

— Pojutrze wyjdź na morze,
korale wdziej matczyne

i spójrz w gasnącą zorzę —
być może z niej wypłynę.

— A jeśli nie wypłynę,
nie czekaj mnie napróżno,
lecz w czarnych wód głębinę
rzuć sakwę mą podróżną.

— A jeśli nie wypłynę
z pod zorzy w wieczorów,
korale zdejm matczyne
i za mnie pacierz zmów! —


6

Wiatr srebrne chmury zwełnił,
łódź popłynęła w dal,
dech morza pierś napełnił
błękitnym szumem fal.


Pod białe skrzydła mewie
mój biały żagiel wbiegł,
w błękitnym wód rozlewie
znajomy zginął brzeg.

Mgły się pokładły nizko,
na niebie księżyc zbladł...
Zda się tu Bóg tak blizko,
a tak daleko świat.


7

Przede mną mewy, lecąc,
na wodzie kładą cień,
ogniową łuną świecąc,
za dniem umiera dzień.

A ja w bezkresy jadę,
błękitną gonię dal,

na białe mgły się kładę,
zapadam w szumy fal.

Z pod zórz, co krwią się palą,
wciąż idzie do mnie głos:
— Tam za dziewiątą falą
na dnie twój leży los! —

Więc płynę dalej... dalej
pod zorzę po swój los
i na dziewiątej fali
ten sam znów słyszę głos.


8

Warkoczy płowych nie czesz,
lic nie myj srebrną pianą —
nie wrócę dziś w odwieczerz,
nie wrócę jutro rano.


Mijają dni za dniami,
zawodzą wichry w głos...
Daleko pod falami
na dnie mój leży los.





BAŚŃ

Przez całą noc do świtu
na morzu wicher grał...
Ktoś do mnie zszedł z błękitu,
ktoś długo przy mnie stał.

Pod księżycowem złotem
twym głosem szeptał wciąż
i ramion twych oplotem
owijał mnie, jak wąż.


W pustelnię moją białą
ktoś z nieba błękit zlał —
i długo morze grało,
i księżyc złoto siał.

I tak skroś noc do świtu
przez księżycową jaśń,
ktoś z szumów i z błękitu
tkał czarodziejską baśń.





PŁYNĘLIŚMY DŁUGO...

Płynęliśmy długo gnani
przeczuciem blizkiego świtu,
szukaliśmy wciąż przystani
w zatoce pełnej błękitu.

Wiedzieliśmy, że jest przecie
gdzieś dzień słoneczny i biały,
a wicher gnał nas po świecie
i szrony na nas padały.





PIEŚŃ NAD PIEŚNIAMI

Przyjdź do mnie... Czekam ciebie w każde rano
i czekam w każdą przedwieczorną ciszę,
a ledwie szelest najlżejszy usłyszę,
to drżę i szepczę twoje słodkie miano.

O, niech się ziszczą, niech się ciałem staną
wizyjnych przeczuć czary i haszysze,
gdy nas zmierzch cichy do snu ukołysze
swych mrących szumów melodyą harfianą.

Przyjdź do mnie... Kwieciem uwieńczymy głowy
pękami miodnych ziół z naszej dąbrowy,
jak ołtarz, ślubne umaimy łoże,

i będziem kochać, śnić i patrzyć w zorze,
a gdy śmierć przyjdzie, rozgrzeszy nas może
naszej miłości jeden świt różowy...



...I przyszłaś... Ogniem twoje oczy płoną
i ogniem płoną usta purpurowe...
Echa cię do mnie przywiodły borowe
pieśnią od sosen i od mchów zieloną.

Drobne twe stopy w białem kwieciu toną,
białe motyle obsiadły twą głowę,
jak mgły przed świtem od zmierzchów liliowe,
pod gwiazd gasnących zamarłe koroną.

A usta twoje, jak wrzące krynice,
a oczy twoje, jak dwie błyskawice,
a piersi twoje, jak dwa grona winne!

Więc ukochałem cię nad wszystkie inne
i tak czekałem śród nocnej pomroki,
aż cię urzekły moich snów uroki.



Nie płoń się, nie wstydź! Jutro nas rozdzieli
i nie spojrzymy sobie więcej w oczy.
Życie nas swoją szarzyzną otoczy,
starość siwizną nam skronie pobieli,

uczucia zgasną, a każde spopieli
swój ślad na sercu... Więc śnijmy uroczy
sen, wykąpani w tych blasków roztoczy
na ziół pachnących królewskiej pościeli.

Dziś nasze święto... Jutro gardła nasze
swem zimnem cielskiem wąż żalu opasze
i wyssie wszystką naszą krew z pod serca.

I przyjdzie starość, w ciche odwieczerze,
jak dziad kościelny, szepcząca pacierze, —
bezzębna, starość, co wszystko uśmierca.



Wstań i chodź za mną! przyszedł czas śpiewania,
po ziemi wiosna, jak królewna, chodzi,
ziemia rozwarła swe łono i rodzi...
Macice winne rozkwitły, kochania

czar, jak mgła biała o świcie, się słania...
Wstań! dziś młodości święto — a my młodzi!
To dla nas słońce po błękitach chodzi
i księżyc srebrne prószy obłąkania.

Wstań i chodź za mną — przyszedł czas śpiewania —
od kwiatów ślubne zieleni się łoże,
niby winnica w czasie winobrania.

Ja ci pod głowę swe serce położę;
niech ono szmerem krwi w ten czas śpiewania
śpiewa pieśń słodką naszego kochania!



Niech mnie okryją twoich włosów sploty
złotych pierścieni mieniącym się zwojem,
niech mnie okryją i na łonie mojem
leżą płomienia pełne i tęsknoty.

Dnia wczorajszego sen od słońca złoty
zakwitnie sadem, zagra pszczelnym rojem,
zaleje serce trwożnym niepokojem —
sen rozbudzonej przez ciebie tęsknoty.

Już tęsknię... Zda się jabłonie kwitnące
szumią i palą się zorze gasnące,
i zewsząd wstają jakieś dziwne głosy...

Dzień zgasł już dawno.. noc idzie wieczorem
rośnym i kładzie się na sercu chorem,
jak twoje włosy, twoje złote włosy...



Dziś nas zbudziły szmery spadających
gwiazd zatopione w głębokiem jeziorze,
blade tęsknoty otoczyły łoże
i jęły mówić o zorzach gasnących.

Noc była pełna głosów... Od kwitnących
sadów szły wonie, i od sosen w borze
szły wonie... w mrokach budziły się zorze
i majaczyły widma odchodzących

snów... Szał nas porwał i rzucił na łoże.
Niech wstają zorze i niech gasną zorze!
Niech gromy biją, niech się świat zawali!

Co nas obchodzi świat, co gromów bicie?
My z miłowaniem przejdziemy przez życie,
my i za grobem będziem miłowali!



Blade świtanie siadło między nami
i obłąkało nas swojem jaśnieniem,
a z kątów na nas noc ogromnym cieniem
patrzała, mrokiem pachnąca i snami.

Usta wonnemi rozkwitły różami,
a w oczach ognie gorzały płomieniem —
pierwszej miłości owiani marzeniem,
pod gasnącemi staliśmy gwiazdami.

I była cisza od świtania blada
i od miłości naszej pełna dziwu.
A my słyszeliśmy, jak kwiat opada

z jabłoni i jak serca drżą z przypływu
krwi, i jak w piersiach zmartwychwstaje życie
pod gasnącemi gwiazdami w błękicie.



Słyszałem głos twój... Byłaś blizko... Duże
twe oczy, zda się, widziałem przy sobie,
czułem na oczach twoje ręce obie,
czułem na ustach twych ust wonne róże...

Z rąk twych kapała myrra, a na murze
był cień postaci twojej i, jak w grobie,
zamarło wszystko... Tylko myśl o tobie
żyła — ta jedna myśl, jak piorun w chmurze.

Więc jąłem wołać cię, a głos ogromny
szedł i zamierał, jak modlitwa w dzwonie...
I drżały blaski, drżały kwietne wonie,

a ja szukałem ciebie nieprzytomny,
a ja łowiłem oczami błędnemi
każdy blask z nieba i każdy głos z ziemi...



Drzwi otworzyłem naoścież... Złociście
królewskie słońce weszło do komnaty,
na oknach blade ozłociło kwiaty,
kaktusów kolce i schnących palm liście.

A ja szalony czekałem na przyjście
twoje, więc wschodnie zasłałem makaty
i stół nakryłem, i przywdziałem szaty
świąteczne... Było dziwnie uroczyście...

Lecz ty nie przyszłaś... Tylko słońce złote
kędyś ze swego ogniowego tronu
siało po ziemi smętek i tęsknotę...

Więc owładnęło mną przeczucie zgonu
i żałość wielka, że nie mogę z tobą
dzielić się swoją ostatnią żałobą.



I przyszło święto śmierci... Stare dzwony
zagrały, kwiaty pochyliły głowy...
Na niebie gaśnie zachód purpurowy,
noc białych mgławic rozwiesza welony.

Krwawo uśmiecha się zachód czerwony,
a przez bagniste łąki, przez ostrowy
idzie z pod słońca jakiś dech niezdrowy
i mokrym chłodem siada na zagony.

To święto śmierci... Na czyimś pogrzebie
drżącym płomieniem palą się gromnice,
przy trumnie stoją widma bladolice

i wielkim płaczem wspominają ciebie,
i, niby kwiaty, pochylają głowy
na ten gasnący zachód purpurowy.





NIE ODCHODŹ...

Nie odchodź! Jeśli na chwilę odwleczesz
smutek rozstania, to ból będzie mniejszy.
Nie odchodź! Może ten cichy odwieczerz,
ten cały złoty od słońca dzisiejszy
dzień będzie dla nas jedynem wspomnieniem,
które, jak gwiazda, powiedzie przez lata
dwa smutne duchy trawione cierpieniem,
gnane tęsknotą aż na krańce świata.
Może w przyszłości dzień dzisiejszy będzie
jedyną chwilą słonecznej pogody,

kiedy oboje, jak mrące łabędzie,
położym skrzydła na stojące wody,
by skonać pod tem wspomnieniem...
Więc jeszcze
nie odchodź, nie budź naszych dusz z zachwytu!
Niech je ostatni raz oskrzydlą wieszcze
sny srebrną ciszą błękitnego świtu.
Słyszysz noc idzie? Z ciemnej głębi boru
już patrzą na nas jej liliowe oczy...
Pogasły w szarej mgle łuny wieczoru,
przez pola szary mrok, jak widmo, kroczy,
a my stoimy pod tą strażą ciemną,
objęci przeczuć złych trwogą tajemną,
i nie możemy się rozstać...





POŻEGNANIE

Więc nigdy?... Dobrze... Do drogi gotowa
łódź... Nieruchome stoją wód rozlewy...
Dobrze... Odpłynę sam, a ty bądź zdrowa!
A jeśli kiedy w krzyku białej mewy
mój głos usłyszysz, pomyśl, żem legł w grobie
z tym krzykiem strasznym i z myślą o tobie.

A krzyk był twojem imieniem, a imię
twoje ostatniem było mojem słowem,

gdy, porzuciwszy swe sakwy pielgrzymie,
pod jakiemś obcem niebem lazurowem,
na pograniczu dwóch bytów stojący,
gasłem powoli, jak dzień odchodzący.

I wiedz, żem ciebie pamiętał, że niosłem
tę straszną pamięć z sobą na bezdroża,
gdy łódź bez steru ze złamanem wiosłem
gnał wiatr na obce i dalekie morza,
i wiedz, że ległem w niepłakanym grobie,
z tą nieszczęśliwą pamięcią o tobie.





W BEZBRZEŻNĄ DAL...

Wsłuchany w pieśń, w bezbrzeżną idę dal
zgubioną w mgłach ścieżyną,
a u mych stóp po grzbietach modrych fal
zerwane lilie płyną.

I słońce gra, i tęczy barwny łuk
na modrych falach kładnie,
a fala drży... to przyjdzie do mych nóg,
to w nurtach gdzieś przepadnie.


Wsłuchany w pieśń, w bezbrzeżną idę dal,
w echowe jakieś grania —
i tak mi żal, tak beznadziejnie żal
mojego miłowania.

I nie wiem sam, gdzie teraz jesteś ty,
mój dobry śnie z przed laty!
I płyną łzy, rzęsiste moje łzy
na wody i na kwiaty.





NA ŁODZI

Świat w powodzi srebrnych blasków tonie,
w starym sadzie szumią stare drzewa,
z lip kwitnących i z róż wstają wonie,
w słodkich woniach cały świat omdlewa.

W starym sadzie szumią stare drzewa,
lśnień miesięcznych leje się kaskada...
Lipy pachną i róże... coś śpiewa...
coś serdecznym smutkom odpowiada...


Lśnień miesięcznych leje się kaskada
na jeziora toń i górskie szczyty...
Lipy pachną i róże... Noc blada
z trwogą wita budzące się świty.

Na jeziora toń i górskie szczyty
jakaś jasność opalowa schodzi.
Ziemia, woda, góry i błękity
w srebrnych blasków kąpią się powodzi.

Jakaś jasność opalowa schodzi
w mgłach porannych cała wysrebrzona,
srebrem kładzie się na mojej łodzi
i z tęsknotą pyta mnie: — Gdzie ona? —

W mgłach porannych cała wysrebrzona,
schodzisz do mnie w tej przedrannej, dobie —
i płyniemy w noc, co w świtach kona
ja i ze mną ty, czy sen o tobie?





PRZYBLIŻ SWE USTA...

Przybliż swe usta... Patrz, jaka cicha
noc z bladych niebios na ziemię schodzi!
Już liść ostatni zwiądł i usycha,
i drży w miesięcznych blasków powodzi.

Przybliż swe usta... w milczącej dali
śród zwiędłych kwiatów czary się tworzą:
serce płomieniem żywym się pali,
lica czerwoną mienią się zorzą.


Przybliż swe usta, swą twarz płonącą,
a noc nas w srebrny sen ukołysze —
i żadne szmery twych snów nie zmącą,
snów, zasłuchanych w ciemność i w ciszę.

A gdy się niebios strop zarumieni
i księżyc zblednie, i gwiazdy zgasną,
my śród więdnącej zwolna jesieni
będziemy wiosnę witali jasną.





CZY TY PAMIĘTASZ?

Czy ty pamiętasz, jak szumiały drzewa
swe długie cienie rzucając na cmentarz?
Z niebios słoneczna lała się ulewa,
a myśmy smutni byli... Czy pamiętasz?

Dzień był upalny i cichy... Mogiły
drzemały w słońcu... Drzewa, niczem dziady,
szeptami szumów pacierze mówiły,
kładąc swe cienie na twej twarzy bladej.


Z kwiatów ku niebu szła słodycz gorąca,
z nieba spływały uśmiechy słoneczne,
a ty szeptałaś zlękniona i drżąca:
— Panie, daj martwym odpocznienie wieczne! —

I z nieba ku nam aniołowie biali
w słonecznych blaskach zstąpili na cmentarz
i nie umarłym, lecz nam żywym dali
spokój umarłych ludzi...
Czy pamiętasz?...





OKRUCHY
PRZYJDĘ...

Przyjdę, zanim w półzmierzchu świtania
zadrżą liście i kury zapieją,
przyjdę starą bukową aleją,
gdzie noc dłuższa, niż w polu, się słania.

Przez ten wielki sad pełny śpiewania
i szelestu skrzydeł i rozkwitu
przyjdę, zanim od słońca omdleją

róże w blaskach błękitnego świtu,
przyjdę twego spragniony kochania,
u stóp twoich umierać z zachwytu.





OCZY

Wypieściłem cię w noce bezsenne
snem, co duszę moją niósł w błękity,
wonnych kwiatów miody i rozkwity
na swe wizye rzucałem promienne.

I patrzały twe oczy bezdenne,
jak dwa ognie w zielonej pomroce,
jak dwa w duszy zamarłe zachwyty.

A ja piłem z nich w te długie noce
krwi i szału nektary płomienne,
jak wystałych win szampańskie moce.





CZAR

Przepaliły smutne serce moje
twoich spojrzeń wszystkie słodkie jady,
twe gryzące uśmiechy i zdrady
i niedobre wszystkie słowa twoje.

Rozbudzone w duszy niepokoje
zapłonęły ogromnym pożarem
i powiały strasznym tchem zagłady

nad tem życiem bezbarwnem i szarem,
więc bezradny i bezsilny stoję,
opętany twoich oczu czarem.





SEN

Na lilijną białość twego ciała
położyłem krwawy sen mej duszy
i patrzałem, jak się wola kruszy,
jak myśl rwie się od krwi oszalała.

A miesięczna noc nad nami stała
pod przeczuciem błękitnego świtu,
pełna tonów fujarki pastuszej,

pełna woni i snów, i błękitu,
a ty drżałaś, jak ta lilia biała,
jak ta lilia w godzinie rozkwitu.





OSTATNI LIST

Już ostatni list do ciebie piszę,
więc mi wybacz, że twój spokój mącę,
że te słowa gorzkie i palące
wielką burzą rzucam na twe cisze.

Piłem wszystkie trujące haszysze,
wszystkie czucia swe grzebałem w sobie,
wszystkie ognie gasiłem tlejące,

byle tylko zapomnieć o tobie —
lecz trącone twą ręką klawisze
dotąd jeszcze huczą w moim grobie.





UMARŁE SNY

Ty nie wskrzeszaj tych umarłych snów,
które dotąd czarowały nas!
To, co okrył niepamięcią czas,
nie ożyje w naszych sercach znów.

Białe wonie jaśminów i bzów,
gdzieś za oknem ciche szumy fal,
gdzieś za sadem las... szumiący las...

Cisza... senność... księżycowa dal...
Tak! to było... ale od tych słów,
od umarłych tych snów wieje żal.





W PUSTELNI

Poco przyszłaś? Grom wczorajszej burzy
dotąd huczy w samotnej pustelni...
Twoje serce mój ból opiekielni,
twoją duszę mój smutek zachmurzy.

Owinąłem w liście zwiędłej róży
swoje serce, niby w czarne kiry,
a ty przyszłaś, jak gości weselni,

i swych oczu głębokie szafiry
kładziesz dziwem, który szczęście wróży
na szalonych snów zawrotne wiry.





STRACONY RAJ

Żórawiane śnią mi się wyraje,
jakieś głosy, ni to ciche granie,
ni to dziecka płacz, ni kurów pianie
przed godziną, gdy dzień ze snu wstaje.

Pod jesienną rdzą umarłe maje,
miodne lipce pod jesiennym szronem,
to znów chwila, kiedy wicher wstanie

i powieje nad pustym zagonem, —
i twych oczu dwa stracone raje,
dwie łzy ślubnym zakryte welonem.





PO CO?

Tak mnie palą twoich słów płomienie,
twoich oczu niegasnące żary...
Po co niecisz w mem sercu pożary,
po co budzisz przeklęte marzenie?

Na mą głowę coraz grubsze cienie
kładą kirem lata coraz krótsze,
czas serdeczne pochłania ofiary,

świętopietrza przyjmuje najsutsze,
a gryzące pokutą sumienie
przypomina o piekielnem jutrze.





PRZYJDŹ!

Przyjdź — a sady się dla nas rozwonią
i rozszumią się rzeki srebrzyście,
zagadają wszystkie drżące liście,
wszystkich kwiatów kielichy zadzwonią.

Słońce stanie nad białą jabłonią
i zatoczy swoje koło duże,
i za borem skona uroczyście.

Cień położy się na białym murze,
w starym sadzie róże się zapłonią —
i my płonić się będziem, jak róże.





JESZCZEM WCIĄŻ PEŁEN WIOSNY...
1

Jeszczem wciąż pełen wiosny,
i czekam na swój los,
a już mi jesień późna
siwizną srebrzy włos.

Mówią mi przyjaciele:
— Ty dzisiaj już nie ten! —
I prawda! we mnie codzień
umiera jakiś sen.


Gaśnie mi zwolna życie,
niby w popiele skra,
nad uchem jakiś grajek,
na skrzypkach ciągle gra.

Wyciąga coraz głębszy
i uroczystszy ton —
w drewnianych skrzypkach płacze,
jak na pogrzebie, dzwon.

— To nic, druhowie mili,
że mi bieleje włos,
jeszcze jest moja wiosna,
jeszcze mój przyjdzie los. —


2

Czekam tak swego losu
jeden i drugi rok...

Dni moje coraz krótsze
odchodzą w szary mrok.

Odchodzą w senną cichość
gdzieś za dziesiątki staj,
a mnie się śni po nocach
rozkwitający maj.

Coś się do lotu zrywa,
coś woła w przestrzeń, w dal...
Stary już jestem, stary,
a tak mi wiosny żal.

Na kwietnik kolorowy
ktoś zsypał miał i gruz,
ostatnie georginie
pod oknem zwarzył mróz.

Mówią mi przyjaciele:
— Ty dzisiaj już nie ten,

nalał cię gorzkim jadem
twój niespokojny sen. —

— To nic, druhowie mili,
jeszcze pójdziemy w tan,
zakwitnie jeszcze paproć
w nocy na święty Jan! —


3

Takeś mi przeszła, wiosno,
takeś odeszła stąd,
że nie zostało śladu
zielonych twoich świąt.

Spaliło złote słońce
dojrzewający łan
i paproć nie rozkwitła
w nocy na święty Jan.


Żaden się sen nie sprawdził,
żaden się nie stał cud,
pod rdzą jesieni kona
ostatnia z moich złud.

Mówią mi przyjaciele:
— Przekwitł twój wonny maj!
Baśniom o nowej wiośnie
raz wreszcie spokój daj! —

— To nic, druhowie mili,
jeszcze nie przeszedł czas,
kwitnący maj napewno
przyjdzie nie jeden raz! —


4

Jeszcze rok jeden minął
i jeszcze jeden rok —

duch szukający słońca
odszedł w wieczysty mrok.

Wzięli druhowie trumnę
i opuścili w dół...

— Teraz to już napewno
będziesz tu wiosnę czuł...





10 września 1908.
Z WIERSZY ALEKSANDRA BLOKA
MAJ OKRUTNY

Maj okrutny z białemi nocami
z wołającem pukaniem u wrót,
mgła błękitna, jak dym, za plecami,
a przed nami wymarzony cud,
wiecznie zmięte róże nad gorsami,
w zwarjowanych oczach żar i chłód...
— Zbudź się, bracie! Osłoń mnie przed snami,
przed trucizną moich własnych złud.


Dobrze w słońcu na kwitnącej łące,
niby we śnie, wpaść w taneczny krąg
i pleść wianki, i wino szumiące
z miłym druhem pić z kochanych rąk,
cudzym żonom rozdać kwiaty mrące
i samemu rozkwitnąć, jak pąk,
lecz dostojniej przez pole dymiące
iść za pługiem i siać ziarna wkrąg!





WSZAK NIE POTOM CI MÓWIŁ...

Wszak nie potom ci mówił, że jest jeszcze mój czas,
i nie potoś ty do mnie przychodziła, jedyna,
żeby płakać nad głownią wydobytą z komina,
żeby pląsać przy ogniu, który dawno już zgasł!


Przecież szczęście doprawdy nie jest złudą i snem
oszalałej załogi tonącego okrętu!
Patrz! wszak jeszcze ognisko nie wygasło do szczętu!
Może ono pod twoim dziś rozpali się tchem!






SPIS RZECZY
Str
 21
Śnieg 
 23
 28
 35
 40
Rybak 
 41
Zima 
 42
Grzech 
 48
Izotta 
 54
 64
Łzy 
 69
Mgły 
 71
 86
Los 
 91
Baśń 
 100
 117
 119
 123
 131
Oczy 
 132
Czar 
 133
Sen 
 134
 135
 136
 137
 138
Po co? 
 139
 140
 153




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edward Słoński (syn).