Przejdź do zawartości

Wdowa z placem/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wdowa z placem
Podtytuł Obrazek z bruku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1899
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.

WDOWA
Z PLACEM.
(Obrazek z bruku).
WILNO.
Nakładem księgarni Józefa Zawadzkiego.
1899.


Дозволено Цензурою, Варшава 11 Августа 1898 г.
Вильна. Тип. Іосифа Завадзкаго (Замк. пер. соб. д.)







I.

Nic nie masz przykrzejszego nad drobny deszczyk październikowy, a właśnie taki mżył od trzech dni bez przerwy, bez ustanku.
Nie krople, ale cząsteczki, atomy kropel padały w obfitości bajecznej, czyniąc dzień podobnym do wieczornego zmroku.
Zdawało się, że nad miastem rozpostarł ktoś przeogromne sito, o maleńkich otworkach, napełnił je morzem brudnej wody i wodę tę postanowił wylać na dachy, na ulice, na ludzi, przepoić całą Warszawę wilgocią, od strychów aż do fundamentów.
Z po za tego sita słońca widać nie było, utonęło ono w masie chmur, utonęło wraz ze światłem i ciepłem.
W samo południe, w wielu sklepach, zwłaszcza na węższych ulicach, płonął gaz, świeciło się w lokalach parterowych, w suterynach, w warsztatach i pracowniach, znajdujących się w głębi ciasnych podwórzy...
Ulice i chodniki pokryte były rzadkiem, lepkiem błotem, a rozpostarte nad głowami przechodniów parasole, wyglądały niby stado olbrzymich nietoperzy, wybiegłych na żer z jakiejś legendowej pieczary.
Dorożki z podniesionemi budami toczyły się po ulicach, tramwaje, jak zwykle podczas słoty, były przepełnione, przechodnie przyśpieszali kroku, aby coprędzej dostać się pod dach.
W takim dniu posępnym i wilgotnym całe miasto jest zaszargane; a i ludzie w niem także. Bogaty wozi błoto na lakierowanem pudle wykwintnej karety, ubogi nosi je na wykrzywionych i dziurawych butach, wszędzie błoto i błoto...
Handlarz uliczny zbiera je na poły kapoty, przekupka rąbkiem spódnicy je zgarnia, biegnący w pośpiechu aferzysta po kolana się w niem zachlapie, a przy ciągłym ruchu, przy nieustannem przepływaniu żywej fali ludzi z ulicy na ulicę, z placu na plac, cząstki błota z za Żelaznej bramy, z Grzybowa, Twardej, Nalewek, dostają się na szerokie chodniki Nowego Świata i Marszałkowskiej — i odwrotnie, błoto z eleganckich dzielnic wędruje na Muranów, Gęsią, Dziką, Nalewki i robi się powszechna assymilacya błota, od Mokotowa aż za Wolskie rogatki, z pod Powązek na Nową Pragę.
Stróże nie wypuszczają z rąk mioteł i z utęsknieniem oczekują słońca, któreby ich od syzyfowej uwolniło pracy.
Okropny jest taki dzień. Zdaje się, że w powietrzu unosi się jakiś duch niedobry i trzęsie nad miastem rogiem obfitości, z którego sypie się tyfus, febra, reumatyzm i tysiące innych pereł z niewyczerpanej skarbnicy ludzkich dolegliwości.
Kto może czasem swoim rozporządzać dowolnie, kogo obowiązek, lub konieczna potrzeba, nie wypędza na ulicę — siedzi w takim dniu w domu, czyta książkę, lub wygląda przez okno, kontent, że mu deszcz na głowę nie kapie.
Jeżeli jest kapitalistą, duma o brzydkich stronach konwersyi papierów procentowych; jeżeli zaś nim nie jest, zastanawia się nad drożyzną mieszkań, fałszowaniem produktów spożywczych, lub odczytuje najświeższe wiadomości z «Kuryera».
Ale, jeżeli w takim dniu smutnym wypadnie pogrzeb, na którym być należy, pogrzeb krewnego, znajomego, przyjaciela — to nie ma rady — trzeba wyjść i pójść, choćby dziesięć razy większy deszcz padał i dziesięć razy większe błoto było na ulicach.
Właśnie też nieboszczyka Jana Skrzypicielskiego wyprowadzać miano na cmentarz, dnia dwudziestego dziewiątego października o godzinie drugiej po południu, z kaplicy przy kościele ś-go Jana, na Powązki.
Umarł biedaczysko w dzień słotny i pochowany miał być podczas szarugi szkaradnej.
Trudno, nikt pretensyi o to rościć nie może, poczciwy Jan terminu nie wybierał, musiał przyjąć taki, jaki mu naznaczono.
A tak się to stało prędko, prawie niespodziewanie... Zaczęło się od bólu głowy i kaszlu, wszyscy mówili, że to przejdzie... tymczasem gorzej. Przyszedł doktór, pokiwał głową, zaopiniował, że może przejdzie, może nie przejdzie; prędzej nie przejdzie, aniżeli przejdzie, a jeżeli przejdzie, to będzie nadzwyczajny wypadek...
Poznał się — nie przeszło.
Na wieczór żona dawała proszek choremu. Przyjął, spytała:
— Jakże ci, Jasiu, lepiej?
— Lepiej — szepnął — lepiej.
Przy drugim proszku pytała go znowuż o to samo. On głową kiwnął, niby chcąc dać poznać, że tak jest, ale nie przemówił ani słowa — a zaraz po północy życie skończył.
Biedna wdowa! Zaledwie siedm lat upłynęło od czasu, gdy w białej sukni, w przezroczystym welonie, z paradą wielką ślub brała — a teraz oto już musi myśleć o żałobie, o krepie, otuli się biedactwo w czarne kiry i opłakiwać będzie przez rok i sześć niedziel towarzysza życia, który, aczkolwiek, niby niczem się nie odznaczył i nic nadzwyczajnego nie zrobił, zapisał się jednak w sercu żony, jako człowiek cichy, pracowity, mąż uległy, niewymagający — jednem słowem, jako mąż dobry.
I trzeba nieszczęścia!.. Trzeba, żeby spokojne dotychczas życie zakłócone zostało takiem smutnem zdarzeniem, żeby przerwało się i... kto może zgadnąć — co będzie dalej?
Poczciwe sąsiadki czuwały nad strapioną wdową, pocieszając, radząc, zachęcając do życia, wlewając w serce otuchę i nadzieję, że nie wszystko stracone, że żałoba kiedyś się skończy, łzy oschną i że... przecież ludzi na świecie nie brak!
Dobre, zacne kobiety ofiarowały czynną swoją pomoc do sprawienia żałoby.
Żałoba nie bagatelna rzecz, trzeba, żeby była zrobiona porządnie, żeby w jej kroju, fałdach, upięciach i przypięciach symbol żalu i smutku łączył się z wymaganiami mody i pięknością, a zarazem taniością materyału.
Wdowa, w otoczeniu trzech przyjaciółek, odbyła podróż za Żelazną Bramę, na ulicę Żabią, na Nalewki i sprawiedliwość nakazuje przyznać, że patrzyła na materyały przez łzy, a na wymowne i energiczne targowanie się przyjaciółek nie zwracała uwagi.
Przyjaciółki radziły, dysponowały, robiły konferencyę z krawcową i z mistrzynią od robienia kapeluszy, i były zupełnie pewne, że młodej wdowie w czarnej sukni i długim welonie krepowym będzie bardzo do twarzy. Nic dziwnego, kobieta młoda, przystojna, blondynka, zgrabna, o ładnej figurze.
Pamiętają ją ludzie jeszcze, jako pannę Barbarę. Taka była fertyczna, a taka zawsze szykowna, że gdy szła przez ulicę, to każdy się za nią oglądał, a przynajmniej co dziesiąty pytał: Co za jedna, gdzie mieszka, czem są jej rodzice?
Dla wielu były to za wysokie progi, bo ojciec panny Barbary, z fachu malarz pokojowy, do obywateli miasta Warszawy się liczył i na nieposessyonatów trochę zgóry spoglądał. Zawszeć to co dom to dom. Wprawdzie na Wązkim Dunaju, wprawdzie należał do niego tylko w jednej czwartej części, ale w każdym razie należał i tytuł dawał, ponieważ tytuł jest niepodzielny. A jeszcze i to trzeba dodać, że ojciec panny Barbary za pieniężnika uchodził. Gdy mu kto o tem żartobliwie wspominał, nie zaprzeczał, owszem, uśmiechał się znacząco i mówił:
— Więcej się ludziom zdaje, niż jest, ale trochę jest. Nie darmo człowiek przez tyle lat pracuje, zabiega i oszczędza. Sumiennie powiedzieć mogę, żem nigdy zbytków nie robił; chyba czasem z przyjaciółmi, przy niedzieli, na flaki i kufelek piwa, albo z żoną i córką do teatru na wysokie miejsca. Toć przecie nie zguba. Koniec końców więcej zarobiłem, niż spożytkowałem, to też dziecko moje nie zafrasuje się o kawałek chleba.
Gdy był podochocony, a przyjaciele wyciągali na słówko — przyznawał się do kilku tysięcy rubli, ludzie więc myśleli, że ma kilkanaście tysięcy, a jak się pokazało po śmierci, nie posiadał nic więcej, nad kilkaset rubli w gotówce, kilkaset w należnościach za roboty i czwartą część własności odłużonego domu.
Kiedy się prawdziwy stan rzeczy wykrył, panna Barbara już od kilku lat była mężatką. Z pomiędzy licznych konkurentów wybrała takiego, który, jak się zdawało, miał najmniej widoków powodzenia i wybór jej zadziwił wszystkich znajomych. Ojciec protestował, ale panna była stanowcza i rzekła: «ten albo żaden» i musiało stać się podług jej woli. Inni kandydaci cofnęli się, jak niepyszni... A było ich kilku i to poważnych.
Taki naprzykład Wiaderkiewicz. Chłop postawny, z czarnymi wąsami, siłacz sławny, miał warsztat ślusarski i dom na Przyrynku. Albo Czwartkowski, gładki, elegancki, zawsze wyperfumowany, fachowy fryzyer i perukarz. Jakie on damy czesał, jakim znacznym panom siwe włosy farbował. Podczas karnawału ruble zgarniał jak śmiecie. Jednak panna Barbara skrzywiła noskiem i powiedziała: nie! I to już było bez apelacyi, bez protestu, słowo stanowcze i niewzruszone, jak mur.
Albo taki Michał Korn... zły kawaler? Rzeźnik galanteryjny, tęgi, postawny mężczyzna, wypasiony na serdelkach, istny lew! Konie własne miał. W powszednie dni woziły furgonem towar ze szlachtuza do warsztatu, a w święto zaprzężone do starego faetonu, paradowały przez Aleje Ujazdowskie z takim szykiem, że ludzie aż stawali i oglądali się.
I ten się jednak nie podobał.
Zdawało się, że najprędzej dobije targu niejaki Filemoński Ksawery, z zawodu tapicer, a z upodobania tancerz taki, że mógłby w balecie występować i z pewnością karyerę by zrobił. Sama panna Barbara mówiła, że z takim kawalerem tańczyć, to rozkosz, ale kiedy kawaler powiedział, że chciałby z nią całe życie przewalcować, rozśmiała się mu w oczy i poradziła, aby dla harmonii poszukał sobie żony w balecie. Obraził się śmiertelnie, odszedł i nie pokazał się już więcej.
Nadspodziewanie, ku wielkiemu zdumieniu konkurentów, przyjaciół i rodziny, panna Barbara oddała rękę Skrzypicielskiemu, który był nieśmiały, cichy, małomówiący i nawet zamiarów swoich jawnie nie manifestował. Szepnął tylko pannie Barbarze parę słów do uszka i dokazał więcej, aniżeli inni drogą zdeklarowanych konkurów, czułych rozmów i tańca.
I dziś ten cichy człowieczek, ten wybrany, leży w trumnie i oczekuje pogrzebu.
I w taki dzień szkaradny, wilgotny, posępny!
Komu się zechce narażać na katar, niszczyć ubranie i brnąć po błocie aż na Powązki, odprowadzać nieboszczyka do grobu, tem więcej, że nie w katakumbach, ani przy kaplicy ów grób się znajdował, ale na samym końcu cmentarza, za piątą bramą, daleko, pod wiatrakami, przy samym prawie parkanie.
Młoda wdowa była prawie pewna, że sama jedna tylko pójdzie za trumną, ale gdy wyraziła to przekonanie, przyjaciółka zawołała z oburzeniem:
— A co też pani kochana mówi?! Czy tu w Warszawie nie ludzie mieszkają? Czy pani jest bez znajomych, czy nieboszczyk nie miał przyjaciół i krewnych, czy was nie kochali?
— Nie wymawiając, wtrąciła druga, żeby jeszcze większa niepogoda była, poszłabym z panią na cmentarz. Chrześcijański uczynek jest umarłych grzebać, tem bardziej, że kareta pewnie będzie?
— Będzie, rzekła wdowa z westchnieniem.
— Będą dwie, dorzuciła pierwsza przyjaciółka, sama zamówiłam i zapłaciłam z góry: Cóżby to za pogrzeb był bez karety? Dorożek będzie z dziesięć. — Nieboszczyk zasłużył na to, żeby go uroczyście pochować, a my od tego jesteśmy pani przyjaciółki, ażeby porządku dopilnować. Nie odstąpimy pani do ostatniej chwili, a później odprowadzimy do domu i starać się będziemy rozweselić i pocieszyć.
— Czy można pocieszyć w takiem zmartwieniu, rzekła pani Janowa w westchnieniem.
— Ma się rozumieć, że można. Tysiące jest wdów w Warszawie, a przecież żadna nie płacze. Chyba czasem i to, jeżeli ma jakąś przyczynę. Owszem, ubierają się elegancko, ładniej niż młode mężatki, chodzą na spacery, do teatru, bawią się — dla czego pani jedna miałabyś być wyjątkiem?!
— Pani... jeszczem go nie pochowała!
— Mówi się dla przykładu, droga, kochana pani. Dziś pani płacze, no, i naturalnie: ja sama po stracie pierwszego męża, nie tylko przed pogrzebem, ale i ze trzy dni po pogrzebie płakałam bezustanku, zdawało mi się, że oczy wypłaczę... a później uspokoiłam się.. a nie minęło półtora roku, znowuż wyszłam zamąż i tańczyłam na swojem weselu...
— Mogłaś pani?!
— A jakże, każdemu trzeba oddać co należy: pierwszemu, ponieważ już nie żyje, więc «odpoczynek wieczny» co dzień, nabożeństwo w rocznicę śmierci — a drugiemu, ponieważ żyje i potrzebuje wygody, więc kawę co rano, więc obiad co południe, więc kolacyę co wieczór, a przy zatrudnieniach domowych, przy dzieciach, przy sługach piekielnicach, które najcierpliwszej kobiecie życie mogą zatruć, to, pani kochana, nie ma czasu na płacz i na rozmyślanie...
— Mój mąż był taki dobry!
— Prawda: nie zaprzeczam, wszyscy o tem wiemy, że dobry, ale cóż z tego, kiedy go już nie ma! Z jego dobroci, choćby był nie wiem ile razy lepszy, nie przyjdzie nic. Już on należy do innego świata, a na ten nie powróci, choćby pani oczy wypłakała całkiem, choćby pani żałoby nie zdjęła do samej śmierci. To, kochana pani, jakby kto własny cień gonił... Nie dogoni, próżny trud i lament!
Wdowa nie odpowiadała wcale na te argumenty. Głowę oparła na dłoniach i pogrążyła się w zadumie... Czy rzeczywiście ten żal, którym było przepełnione jej serce, miałby trwać tak krótko? Czy źródło łez miałoby wyschnąć w kilka dni po pogrzebie? Czy istotnie małe kłopoty i drobiazgi wypełnią jej życie, i zajmą umysł tak, że na wspomnienie o zmarłym miejsca już nie starczy.
Tak mówią — ale uwierzyć trudno, nie sposób!
Jaś był dobry.
Wszystkie jego przymioty i zalety koncentrowały się w tym jednym wyrazie: dobry.
Łagodną i cichą dobrocią zdobył jej rękę, tą dobrocią zjednał sobie przywiązanie jej, jako żony; tę dobroć pozostawił jako wspomnienie. Czy ten człowiek, choćby raz przez cały czas wspólnego pożycia wymówił wyraz: «nie», «nie chcę», «nie podoba mi się»!
Wszystko zgodnie, pięknie, cicho. Na Kępę to i owszem, do Wilanowa jeszcze lepiej, na Bielany — z całą przyjemnością; a tak, tylko na spacer — to na spacer, do teatru — to do teatru, a siedzieć w domu, odpocząć — to odpocząć. Nigdy «nie», nigdy sprzeczki, nigdy innego zdania, zawsze i stale jedno i to samo: jak chcesz, moja duszko, jak uważasz, jak ci się zdaje. Sukni ci trzeba — spraw suknię; kapelusz — kapelusz; okrycie, to okrycie; futro — futro.
W dzień powszedni w domu go przez cały dzień nie bywało, gdyż pracą zajęty, tylko na obiad, na krótką chwile przychodził; ale w święto przez cały dzień żony nie opuszczał; robił, co mu kazała, stosował się we wszystkiem do jej woli i wymagań.
Jakże takiego cichego, spokojnego i łagodnego męża nie żałować, jak po nim nie płakać?!
Stosownie do ogłoszeń, dwudziestego dziewiątego października, o godzinie drugiej po południu, na ulicę Świętojańską, przed kościół św. Jana zajechał parokonny karawan. Duże, kare konie, przykryte żałobnemi kapami, kuliły się od zimna, karawaniarz schował ręce w rękawy, nasunął napoleoński kapelusz na czoło, oparł brodę na piersiach i drzemał.
Przed kościołem zaczęła się zbierać gromadka ludzi z parasolami w rękach, nadjechały dwie karety i sześć czy ośm dorożek. Pewna część uczestników żałobnego orszaku weszła do kaplicy, reszta pozostała przed kościołem, a deszcz mżył ciągle, bez miłosierdzia, bez ustanku, drobniutki, ledwie dostrzegalny, a zimny i przejmujący do kości.
— Biedaczysko — rzekł gruby jegomość w paltocie z podniesionym do góry kołnierzem — umierać tak młodo... Średnia przyjemność, słowo honoru daję.
— I zostawić taką młodą i ładną żoneczkę — wtrącił młody człowiek w płaszczu, z wąsikami zakręconymi do góry.
— Ach, młodą, prawda, — rzekł gruby — ale wy jesteście od tego, żebyście ją pocieszali.
— To prawda — wtrącił trzeci — pocieszaćby można, bo kobieta ładna bez zaprzeczenia, ale majątku, to zdaje się niewiele.
— Co za gadanie! Nieboszczyk pieniądze składał, oszczędny był ogromnie. Każdy grosz obejrzał dziesięć razy zanim go wydał.
— Nikt jego kapitałów nie liczył. Taka rzecz zawodna. Ja pamiętam, że ojciec pięknej wdowy uchodził za bogacza, a po śmierci pokazało się, że nie ma nic.
— Tym razem rzecz jest pewna.
— Jakim sposobem?
— Wdowa ma plac.
— To nieboszczyk miał, ale nie wdowa. Teraz mogą zabrać go krewni nieboszczyka.
— Co się panu zdaje?! Nieboszczyk zdania nie miał, woli nie miał, a pan chciałeś, żeby miał swój własny plac?!
— Wiem, że kupił go za swoje pieniądze, z własnego dorobku, a nie za posagowe, boć tych, jak wiadomo, wiele nie było. Sam mówił do mnie, będzie temu dwa lata. Powtarzam jego własne słowa: «kłopot mam, kochany panie Franciszku, gdyż zebrało się trochę grosza i nie wiem, co mam z tem robić? W kasie oszczędności procent mały, listów kupowaćbym nie chciał, bo można stracić na kursie, z domem ambaras, reperacye, podatki, meldunki — i za to co się uzbierało, nie kupiłby dużego domu... więc w głowę zachodzę.» Nie wiedziałem, co mu radzić, ale on sam stuknął się palcem w czoło i powiada: głupstwo! od czegóż żona? Ma dobrą głowę, ma edukacyę, nawet trochę na fortepianie potrafi — niechże tedy myśli i radzi. W tydzień później dowiaduję się, że kupił plac...
— A ja napewno wiem, że kupił go dla żony. Do regenta oboje chodzili, ale ona, jako nabywczyni, a on niby jako mąż, dla ważności aktu.
— Rzeczywiście tak jest?
— Słowo uczciwe...
— W takim razie, wdowa nie będzie bez pociechy. Plac łakoma rzecz, miasto się podnosi, do budowania amatorów moc. Cena wzrasta, ja sam wiem o pewnem zdarzeniu, gdzie ktoś kupił plac, przetrzymał go pięć, czy sześć lat i potroił kapitał. Łakoma rzecz plac, tembardziej, że i kobietka piękna, młoda i podobno dobra... Uśmiechnął się mówiąc te słowa i dodał: podobno dobra, i będzie dobra, jeżeli znajdzie drugiego tak posłusznego jak nieboszczyk Jan.
— Oj nieboszczyk, nieboszczyk, — rzekł z westchnieniem trzeci jegomość, zbliżając się do rozmawiających; dwa tygodnie temu piłem z nim piwo, a teraz, oto, odprowadzam go na cmentarz! Marny los! Dalibóg życie nic nie warto... Człowiek jest niby, jak ten dorożkarz: jeździ, jeździ, jeździ, aż nareszcie i stój i już po wszystkiem... Jest też po co istnieć na tym świecie?
— Ma się rozumieć, że nie ma, ale skoro się istnieje, to trzeba jeść, pić, mieszkać, ubierać się i zarabiać pieniądze.
— Dla kogo?
— A choćby dla wdowy...
Rozmowa przerwana została. Karawaniarze wynieśli trumnę z kaplicy i postawili ją na żałobnym wozie... rozległ się smutny śpiew pogrzebowy, woźnica machnął biczem i orszak ruszył powoli. Deszczyk mżył coraz gęściejszy, chłodny, przenikający, jak to mówią do kości.
Po śliskiem błocie, pokrywającem ulice, orszak posuwał się powoli, nie można było przyśpieszyć kroku, bez niebezpieczeństwa poślizgnięcia się i upadku. Za karawanem postępowała wdowa w żałobie, osłonięta czarnym welonem krepowym, podtrzymywana pod ręce przez dwie wierne przyjaciółki, dalej zaś gromadka przyjaciół i znajomych.
Z początku, po ruszeniu karawanu, gromadka trzymała się, następnie przerzedzała. Niektórzy, nie chcąc brnąć środkiem ulicy, przeszli na chodniki i zmieszali się z falą obojętnych przechodniów, inni ukryli się przed deszczem w dorożkach, inni nareszcie cofali się i wracali do domów, nie chcąc moknąć, tak, że na ulicy Dzikiej gromadka dążąca za karawanem składała się już tylko z dziesięciu, może z dwunastu osób, najprzychylniejszych dla wdowy.
Karawaniarz wtulił ręce w rękawy, kapelusz nasunął na czoło, brodę na piersiach oparł i drzemał w najlepsze, pewny, że stare, wypracowane w żałobnej służbie szkapy, nie rozbrykają się, nie poniosą, ale spokojnie, noga za nogą, dowloką się do miejsca... I byłby nietylko drzemał, ale spał smacznie nawet, gdyby nie fatalny bruk i silne wstrząśnienia żałobnego wozu... Zagrożony spadnięciem z kozła, przebudzał się, otwierał oczy, spoglądał, jak daleka droga jeszcze go czeka i znów zapadał w drzemkę.
Na Dzikiej ulicy do wdowy i podtrzymujących ją przyjaciółek, zbliżył się mężczyzna tęgi, gruby, ogromnie pewny siebie, czerwony na twarzy, w granatowym paltocie, w kapeluszu trochę zrudziałym i rzekł:
— Kochana pani dość się już fatygowała. Nie można tracić zdrowia na takiem okropnem powietrzu, zaziębi się pani, zachoruje... Trzeba iść do karety... Przed bramą pani wysiądzie i mężowi ostatnią posługę odda...
— Nie, panie, pójdę.
— Ale do czego podobne? Nie można... Ja na to nie pozwolę. Niechże pani idzie.
— Panie, panie, zostaw mnie pan w spokoju.
— Trudno, na opór lekarstwa nie ma. Niechże więc pani idzie, ale proszę oprzeć się na mej ręce. Panie już się zmęczyły.
— Bynajmniej, możemy ją biedaczkę doprowadzić aż na miejsce. Postanowiłyśmy, że nie odstąpimy jej ani na krok.
— I ja także.
— A dla czegóż to pan dopiero teraz przypomniał sobie, prawie przed samym cmentarzem, że biedna wdowa może potrzebować podpory? — rzekła jedna z kobiet z wymówką.
— To, proszę pani, trudno... Jak kto ma pech, to ma. Spóźniłem się... Przyszedł Kowalski, zagadał, patrzę na zegarek, już druga. Siadam w tramwaj, przyjeżdżam, biegnę przed kościół, nie ma nikogo. Wziąłem dorożkę i kazałem gonić, no i ledwiem zdążył. Niechże pani pozwoli, zawszeć męzka ręka, co innego, aniżeli kobieca, inne oparcie.
— Dziękuję.
— A za pozwoleniem. Byłem przyjacielem nieboszczyka, jestem przyjacielem pani. Nie ma czego się żenować. Pani wdowa, jam też wdowiec stateczny. Pani zaczęła nosić żałobę po mężu, ja niedawno skończyłem po żonie... Niechże się pani nie wymawia.
Odwróciła się i, szła dalej nie odpowiadając; pan Leon cofnął się i połączył z gromadką mężczyzn.
— Harda — rzekł szeptem do jednego — harda okrutnie.
— Kto?
— A no, nasza wdowa. Chciałem jej podać rękę, jak komu dobremu, a ta nie i nie... Ha moja pani, jeżeli tak, to mniejsza o to, narzucać się nie będę.
— Jakżeż można tak obcesowo. Zapewne powiedziałeś co niepotrzebnego.
— Wszystko jest potrzebne, co się mówi, a skoro się mówi, to właśnie znak, że tak trzeba.. I czego ona fochy stroi, skorom ja sobie rozmyślił, że się z nią ożenię.
— Z nią?
— Ma się rozumieć, alboż mi nie wolno?
— Zapewne, tylko pytanie, czy ona cię zechce?
— Mnie nie zechce?! Zabawny jesteś! A gdzież ona lepszego znajdzie niż ja? Na stanowisko, na lata, na urodę, na majątek. Z której chcesz strony, pierwszy kandydat być mogę. To też chciałem jej to zaraz dać do zrozumienia, żeby sobie kim innym głowy próżno nie zawracała.
— Z pewnością ona dziś wcale o tem nie myśli.
— No, to nie znacie kobiet. Gotów jestem założyć się, o co kto chce, że myśli.
— Założyć się bardzo łatwo... i gotów bym zakład trzymać, ale właściwie, cóż mi do tego?... Przyjaciel jestem to prawda, życzę jej dobrze — to druga prawda; nieboszczyka jej męża szanowałem i kochałem, prawie jak brata — to trzecia prawda, ale myśli jej panem nie jestem i doradzać jej nie będę, jeżeli mnie sama o to nie poprosi. Zrobi jak zechce.
— Zrobi tak, jak mówiłem, wyjdzie za mnie.
— Za kogo będzie jej się podobało, może za ciebie, może za innego — może za mnie.
— Oho!
— Dla czegóżby nie? Ty możesz być dobry, ja mogę być dobry i trzeci też — i dziesiąty także — który zaś będzie najlepszy, to osądzi i zadecyduje ona sama.
— Proszę, nie wiedziałem, że już jest tylu kandydatów!
— Wolna konkurencya, mój panie, starać się może każdy, ma się rozumieć, oprócz żonatych, bo ci już się postarali i muszą się cieszyć tem, co mają.
— Widzę z tego, co mówisz, kochany panie, że chcesz mi w drogę wchodzić, ale uprzedzam, że ze mną nie łatwa rzecz. Ja taki mam zwyczaj, że lubię na swojem postawić i im większa przeszkoda, tem bardziej jestem zawzięty, a w sposobach nie przebieram. Skoro wojna, to wojna.
— Ja znów inaczej; spokojny człowiek jestem, wojny nie lubię. Robię swoje — uda mi się, to dobrze, a nie, to drugie dobrze. Nie zastrzelę się, ani nie powieszę się z tego powodu...
— Zimna ryba — mruknął niechętnie pewny siebie jegomość.
— Słuchaj, przyjacielu, ja ci coś powiem...
Nie powiedział, gdyż karawan zatrzymał się przed bramą cmentarną; żałobnicy wzięli trumnę na ramiona i powoli, ostrożnie, po oślizgłych, błotnistych dróżkach cmentarza, nieśli ją do grobu. Za nimi postępował nieliczny już orszak najwierniejszych przyjaciół, którzy postanowili wytrwać do końca.
Nie łatwe to było zadanie iść po ślizkiej, gliniastej dróżce, daleko, aż pod sam parkan cmentarny, nie łatwo — tem bardziej, że deszcz wzmagał się, chłód stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy, a wiatr wiejący od pola wciskał wilgoć w oczy, w usta, napełniał nią gardło i płuca. Prawie wszyscy doznawali dreszczów, a każdy, może jedynie z wyjątkiem wdowy, jedno miał tylko życzenie: złożyć nieboszczyka jak najprędzej do grobu, zasypać go ziemią; niech raz już spocznie na wieki i nie każe ludziom męczyć się na taką szarugę szkaradną. Zanim doszli do grobu, mrok się zrobił, a kiedy umilkły ostatnie echa pogrzebowej pieśni, kiedy grabarze szybko usypywali mogiłę, a wdowa z wybuchami głośnego płaczu — żegnała swego dozgonnego towarzysza na zawsze, zaczęło się ściemniać na dobre. Noc jesienna, wczesna, a długa, obejmowała w swoje posiadanie cmentarz, otulała w cienie kosztowne pomniki i ubogie krzyże drewniane, a kto znajdował się na Powązkach, uciekał, aby się wyrwać jak najrychlej z tego miejsca żałoby i smutku...
— Niechże już pani idzie, niechże pani idzie, — szeptały towarzyszki do ucha strapionej kobiety... Noc już.. trzeba przecież podziękować godnym ludziom, którzy nie cofnęli się nawet przed taką niepogodą szkaradną, i okazali pani, jakoteż nieboszczykowi przychylność...
— Jeszcze chwilę, — rzekła młoda kobieta...
— I na co? Żeby się więcej jeszcze rozżalić i zasmucić? Zapewne, mało jeszcze łez pani wylałaś?... Oczy takie podpuchnięte i czerwone.
— Ostatni raz...
— Moja pani kochana, zkądże znów? Kto pani broni przyjść tu za tydzień, czy za dwa tygodnie, czy choćby jutro. Na wiosnę każe pani zasadzić drzewka, czy kwiaty na tym grobie, na Zaduszki położy pani wieniec i lampki zapali — a później, kochana pani, będzie co Bóg da. Teraz trzeba iść, dobrym ludziom podziękować... rozgrzać się...
— Racya, — rzekł pewny siebie pan Leon, — stary obyczaj, dobry obyczaj. Chodźmy, osuszyć się przynajmniej, bo choć pod parasolem, ale każdy przemókł do kości. Co pomoże parasol, na taką chlapaninę. Spieszmy; panowie, podajcie ręce paniom, — dodał, wyciągając ku wdowie zgiętą w łokciu rękę.
Oparła się na niej, prawie automatycznie, i cała gromadka, szybko, o ile na to oślizgłe dróżki i mrok zapadający pozwalały, podążyła ku bramie, a następnie chodnikiem ku rogatkom. Przekupnie uprzątali już swoje kramy, kobiety sprzedające wieńce zabierały się do domu, żebracy opuszczali swe stanowiska, na drodze ruch ustawał...
W oknach licznych bawaryj, mieszczących się w blizkiem sąsiedztwie cmentarza, czerwieniło się już jaskrawe światło gazu, gwarno tam było i ludno. Dziewczyny usługujące roznosiły ciężkie kufle, a na talerzach kawałki sera i przekąski, dym z papierosów i cygar gęstym obłokiem rozciągał się nad głowami gości. Blizkość sąsiednich garbarni, massy opadłych liści gnijących na cmentarzu, sprawiały, iż powietrze było ciężkie i duszne, prawie nie do zniesienia.
Ale, kto zważa na takie drobiazgi?!
Towarzystwo, które odprowadziło nieboszczyka Jana na miejsce wiecznego spoczynku, znalazło się w takiej właśnie bawaryi, wśród gwaru i dymu. Pan Leon, ten zawsze pewny siebie, klasnął w dłonie. Kazał zestawić kilka małych stolików razem, przyniósł dla kobiet krzesła i rzekł:
— Teraz ja będę gospodarzem. Całą kompanię proszę...
Odezwało się kilka głosów protestu.
— Przepraszam, każdy pan za swoje trzy grosze. My też potrafimy taką sztukę.
— Ignasiu, Franiu, przyjaciele kochani, nie róbcież mi tej krzywdy... Tylko co pogrzebaliśmy nieboszczyka i duch jego napewno znajduje się teraz między nami... Więc to tak właśnie, jakby z nim samym... A przypominam przy okazyi, o czem zresztą dobrze wam wiadomo i bez mego przypominania, że spokojny był, sprzeczek nie lubił.
— Święta prawda!
— Chodząca spokojność. On wolał swoje stracić, aniżeli spierać się. Nie lubił tego, o! nie lubił... Ja pamiętam, razu jednego...
— Więc też, — zawołał pan Leon i my dziś nie spierajmy się. Ja chcę nieboszczyka uczcić swoim kosztem...
Rzekłszy to, pobiegł do bufetu, powiedział parę słów gospodyni i po chwili, tęga kelnerka przyniosła tacę, zastawioną flaszkami, kieliszkami i przekąskami różnemi. Transport ten mile był przyjęty przez grono przemokłych i zziębniętych ludzi; rozmowa, z początku poważna i prowadzona półgłosem, stawała się coraz lżejszą i bardziej ożywioną.
Staczała się ona, niby po schodach, ze stopnia na stopień: od nieśmiertelności duszy, marności życia, znikomości zdrowia i szczęścia ludzkiego, do spraw bieżących, do tych właśnie rzeczy znikomych i marnych, za któremi ludzie tak uganiają się w szalonym, gorączkowym pośpiechu, dla których tracą zdrowie, a nieraz honor i uczciwość.
— Marne, nędzne życie — przerwał otyły pan Franciszek, wychyliwszy potężny kielich wódki. — Dziś człowiek jest, żyje, rozmawia, chodzi, zabiega, pilnuje warsztatu, albo dajmy na to z przyjaciółmi przy kufelku się zabawia, a jutro patrz, już trup, już go niema, już po nim... Jednem słowem proch marny i nędza. Na taki sposób, dalibóg nie warto być tapicerem.
— Dla czegoż tapicerem? Jeżeli wszystko proch, nędza i marność, to niczem być nie warto, boć prawo śmierci dla wszystkich jednakowe; czy kto ślusarz, kowal, czy białoskórnik umierać musi, więc cóż tapicerstwo ma z tem za związek?
— Ja interes miałem na myśli i prowadzę do tego, że dziś dwa są tylko fachy, w których jeszcze można liczyć na zbyt przy takiej stagnacyi.
— Naprzykład?
— Ano, meble, żeby nie wiem czem kryte i nie wiem jak wyściełane mogą spruchnieć w składzie zanim kupiec się trafi; bo kto się dziś mebluje? Każdy staremi gratami się obywa, nawet naprawiać ich nie każe, bo mu szkoda pieniędzy — a ty, majstrze cechowy, wpakuj kapitał w drzewo, w waldhar, w jutę, albo w plusz i czekaj zmiłowania.
— Przecież się czasem sprzedaje.
— Aha, sprzedaje, ma się rozumieć, że się sprzedaje, ale jak, ale komu? Przyjdzie młody elegant, ogląda, wybiera, grymasi, to mu złe, tamto nie modne, owo nie w guście. Nareszcie wybrał — zaczyna się targować, jak za Żelazną Bramą, zmorduje człowieka, zmęczy — nareszcie wytargował... Do płacenia... zaczyna się kręcić.. A to, łaskawy panie — powiada — żenię się, posag wezmę i zaraz z posagu oddam. Ma się rozumieć, niema głupich, ja wiem co to znaczy posag. Zdaleka sto tysięcy, a zblizka jedno z drugiem nic, trochę fatałaszków na wyprawę i fura grymasów. Przepraszam, ale nie chcę. To na raty. Dobrze, dam na raty, ale proszę o poręczyciela. No, i łapie się człowiek na te raty, da towar a pieniądze odbiera kapaniną, albo wcale nie odbiera.
— Ech, niech no pan tak nie mówi — odezwał się najbliższy sąsiad — wiemy przecież że pieniędzy panu nie brak, że w przemysłowcach...
— Co to znaczy... Jeżeli jest parę rubli, to jeszcze z dawniejszych czasów. Dziś tylko blacharzom i stolarzom dobrze. Meble kupuje ten, kto chce i komu się podoba, a trumnę każdemu nieboszczykowi sprawić muszą i to nie na kredyt, ani na raty, tylko za gotówkę, na stół, z ręki do ręki...
— Nie gadajże pan do licha o trumnach — odezwał się pan Leon — bo oto nasza pani Janowa znów płacze.
— Ha, to trudno, płacze, bo owdowiała.
— Bo pan o trumnach... Dajcież pokój... Wszystko marność... Kto umarł, niech spoczywa w pokoju, kto żyje, niech pilnuje kolejki. Panno, proszę o butelkę tego samego.
— To jest mądrze powiedziane, to bardzo dobrze powiedziane... Cóż w tem nędznem życiu jest lepszego do roboty, jak pilnować kolejki. Tak, czy tak, śmierć człowieka nie minie...
— Bezbożnik z pana, — rzekła jedna z kobiet...
— Dajcie pokój... dajcie pokój. Jest wiśniowa dobra, są przekąski, macie piwo i ser... Umarły niech odpoczywa w pokoju, żywi pożywmy się...
— Rozgrzejmy się!
— Pocieszmy się...
— Pani Janowa niech usta umoczy, do domu kawał drogi — no, i, oczywiście, nie zaraz pójdziemy. Po co się spieszyć...
— Ona do domu dziś nie pójdzie, tylko do nas, — rzekła jedna z przyjaciółek. W domu smutek, a u nas, chociaż także nie wesele, jest jednak do kogo przemówić.
Pewny siebie pan Leon, przysiadł się do młodej wdowy, częstował ją, pragnął rozweselić — i udało mu się to o tyle, że zaczęła brać udział w rozmowie, która z każdą chwilą stawała się bardziej ożywioną, gwarną, prawie hałaśliwą. Twarze biesiadników zarumieniły się, oczy nabrały blasku; z początku rozmowę przeplatał śmiech, przytłumiany dyskretnie, później słychać już było jego wybuchy szczere, niehamowane przez żadne względy.
Z całego towarzystwa jeden tylko młody człowiek nie pilnował się kolejki, lecz unikał jej, nic nie mówił, nie śmiał się i nie dowcipkował.
— Ignaś, — zawołał pan Franciszek — cóżeś tak osowiał?
— Bo mi smutno — odrzekł cicho...
— Smutno... proszę! Smutek już pogrzebany, a w porządnem towarzystwie nie można wyglądać jak karawaniarz...
— W takim razie, pójdę do domu... Bądźcie państwo zdrowi — rzekł, kłaniając się.
— Dokąd i po co? — zawołał pan Leon. Siedź kiedy ci dobrze.
— Nie, nie... pójdę, — rzekł stanowczo. Państwo wybaczą mi, ale czuję się chorym... głowa bardzo mnie boli.
— Właśnie, nie ma lepszego lekarstwa, jak alembikowa ze spirytusem. U mnie w zeszłym tygodniu czeladnik gruntownie się wyleczył; wprawdzie, że trochę za dużo mu dałem, a on także za dużo sobie kupił, ale spał przez dwadzieścia cztery godzin i potem stanął do roboty jak najzdrowszy... Siadaj-że, Ignasiu, koło mnie, zdejmij palto, połóż kapelusz... Ja cię biorę w kuracyę i będziesz zdrów jak ryba... Odwiozę cię do domu później.
— Bardzo panu dziękuję, ale nie mogę zostać dłużej — pójdę... Ukłonił się wdowie, gościom kiwnął głową i szybko wyszedł.
— Niezgorszy to chłopak, — rzekł pan Franciszek, tylko że jakiś dziwny, nie taki jak wszyscy.
— Mówią, że bardzo porządny — odezwała się jedna z kobiet. Pani go zapewne dobrze zna, — dorzuciła zwracając się do wdowy, bo pracował przy nieboszczyku mężu pani.
— Tak, znam go — odrzekła... Mąż mówił nieraz, że robotnik z niego doskonały, a przytem cichy, skromny, oszczędny i bardzo dobry dla matki; dba o jej wygody, jest najlepszym dla niej opiekunem...
— Skoro dobry syn, to i dobry człowiek być musi. Czy bywał u państwa w domu?
— Czasem, bardzo rzadko, na Nowy Rok, albo na Wielkanoc i to za wielkiem uproszeniem.
— Ba! arystokrata!
— Co znowuż?! Tu w Warszawie urodzony, rzekł pan Franciszek, ojca jego pamiętam doskonale; warsztat ślusarski miał, dużych robót się podejmował. Jakiż więc arystokrata? Rzemieślnik, tak jak my wszyscy.
— Pięć klas skończył i z tego zapewne taki pyszny.
— Ależ dajcie mu pokój, wcale nie pyszny; owszem skromny chłopak i cichy, tylko zawsze jakiś smutny, jakby przygnębiony.
— Co go ma przygnębiać? Zdrów jest, zarabia dużo, wydaje mało. Nie mamy sobie czem głowy zaprzątać, ale jakimś tam Ignasiem. Nie chciał z nami być, poszedł sobie i dobrze zrobił, perorował pan Leon... Bardzo dobrze zrobił, co nam po takim mruku?
— Nie lubisz go?
— W ogóle nie znoszę cichych i spokojnych ludzi.
— To szczególna antypatya. Więc przekładasz pan narwańców i gwałtownych?
— Ma się rozumieć... bo prędki człowiek, to szczery człowiek, a taki niuńka, to obłudnik i fałszywiec.
— Tak... zapewne, — rzekł pan Franciszek, masz pan słuszność. Prędki człowiek jak wyrwie się z głupstwem, to odrazu, z miejsca strzeli takiego bąka, że go później przez pięć lat nie naprawi.
— Czy to ma być do mnie przymówka?!
— Bynajmniej. Ogólnie mówię, a jeżeli kto bierze do siebie, to mogę mu powiedzieć o nożycach.
— Za pozwoleniem! Jak mnie kto o nożycach, to ja komu mogę rzec też słowo o skrajaniu kurty. U mnie tego nie kupić.
— Dajcie panowie pokój, — odezwał się ktoś trzeci; nie miejsce, nie czas i nie okoliczności po temu. Dajcie pokój!
— Racya! Jak z książki mówi... Nie potrzeba... Ma być zwada, niech będzie gdzie chcecie, byle nie tu...
— To niech mnie nie zaczepiają!
— Później, później. Wypijmy oto za zdrowie naszej pani wdówki. Oby znalazła pocieszenie w smutku, życzliwych ludzi w potrzebie i pomyślność we wszystkiem, co sobie zamierzy...
— Ma się rozumieć. Owszem, wszyscy chętnie spełnimy.
— Bardzo serdecznie panom dziękuje, — rzekła wdowa... Rzeczywiście jest to wielka pociecha w smutku, widzieć koło siebie ludzi życzliwych i przychylnych. Dziękuję...
— Zawsze pani na nas liczyć może, — rzekł pan Franciszek, nawet, gdyby było potrzeba kredytu na dalsze prowadzenie interesu, to ja pierwszy i owszem.
— Co?! Może poręczysz! — zawołał pan Leon...
— Tego nie powiedziałem, ale znajdę takich, co to zrobią, a fatygę swoją dam darmo, bez żadnej pretensyi. Ja szczery jestem i co przyrzeknę, tego święcie dotrzymam, bo słów na wiatr nie rzucam, ale każde obmyślam porządnie...
— Hojny z pana człowiek, nie ma co mówić... Wspaniałe dary ofiarujesz — fatygę!
— Czasem i to coś warto...
— Co do mnie — zawołał pan Leon, ofiaruję pani wszystko, co będzie trzeba, i choćby wypadło wskoczyć w Wisłę, to skoczę, choćby w piekło, to w piekło. Z pewnością nie będę tak, jak pan Franciszek, szukał takiego, który to zrobi, ale zrobię sam. Tak rozumiem przyjaźń i taka jest moja natura. Niech pani rozkazuje tylko — co trzeba?!
— Dziękuję bardzo, nic... W tej chwili trzeba mi tylko spokoju i odpoczynku.
— Ależ naturalnie, odezwały się przyjaciółki, koniecznie! Jedźmy, kochanej pani trzeba wypocząć... i choć nam tu bardzo z panami przyjemnie, ale...
— Ja panie odprowadzę! — zawołał pan Leon...
— A my zostaniemy jeszcze, — rzekł pan Franciszek... Po co mamy się chlapać po błocie, jak kaczki... Może deszcz przestanie padać nareszcie. — Zostaniemy panowie — co?
— Dobrze...
— Głupi Leon, że poszedł, — odezwał się pan Franciszek... myśli, że mu to co pomoże...
— Mądry chłop! chce kuć żelazo póki gorące i nie lubi gruszek w popiele zasypiać... Wiecie panowie, że to lepiej, że kobiety poszły. Będzie swobodniej, będzie weselej, a przy babach trzeba się pilnować, każde słowo ważyć, bo to nie można, tak nie wypada. Ceremonie jakieś chińskie, a sensu w tem ani za grosz. W kompanii swoboda najmilsza... ale patrzcie-no... oto Leon! A pan zkąd tutaj? Już zdążyłeś wdówkę odprowadzić — i wrócić?
— Ma się rozumieć, żem odprowadził, ale tylko do karety... Taka jakaś głupia kareta, na trzy osoby, dla mnie miejsca nie było... a siąść obok stangreta na koźle i moknąć na deszczu — nie interes. Powiedziałem «dobranoc» i wróciłem do was, wiedząc na pewno, że nie będziecie próżnowali...
— Oczywiście... Skoro się pogrzebało przyjaciela... i takiego przyjaciela, to trzeba się pocieszyć... Dobry chłop był, chociaż... skryty, milczek.
— Znalazłoby się takich «chociaż» więcej... Nurkowaty był, mruk, nieużyty. Ja go raz prosiłem o pewną grzeczność...
— I co? Odmówił?
— Z punktu, z miejsca, odrazu... Powiedział: nie — i, chociaż tłomaczyłem mu z godzinę, że nic nie ryzykuje i że nie straci, nie chciał. Słuchał, co prawda, uważnie, głową kiwał, coraz powtarzał: tak, tak, ale w końcu, kiedy mnie już gardło zabolało od mówienia, — rzekł: widzisz, przyjacielu mój kochany... ja dla ciebie zrobię wszystko co zechcesz, oprócz tego jednego. Chodź oto na piwo, pogawędzimy o tem i owem, wypalimy cygaro, tylko już do tej kwestyi więcej nie wracajmy, bo bardzo mi przykro, że muszę odmówić.
— Tak jakbym go widział i słyszał; bo mnie to samo spotkało... Prędzejby kto z kamienia wodę wycisnął, aniżeli z tego człowieka rubla.
— Na Boskim sądzie już jest, w grobie spoczywa, ale, jeżeli mam szczerze mówić, to lepiej że umarł. Co on komu dobrego zrobił?...
— Pewnie... Umarł to umarł, tak znów bardzo żałować nie ma czego.
Zaczęli rozpatrywać krytycznie różne szczegóły z życia nieboszczyka, i każdy z niedawnych uczestników pogrzebu, z owych przyjaciół serdecznych, znalazł w nim coś do zganienia, coś złego, brzydkiego... Odzierali go ze wszystkich zalet i z lubością wywłóczyli na jaw wady i rzeczywiste i urojone, i te, które miał istotnie i te, których nie miał wcale... Każdy sięgał do bogatej skarbnicy plotek i z niej wydobywał to szczegół jakiś drastyczny, to kursującą w kółeczku znajomych anegdotkę i dodawał jeszcze coś zmyślonego na poczekaniu..
— A niechże was milion! — zawołał zaczerwieniony tapicer, toście go obdarli, jak starą kanapę z pokrycia... Jeżeli każdego zmarłego tak nicują po śmierci — to zastrzegę w testamencie, żeby na moim pogrzebie nikt nie był, i żeby pochowano mnie, zaraz po wschodzie słońca, albo lepiej przed wschodem, kiedy wszyscy przyjaciele moi jeszcze śpią!




II.

Ustała nareszcie szaruga, blade słońce listopadowe wychyliło się z po za chmur i rzucało blaski na ulice, na dachy, na mętne fale Wisły, na ogołocone z liści drzewa... Ruch był duży, pogoda wabiła ludzi na miasto, szli więc, aby się nacieszyć ostatnim uśmiechem jesieni.
Przez Zjazd, ku mostowi szło dwóch ludzi, jeden starszy i szpakowaty, drugi młody blondyn...
— Czemu ojciec tak śpieszy, — mówił ten ostatni; mamy jeszcze dość czasu.
— Zdaje ci się, kawał drogi... Z powrotem wsiądziemy w tramwaj, bo już nie będę miał siły... A zobaczyć trzeba...
— Żeby tak koniecznie... tego nie powiem...
— Naturalnie; tobie co innego w głowie, ale ja praktyk i doświadczony, kota w worku kupować nie lubię. Zobaczyć trzeba.
— Dobrze ludzie wiedzą, że jest.
— Dzieciaku. To nie dość, że jest, należy wiedzieć gdzie to jest, ile jest, jakie jest i co z tego może być? Główna rzecz, gdzie jest. Miasto ma przyszłość — rośnie, i rosnąć będzie, ale w którą stronę — w tem sęk. Kto przewidzi może grubo zarobić, kto nie przewidzi straci. Chciałbyś stracić?
— Ja już ojcu mówiłem...
— Ach, twoje mówienie! Nie wiele w niem mądrego, świta ci w głowie, mój chłopcze. Jak młokosowi, zwyczajnie... U ciebie przedewszystkiem jest na myśli ładne oczko, gładka buzia, piękny warkocz...
— Ma to swoje znaczenie i wartość.
— Zapewne; nie zaprzeczam — i ja niegdyś miałem takie zdanie, ale na ładnem oczku domu nie postawisz, żebyś nawet dwudziestu czterech najmądrzejszych budowniczych sprowadził. To tylko, między nami mówiąc, jest zawracanie głowy i próżna strata czasu. Żenić się chcesz, trudna rada, żeń się; na to jesteś mężczyzną, żeby cię taka przygoda spotkała; ale żeń się rozumnie, pomyśl, że to na całe życie, a przez całe życie wychodzi bardzo dużo pieniędzy i masa chleba!
Młody człowiek nie bardzo zważał na tę perorę, przyśpieszał kroku, tak, że starowina z trudnością za nim mógł dążyć, to też przystawał chwilami...
— Czekaj — mówił, zadyszałem się... odpocznę... Lecisz-bo jak waryat.
— Sam ojciec naglił o pośpiech.
— Pośpiech pośpiechowi nie równy. Co innego iść prędko, a co innego gonić się... Zkąd tobie u dyabła przyszedł do głowy ten projekt?
— Jaki projekt, ojcze.
— A no, ta wdowa... Gdzie ją znalazłeś? Co ci się w niej tak podobało?...
— Przyzna ojciec, że ładna i bardzo miła osoba...
— Ładna, ładna... Tylko ta ładność wam w głowie, ale świat się na tem nie kończy... Gdzież ty ją spotkałeś pierwszy raz, pytam...
— U ciotki Romanowej... przecież mówiłem ojcu...
— Kiedy ta kobieta wyleczy się z manii swatania?! Zamiast sklepu pilnować, igły i nici sprzedawać, ona o tem tylko myśli, żeby kogo z kim ożenić! Także zatrudnienie! I zdaje się jej, że to wielka sztuka. Ma się rozumieć, jak młodemu chłopcu pokazać ładną kobietę, a ładnej kobiecie młodego chłopca — to zapowiedzi mogą być z tego powodu... ale czy sens będzie, to inna historya — czy pożytek będzie, czy szczęście będzie — to wielkie pytanie!...
— Dla czego ojciec dziś tak strasznie marudzi? — zapytał młody człowiek.
— Ja nie marudzę bynajmniej, tylko mówię i ostrzegam, że w takim razie ostrożności nigdy za wiele nie jest... Naprzykład, powiadają: wdowa, bogata i posiada plac. Co do wdowieństwa nie kwestyonuję i nie zaprzeczam — jest wdowa; co do bogactwa — nie liczyłem jej pieniędzy, a co do placu, nie widziałem placu.
— To ojciec zobaczy.
— Właśnie po to idę. Męczę się, wyłamuję nogi po fatalnym bruku, aby sprawdzić...
— Ojciec się zmęczył... to prawda. Wstąpmy gdzie, odpocząć. Ja proszę.
— To mnie nie znasz, kochany synku... Pierwej trzeba zamiar spełnić — a później odpoczywać. Wracając, chętnie z zaproszenia skorzystam...
— Jak ojciec uważa, żeby tylko zmęczenie nie zaszkodziło, o to się obawiam.
— Nie takie ja kursa odbywam! Cóż ci się zdaje, żem już taki stary i niedołężny. Siedmdziesiąt lat skończę dopiero za trzy kwartały, a przecież żyją ludzie do stu i cieszą się przytomnością umysłu i zdrowiem...
— Daj Boże ojcu jak najdłużej... Z całego serca życzę.
— Dziękuję ci mój synu; wiem, że jesteś niezgorszy chłopak, tylko masz jeszcze pstro w głowie i z tem żenieniem się tak ci pilno...
— Mam dwadzieścia ośm lat... to już i czas.
— Zgoda, byleby nie po waryacku... przypomnij-no sobie, jak to było dwa lata temu z ową Emilką... Tak samo jak teraz; ładna, bogata, dom na Przyrynku... Wszystko ślicznie — dopóki ojciec się w to nie wdał i bogactwa nie sprawdził... Dom obdłużony nad wartość, a na wyprawę chcieli od żyda pożyczać...
— Jednak, ja jej żałuję; dobra była dziewczyna.
Stary niechętnie machnął ręką...
— Masz też czego! Takich ładnych, dobrych, a nic nie mających dziewczyn, znajdziesz w każdym domu tuzin... I cóż z tego?
Szli to prędzej, to wolniej, chwilowo przystawali dla odpoczynku, aż wreszcie znaleźli się u celu, na Nowej Pradze. Stary rozpytywał szczegółowo stróża domu przylegającego do placu; kiedy ten plac został nabyty, od kogo, ile za niego zapłacono?
Stróż trochę cięty, i snać gadatliwy z natury, zwłaszcza, gdy usłyszał, że za informacye dostanie na piwo, mówił:
— Wielmożny panie... Ten plac to jest pierwszy numer... precz przychodzą go oglądać różni panowie i żydzi; a najbardziej panowie, od czasu, jak nieboszczyka pochowali. Nie ma dnia, żeby kto nie był. Inszy, stateczny, jak naprzykład pan, to zaraz do mnie jak w dym, bo juści, kto może lepiej te kąty znać niźli ja?! Na sześć posesyi stróżem jestem, a i ten plac też pod mojem okiem, za co rubla na miesiąc pobieram... Więc, który stateczny pan przyjdzie — to zaraz do mnie, dopytuje — a ja, precz gadam prawdę, bo cóż mam gęby żałować, skoro godni ludzie pytają... A inszy znów, młodzik, to przyjdzie, obleci dokoła parkan, zajrzy przez szparę i ucieka... Myśli, że ja nie wiem, co on ma w głowie!
— Czy to przychodzą w chęci kupna?
— Jedni według kupna, a najbardziej żydzi — inni panowie może według ciekawości, może też według kupna, a one młodziki — to już napewno według wdowy. Taki plac łakoma rzecz, kilka domów można na nim postawić, a jakby kto funduszowy był, a miał za co, to mógłby kamienicę zbudować, choć na trzy piętra...
— O lokatorów tu zapewne nie ma kłopotu...
— Wielmożny panie, ledwie kartę wywiesić, to wnet przychodzą i choć gospodarz ciągnie — wynajmują. Czy to mało ludzi z kolei, z fabryk! Bóg wie zkąd, coraz więcej, jak gdyby z pod ziemi wyrastali... — i choć domy nowe ciągle przybywają, o pomieszkanie trudno. Ja nawet nie rozumiem, jakim sposobem to jest...
Młody człowiek słuchał tej relacyi dość obojętnie i rozglądał się dokoła, ojciec jego zaś zmierzył plac krokami wzdłuż i wszerz i zanotował wymiary... w książeczce kieszonkowej, ołówkiem.
— Wielmożny pan ma chęć kupić? — pytał stróż.
— Tak, jeżeli nie bardzo drogo.
— Drożą się panie... o drożą! Żeby nie to, mój gospodarz byłby już dawno kupił; jemu po sąsiedzku dobrze wypada, zarazby się do budowania wziął, ale ogromnie drogo żądają.
— Zobaczymy...
— Życzę wielmożnemu panu kupić... a gdyby tak się stało, to niech wielmożny pan pamięta, że ja się nazywam Mateusz Robak i że lepszego, wierniejszego i trzeźwiejszego stróża, na całej Pradze, Nowej Pradze, Szmulowiźnie i Pelcowiźnie nie znajdzie...
— Cóż ojcze, — zapytał młody człowiek, gdy wracali, jakże ojciec uważa?...
— A no, rzeczywiście, ta twoja wdowa, może być wcale niczego... Nie spodziewałem się po Romanowej, żeby tak, niby rozsądnie... Chociaż ja, uważasz, ja jeszcze stanowczego zdania nie wypowiadam... Należy zbadać tytuł własności, długi...
— Badać nie ma co, bo rzecz wiadoma. Plac kupiony i zapisany na jej imię. Nieboszczyk sam tego żądał, jak słyszałem od wiarogodnych ludzi.
— Sam żądał? Dla czegóżby znów? Jaki mógłby być powód takiego głupiego żądania... bo inaczej tego nazwać nie mogę.
— Bardzo prosty, kochał ją, a że był przewidujący i wiedział, jak życie ludzkie jest kruche, więc chciał tym sposobem, na wypadek swej śmierci zabezpieczyć żonę od pretensyi ze strony jego rodziny.
— Romanse!
— Ale tak rzeczywiście jest, zapewniano mnie o tem.
— Aha! Młody wróbel odrazu daje się brać na plewy, ale ze starym trudniejsza sprawa; jest ostrożny i niedowierza... Kochał żonę!
— Nie wierzy ojciec?
— Mój drogi, kochać jest co innego, a kupować na imię żony znowuż co innego. Pierwsze to zwyczajne głupstwo, romans, a drugie... to symulacya. Długi miał zapewne i chciał majątek przed wierzycielami ukryć. Oto prawdziwa przyczyna.
— Zaręczam, że grosza nikomu nie był winien...
— Zkąd możesz wiedzieć?! Eh, ja zawsze mówię, że Romanowa pstro ma w głowie... Zresztą przekonamy się, mam ja swoje sposoby, zbadam, spenetruję, przewącham. Dopóki tego nie uczynię, nie waż się na krok stanowczy; po waryacku działać nie można.
— Ale bywać u niej, widywać ją mogę?
— To inna rzecz; bywaj, nadskakuj, pilnuj się, żeby cię kto nie ubiegł...
Młody człowiek roześmiał się...
— Ojciec-bo zawsze chce udawać Bismarka, rzekł.
— Każdy człowiek, w zakresie swoich interesów, choćby najdrobniejszych, powinien być Bismarkiem. Koniecznie, jeżeli nie chce, żeby go inni w kaszy zjedli. Gdy ci włosy posiwieją, zrozumiesz to doskonale, dziś szkoda czasu, aby cię przekonywać... Tak to zazwyczaj bywa, mój synku...
— Ojciec dziś okrutnie zrzędzi, — rzekł młody człowiek...
— Spodziewam się; dla tego, że tobie podobała się wdówka, to ja muszę męczyć się, chodzić, place oglądać, lustrować hypotekę i dowiadywać się od ludzi...
— A któż ojcu każe? Obeszłoby się bez tego...
— Dla twego dobra, młodziku... tak, dla twego dobra.
— Dziękuję ojcu bardzo i proszę spocznijmy; ojciec się zmęczył. Zdaje się, że tu jest jakaś znośna traktyernia. Niech ojciec pozwoli.
Weszli do restauracyi i powitano ich głośnym okrzykiem.
— A pan Antoni i z synem! Proszę!
— A cóż tu robicie?
— A no, interes... Chodziliśmy oglądać...
— Place?
— Zkądże znów?! Ktoby w dzisiejszych biednych czasach miał kapitały na place?! Mówiono nam, że trafia się okazyjnie partya suchych desek do sprzedania, ale próżna fatyga, bo już ktoś kupił...
— Proszę! No, ma się rozumieć, na suche deski amatorów nie brak, a jeżeli tanio...
— Podobno bardzo tanio. Szkoda! A panów co przypędziło w te strony?
— A różne potrzeby...
— Place?
— Ale co znowuż... Ja pieniędzy szukałem; jest tu jakiś jegomość, ogłaszał, że szuka lokacyi... ale już nie ma... Także zaraz schwycili.
— Uważam, że w ogóle interesa ożywiły się teraz, — odezwał się milczący dotąd jegomość. — Od czasu pogrzebu nieboszczyka Jana wszyscy jesteśmy w ciągłym ruchu... Wszak prawda, ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie.
Starowina, którego nazywano panem Antonim, spojrzał z pod oka.
— Przecież, — rzekł, — i przed jego śmiercią, nie próżnowaliśmy; każdy z nas miał swoje zajęcie i interesa, za którymi chodzić musiał; zkądże-by więc teraz nagle miało nastać takie ożywienie niepraktykowane. Chcesz pan być złośliwym chyba...
— Chowaj Boże; wcale nie, — tylko tak mi się zdawało, że w większym ruchu jesteśmy.. Powiedziałem wyraźnie, jesteśmy, to znaczy, że wszyscy znajomi, więc niejeden, ani nie ktoś... Do nikogo specyalnie nie piłem, a jeżeli komu się co zdaje, to nie moja wina. Ja sam do niczego się nie poczuwam i wolno każdemu myśleć, co mu się podoba.
Nastała chwila milczenia; całe bowiem towarzystwo przypadkowo w traktyerni zebrane, a złożone z pięciu ludzi, miało na widoku jeden cel, mianowicie ów plac należący do wdowy. Nikt się jednak do tego przyznać nie chciał i każdy bytność swą w tem miejscu, chociaż nie pytany, starał się w jakikolwiek sposób upozorować. Panu Antoniemu potrzebne były deski, pan Józef poszukiwał kapitalisty, pan Marcin miał się dowiedzieć o jakichś podobno bajecznie tanich meblach na sprzedaż, panu Feliksowi zaś potrzebna była koniecznie żydówka, posiadająca moc i sztukę leczenia wszelkich chorób i dolegliwości ludzkich.
— Znaleźć jej nie mogę, — mówił, — a potrzebna mi jest jak zbawienie.
— A cóż panu dolega? Wyglądasz doskonale.
— Prawda, ale ciotka mojej żony ma żółtaczkę; doktorzy leczą ją od kilku tygodni bezskutecznie i pieniądze biorą, lekarstwa przepisują drogie, kobieta już wytrzymać nie może.
— Któraż to? — zapytał ze złośliwym uśmiechem pan Antoni.
— No, powiadam przecież... żydówka...
— Ale która z pańskich ciotek, boć znam całą waszą familię doskonale... Czy Majerowa, czy Kwiatkowska, czy Stękalska... Masz tylko trzy ciotki, panie Feliksie?
— Właśnie, że mam i czwartą, której pan nie znasz; mieszka na prowincyi w Sompolnie...
— No, proszę.
— I ona to właśnie zachorowała. Biedna, nieszczęśliwa kobieta, dostała żółtaczki. Okropność! wygląda jak cytryna. Leczyli ją doktorzy na prowincyi i nic nie pomogli, więc kobiecisko do Warszawy jak w dym, ale i tu nie lepiej. Pieniądze biorą, a baba jak była żółta, tak jest; jak stękała, tak stęka i prawdziwy cud — że do tej pory dusza się w niej kołacze. Byłem pewny, że będę musiał tę niewiastę pochować, ale na szczęście, jedna nasza znajoma z Leszna powiedziała nam, że na Pradze mieszka jakaś żydówka, która leczy skuteczniej aniżeli wszyscy doktorzy razem.
— Co to za jedna?
— Żydówka najzwyczajniejsza na świecie. Jej mąż podobno jest krawcem, a ona ma sklepik — i przytem pomaga ludziom swemi lekarstwami.
— Jakże się nazywa ta cudowna lekarka? — zapytał pan Antoni.
— Zapomniałem na śmierć... Zdaje mi się, że Ryfka, czy Ruchla, czy może nawet Sura, ale to wszystko jedno, bo podobno cała Praga ją zna. Jest, jak mówiła ta pani z Leszna, nie dużego wzrostu, dość gruba w sobie, dość pełna na twarzy, ma na głowie perukę z żółtemi wstążkami i zażywa tabakę. Szczegółowo mi opisano tę lekarkę. Tysiące osób zdrowie odzyskało dzięki tej żydówce, a kuracya u niej nie droga...
— Naprzykład?
— Bierze ogółem od każdego chorego po pięć rubli, a lekarstwa sprzedaje po cenie piwa bawarskiego...
— Na butelki?
— Albo na butelki, albo na antałki — stosownie do rodzaju choroby — i zdaje się, że główną częścią składową tych lekarstw jest piwo, ma się rozumieć, oprócz różnych ziół, soli i czegoś tam jeszcze.
— A wiecie co, — zawołał pan Józef, że ta żydówica dobrze trafiła, skoro na żółtaczkę piwo daje.
— Dla czego?
— W żółtaczce człowiek ma twarz żółtą, od piwa zaś nos czerwienieje, więc, czerwoność spędzi żółtość — i już.
— Bardzo być może. Wiadomo, panie, doktorzy niby to mądrzy, uczą się, nieboszczyków krają; aptekarze znów szkaradzieństwa smażą i gotują — a to najczęściej psu na budę się nie zda. Tymczasem człowiekowi prostemu coś w głowie zaświta i odraził trafi! Ja znałem na wsi owczarza, to karetami do niego się zjeżdżali, taki majster był! Raz go doktorzy wsadzili do kozy; trzy kwartały siedział, ale gdy wyszedł ztamtąd, to jeszcze lepszą praktykę miał niż przedtem.
— Bywają tacy. Ja też słyszałem o jednej babie. Prosta baba wiejska, ani czytać nie umiała, ani pisać, a do leczenia taka, że... no... cuda robiła. Opowiem wam panowie bardzo ciekawą historyę o tej kobiecie, jeżeli zechcecie posłuchać.
— Owszem, słuchamy...
— Nie mamy też na teraz nic lepszego do roboty.
— To było dawno, może dwadzieścia, albo dwadzieścia kilka lat temu... Jedna pani, tu w Warszawie, obywatelka porządna, miała swój własny dom na Walicowie, z podwórzem, z placem, a podobno i pieniądze... Pamiętam ją doskonale, tęga kobieta, okazała, no, jednem słowem, gmach! Naraz zaczęła chudnąć, ot tak sobie, ni z tego ni z owego, bez żadnej przyczyny... Mąż niezmiernie się zmartwił, zakłopotał...
Tu opowiadanie przerwało się naraz.
We drzwiach bawaryi ukazał się nagle pan Leon i ujrzawszy zgromadzonych zaczął się na cały głos śmiać.
— Winszuję panom — zawołał, winszuję!
— Czego u dyabła! — krzyknął pan Antoni.
— Żeście się zgromadzili w takiej kompanii, zgodnie, porządnie, razem; jak gdyby szło o zawarcie jakiej bardzo korzystnej spółki.
— A co komu do tego, pocośmy się tu zeszli... Przypadek tak zdarzył i dość. Nie cud przecie, że się ludzie w mieście spotykają.
— Powiedzcie to komu innemu ale nie mnie. Wiem ja dobrze, co was tu przypędziło.
— Skoro wiesz, to wiedz...
— Ale to się wszystko na nic nie zda, — ciągnął dalej z szyderczym uśmiechem, — szkoda waszej fatygi, szkoda butów!
— Dla czego?
— Plac nic nie wart — i wdowa nic nie warta.
Słowa te wywarły wrażenie. Wszyscy naraz umilkli i spoglądali jedni na drugich pytającym wzrokiem. Pierwszy przerwał milczenie pan Antoni.
— A cóż nas, — rzekł, — specyalnie zaś co mnie obchodzić może wartość wdowy i jej placu?
— Nie przychodzi się na Pragę bez przyczyny, — odrzekł pan Leon, do spacerowania jest Saski ogród, lub na dalszą metę Łazienki, tu zaś przypędza ludzi interes... przyczyna. Zapewne nikt temu nie zaprzeczy.
— Bez kwestyi — ale przyczyna nie koniecznie musi być wdową, a nie każdy interes dotyczy placu...
— Więc ona panów nic nie obchodzi, wszystko wam to jedno, czy majątek jest wart tysiące, czy kilka groszy? Takeście zobojętnieli, — mówił z ironicznym uśmiechem pan Leon. Szczególna rzecz, dalibóg! Niedawno przecież był pogrzeb, a co tam mówiono o przyjaźni, o życzliwości, o opiece, tegoby na wołowej skórze nie spisał. Gdyby do ściany kto tyle nagadał co my do tej kobiety, toby chyba ściana się zawaliła!
— Przepraszam cię, mój Leonie, — odezwał się pan Feliks, najpierw nie wy tylko my — bo i ty przemawiałeś, więcej niż my wszyscy razem. To pierwsza rzecz, — a druga: my i dziś jesteśmy dla tej osoby życzliwi i gdyby czego potrzebowała, liczyć na nas może, jako na przyjaciół swego nieboszczyka męża.
— Prawda! prawda! — odezwało się kilka głosów, może na nas liczyć jak na swoich, na bliźnich, na przyjaciół.
— Proszę, — odezwał się drwiąco pan Leon, ciekawym jak i w czem?
— We wszystkiem, — wtrącił pan Antoni — ale, kochany panie Leonie, ja nie pojmuję o co ci chodzi i dla czego jesteś taki wzburzony. Możnaby myśleć, że spotkało cię jakie nieszczęście, żeś majątek stracił, że ci ktoś najbliższy umarł.
— I jeszcze co? Wymyśl pan więcej.
— No nic, tylko mówi się, tak sobie dla przykładu, dla wyrażenia jakim nam się wydajesz.
— Dyabli komu do tego...
— A przepraszam. Swoi tu jesteśmy, dobrzy znajomi, przyjaciele. Siadaj-no tu, przy nas, w towarzystwie, otwórz przed nami serce, powiedz, cóż się stało, że wpadłeś tu jak bomba nabita strasznemi wieściami...
— Co miało się stać? — odrzekł spokojniej nieco pan Leon i zajął miejsce przy stole. Przedewszystkiem każę sobie piwa podać, bo w gardle mi zaschło; życie jest marne, obrachowawszy dobrze wszystkie jego plusy i minusy, przekonywa się człowiek, że wszystko razem niucha tabaki nie warto.
— No, no... Cóż tak czarno zapatrujesz się, kochany panie Leonie.
— Bo czarno jak w kominie. Gdzie się obrócisz, czego się dotkniesz, wszędzie źle... Choćby naprzykład z owym placem i z wdową. Zdawało się, że jest coś, a tymczasem nie ma nic.
— Jakże, przecież plac jest, nikt go nic ukradł.
— A no jest, ale nie ma żadnej wartości.
— Gadanie.. Plac nie ma wartości!
— Zaraz was przekonam.
— Bardzo prosimy, — rzekł pan Antoni, chociaż osobiście nie wiele nas ten kram obchodzi, ale ze względu na wdowę, dobrze wiedzieć. Można jej coś poradzić, jaką pomoc dać, żeby biedactwo nie zginęło.
— Naturalnie! Prosimy więc, prosimy, — odezwało się kilka głosów. Pan Leon na razie nic nie odrzekł, wychylił kufel piwa, pogładził czuprynę i dopiero po chwili namysłu — powiedział.
— Kiedy nieboszczyk plac ten kupił, wszyscy nachwalić się nie mogli jego pomysłowości. Nos, nos, mówili, ma, genialny człowiek! Taki słyszy, jak trawa rośnie. Rozumie on, że nie dziś, to jutro, nie jutro to za parę miesięcy, czy wreszcie za parę lat, ta dzielnica będzie przyłączona do miasta. Zaprowadzą bruki, kanalizacyę, wodociągi — krótko mówiąc, na tym piasku i wydmach będzie Warszawa, taka sobie dobra, jak na Nowym Świecie, lub na Marszałkowskiej ulicy.
— Ano, mówili tak.
— Nietylko mówili, ale i pisali, na własne oczy w Kuryerze czytałem.
— Oczywista rzecz, — odezwał się pan Leon, że w takich warunkach plac pyszna rzecz! Warszawskie porządki, warszawska kamienica, warszawskie komorne. Oczywiście stawia się chałupę na trzy piętra, albo na cztery.
— A za co? — zapytał pan Antoni.
— O to, panie, najmniejszy kłopot, przedsiębiorców nie brak, postawią za swoje, a potem odbiorą sobie z komornego. Można też wziąć pożyczkę z towarzystwa kredytowego; można znaleźć, słowem, tysiąc sposobów postawienia domu, byle było go na czem postawić. Gdy więc nieboszczyk kupił plac, okrzyknięto go za geniusza...
— Zapewne, zapewne — myśl była niezgorsza.
— I umieszczenie kapitału lepsze, niż na pierwszym numerze hypoteki, dorzucił pan Feliks.
— Ależ naturalnie. Wprawdzie na razie kapitał procentów nie daje, lecz po niejakim czasie zapłacić je może z lichwą.
— I ja tak myślałem — rzekł pan Leon i jeżeli mam prawdę powiedzieć, zazdrościłem nieboszczykowi, że się tak dobrej rzeczy domyślił — ale dziś wcale już nie zazdroszczę.
— Dla czego?
— To terytoryum nigdy do Warszawy przyłączonem nie będzie...
— No, no.
— Ani za dziesięć, ani za sto, ani za tysiąc lat.
— Eh, zkąd pan możesz wiedzieć co będzie za sto lat?
— Wiem z najpewniejszego źródła, mówił mi jeden z magistratu, a taki przecież wie dobrze.
— Z magistratu? Dowiadywałeś się pan umyślnie?
— Ale zkąd! przypadkowo. Zgadało się przy kufelku. Zkąd przypuszczenie, że umyślnie? Przecież ten plac mój nie jest; ani mnie ta rzecz grzeje ani ziębi. Przy rozmowie o tem, o owem, zeszło i na to — i tym sposobem dowiedziałem się, że nasza wdówka nie ma nic...
— Proszę.
— Naturalnie że nic, bo oprócz tego placu nic nie zostało, a skoro plac nie ma wartości.
— Przepraszam — odezwał się pan Feliks, ja słyszałem o kapitale i to dość poważnym.
— Nieprawda — zawołał pan Leon. Kapitałów żadnych nie ma; co było, poszło na kupno placu. Ja tę rzecz spenetrowałem dobrze.
— Także przypadkowo zapewne — wtrącił ze złośliwym uśmiechem pan Antoni.
— Ma się rozumieć, że nie umyślnie, — odrzekł pan Leon.
— Szczególniejsze szczęście do przypadków.
— Może sobie każdy tłómaczyć jak mu się podoba; dość, że ja takie przypadki miałem — i co wiem, to wiem na pewno. Dzielę się z wami tem jak z przyjaciołmi, bo ostatecznie, osobiście, cóż mi tam! Wszystko jedno...
— Przyznaj jednak, że miałeś zamiary.
— Ja?
— A tak.
— Jakie? na tę wdowę?
— To było wyraźne.
— Jest też za czem kark kręcić?
— To rzecz gustu, moi panowie. Przedewszystkiem wdowa.
— No to co?
— Kłaniam uniżenie! Wolę pannę, choćby była brzydsza, i biedniejsza. Wdowa wspominać będzie nieboszczyka przy śniadaniu, obiedzie i kolacyi. Porównywać, i, naturalnie, zawsze nieboszczyk będzie lepszy niż żyjący, choćby dla tego, że go już nie ma...
— E, gadanie, panie Leonie, kobieta ładna, co się zowie.
— Nie tak bardzo.
— Młoda.
— Ma lat... no, nic chcę rachować. Wszystko jedno...
— Dobra.
— Phi, żeby nieboszczyk wstał z grobu, mógłby coś o tej dobroci powiedzieć. Wszystkie one dobre zdaleka...
— Nie biedna...
— Aha! przy tym placu, który dziś nie wart nic, będzie mogła wzbogacać się szydełkiem, albo włóczkową robotą. Ale co mnie do tego: Kto chce szczęścia szukać, niech szuka, ja nie przeszkadzam... ja nie szukam, lepiej pomówmy oto o czem innem.
Rozmowa zwróciła się na inne tory.
Kiedy wracano do domu, pan Antoni z synem szedł na samym końcu..
— Wiesz ty co, — szepnął do syna.
— A co ojcze? — zapytał młody człowiek.
— Kochany Leoś kłamie.
— Pod jakim względem?
— Plac wart więcej niż kiedykolwiek, wdowa ładniejsza jest niż była — i ty tam jutro idź i pilnuj.
— Ojcze!
— Słuchaj rady doświadczonego człowieka. Leon zanadto się zapalał w swojem opowiadaniu. To była robota sztuczna — ja to czuje przez skórę.
— Jakto?
— Ano, widzisz, taki manewr, żeby odwrócić naszę uwagę, żeby nas zniechęcić i zbić z drogi. Rozumiesz?
— Nie bardzo.
— A ja, widzisz, rozumiem, bo czytuję «Kuryera» i znam się na polityce.




III.

Ta, o której losach tylu ludzi myślało, której majątkiem tak się zajmowano i opiekowano, w kilka tygodni po śmierci męża odstąpiła przedsiębiorstwo i warsztat dawnemu znajomemu, a wziąwszy za to pewną kwotę i dołożywszy do niej oszczędność dobrze przed okiem ludzkiem ukrytą, postanowiła przez jakiś czas przynajmniej żyć z procentu od listów, dopóki nie namyśli się, co przedsięwziąć i jak życie nadal urządzić.
Przedewszystkiem zmieniła mieszkanie, nie mogła bowiem pozostawać w domu, gdzie każdy kąt wywoływał w niej smutne wspomnienia.
Wynajęła dwa pokoje z kuchnią, w starej dzielnicy Warszawy, wprost kościoła Sakramentek, na dole i tam się przeniosła, że zaś jej, jako kobiecie młodej, samej mieszkać nie wypadało, zaprosiła tedy do towarzystwa daleką kuzynkę swoją, wdowę, niejaką panią Kowalską. Była to kobiecina około sześćdziesięciu lat mająca, lecz nadzwyczaj ruchliwa, energiczna i pełna życia. Zawsze umiała znaleźć sobie zajęcie i zarobek i aczkolwiek nie posiadała ani majątku, ani stałych dochodów, nigdy nie prosiła nikogo o łaskę i utrzymywała się własną pracą. Co prawda niewielkie były jej potrzeby.
Młoda wdowa nie łatwo skłonić ją mogła do wspólnego mieszkania... Pani Kowalska propozycyę jej przyjęła z nieufnością i jakby z niedowierzaniem...
— Więc niby — rzekła, — ja mam z tobą zamieszkać?
— Tak, kochana ciociu, bardzo o to proszę...
— Ale na co?
— Sama nie chciałabym... Przykroby mi było w samotności, a przytem i względy na ludzi...
— Aha! więc stara ciotka ma służyć młodej wdówce za parawanik...
— Zkąd takie przypuszczenie! Moja ciociu...
— No, nic — tak sobie... Mów dalej. Co ja mam robić? Jaki ma być ze mnie użytek.
— Będzie ciocia ze mną mieszkała, będzie miała wszelkie wygody...
— Mieszkać i mieć wszelkie wygody, to nie robota...
— Znajdzie się i robota. Będziemy razem sprzątały, gotowały... jak w domu, zawsze jest jakieś zatrudnienie. Będziemy chodziły do kościoła, na spacer, do znajomych...
— Jednem słowem mam być twoją boną...
— Ależ, nie boną, ciociu, tylko opiekunką, krewną, któraby zastępowała mi matkę w mojem sieroctwie i osamotnieniu. Ciocia chyba rozumie, czego ja szukam, przychylności, serca...
Starowinie powieki drgać zaczęły...
— Nie mam ja, — rzekła, czem płacić za mieszkanie i wszelkie wygody...
— Któż o zapłacie mówi... to ja raczej...
— Przepraszam, dość, pozwól niech się namyślę... Stosunek nasz, jeżeli ma być, to musi być jasny, jasny przedewszystkiem; ja daję to, a ty to, niech wiemy, czego jedna od drugiej ma żądać..
Rzekłszy to, ruchliwa kobiecina zaczęła szybko chodzić po pokoju. Po jakiejś chwili zatrzymała się przed młodą wdową i rzekła:
— Już... obmyśliłam...
— Więc zgoda?
— Dobrze. Ja będę ci wszędzie towarzyszyła, — to jedno; będę zawsze przy tobie — to drugie; sprzątanie, gotowanie obiadów i w ogóle całe gospodarstwo ma być na mojej głowie, — to trzecie; za to dostanę mieszkanie, pożywienie i opranie. Na trzewiki, na suknię zarobię sama. Właśnie jedna pani zamówiła u mnie dwie kapy na łóżka, a jedna dywanik krzyżową robotą. Zgadzasz się?
Młoda wdowa rzuciła się staruszce na szyję.
— Nie masz za co dziękować... to interes, wzajemna dogodność, więcej nic... Kiedyż mam się sprowadzić? Ja myślę, żeby nie odkładać, im prędzej, tem lepiej.
— Choćby dzisiaj, moja ciociu.
— Więc doskonale, idź kochanie do domu, a ja najdalej za godzinę przyjadę... W dorożkę cały mój majątek zabiorę...
Istotnie, w godzinę później wpadła do nowego mieszkania młodej wdowy, jak uragan a że i tamta wprowadziła się niedawno i jeszcze nie zdążyła rzeczy ustawić i pokoju uporządkować, więc pani Kowalska zabrała się energicznie do pracy.
Szczupła, drobna i zawiędła, miała jednak dość siły, aby przesuwać i ustawiać meble, jedynie z dużą szafą rady sobie dać nie mogła i musiała wezwać do pomocy stróża.
W niespełna dwie godziny, mieszkanie było zupełnie uporządkowane, zamiecione, sprzątnięte i trudnoby było przypuścić, że przed chwilą odbywała się przeprowadzka.
Pani Kowalska rzuciła okiem dokoła, aby się przekonać, czy jeszcze nie zapomniała o czem i rzekła do młodej wdowy.
— No, czy tak dobrze?
— Doskonale, kochana ciociu, wszystko jest symetrycznie, gustownie i pokoje nader milutkie.
— To mnie cieszy — a teraz dysponuj, co chcesz jeść? Ja, co prawda, jestem głodna.
— Wszystko mi jedno. Co ciocia woli, oto pieniądze, najlepiej kazać przynieść z restauracyi. Stróżka przyniesie.
— Przepraszam, w restauracyach i z restauracyj nie jadam, umiem gotować, nie chwaląc się, trochę lepiej niż knajpowi kucharze. Pobiegnę na miasto, kupię co potrzeba i za godzinkę możemy mieć doskonały obiad.
— Bardzo mi przykro, że ciocia sama się trudzi i mam zamiar przyjąć od jutra sługę.
— Jezus, Marya! kobieto, co też ci w głowie?! Po co sługa? Dla kogo? Co tu będzie robiła?
— Więc któż nam usłuży?
— Jest nas dwie, a że ciebie nie liczę, więc pozostaję ja. Mogę cię zapewnić, że zrobię za trzy sługi, stróżka przynosić będzie wodę i na tem koniec. Ja sprzątnę, ja do miasta pójdę, obiad ugotuję. Passyami to lubię, a sług nie znoszę i proszę cię, abyśmy już więcej o tym przedmiocie nie mówiły.
Była to osoba nie znosząca opozycyi, nie słuchając więc argumentów młodej wdowy, mających dowieść, że bądź co bądź służąca w domu koniecznie jest potrzebna, wzięła okrycie i kapelusz i z koszykiem w ręku wybiegła po sprawunki. W godzinę później obiad był już na stole.
— I na cóż sługa?! Chyba, żeby płacić, jeść dawać i grymasy znosić.
Życie tych dwóch kobiet ułożyło się doskonale, stara ciotka pełniła swe obowiązki gorliwie i z wielką sumiennością. Ruchliwa, nieustannie czynna, nie dawała sobie ani chwili wypoczynku, a mając pomimo pewnej szorstkości w obejściu, bardzo dobre serce, pragnęła jak najprędzej los siostrzenicy ustalić.
— Nie masz gorszego położenia na świecie — mówiła, — jak być wdową młodą, bo starej to jeszcze pół biedy. Ty, kochanie, jako właśnie młoda, musisz powziąć jakieś postanowienie.
— Ciociu, przecież jestem w żałobie.
— Wiem, ale żałoba się skończy...
— Nie mam chęci, ani zamiaru powtórnie za mąż wychodzić.
— Po co to mówisz? Powinnaś być szczera; chęci masz, zamiar masz i za mąż wyjdziesz. Nikt dziwić się temu nie będzie. Idzie tylko o to, żebyś nie zrobiła głupstwa i nie wyszła za byle kogo. Nic łatwiejszego jak trafić na łotra, a zdaje mi się, że właśnie kilku takich myśli o tobie.
— Zkąd ciocia może wiedzieć, kto o mnie myśli, lub nie.
— Przecież od czasu do czasu przyjmujemy wizyty.
— No tak; przeważnie odwiedzają nas dawni znajomi i przyjaciele nieboszczyka mego męża.
— Wiem, wiem, widuję tych panów i dotąd żaden z nich bardzo sympatycznego wrażenia na mnie nie zrobił, a kilku wprost przeciwnie.
— Uprzedza się ciocia. Są to ludzie nieźli.
— Szczególniej taki naprzykład pan Leon. Niezły blagier i pyszałek. Rzadko kiedy można spotkać podobnego. On przecież patrzy na ciebie takim wzrokiem, jak gdyby był pewny, że już jesteś w nim szalenie zakochana.
— Ja?!
— Wiem, że ani myślisz o nim i właśnie z tego powodu zarozumiałość jego doprowadza mnie do passyi. Nie wątpię, że znajdę sposobność, aby mu dać poznać, że jest w grubym błędzie i że powinien pozbyć się słodkich złudzeń. On nie dla ciebie, ani ty nie dla niego, pocóż więc te wizyty coraz częstsze?!
— No tak, kochana ciociu, ale nie można go przecież za drzwi wyprosić. Znajomy od dość dawna, więc bywa. Ja nie zachwycam się nim bynajmniej, ale go znów nie potępiam tak, jak ciocia. Zwyczajny człowieczyna, jak tysiące innych, nikomu nic złego nie zrobił.
— Źle mu z oczów patrzy i dość na tem, a gdy ja mówię, że komu źle patrzy z oczu, to patrzy, jak dwa a dwa cztery i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Nie podoba mi się również i ów pan Antoni, który nam onegdaj składał uszanowanie wraz ze swoim synalkiem.
— A cóż pan Antoni? Starowina jakiś poczciwy, pani Romanowa jak najlepiej się o nim odzywa.
— Ba! pani Romanowa! Ta przecież jeszcze nigdy w życiu nie powiedziała prawdy; chyba tylko przez omyłkę, albo przypadkiem.
— Ciociu!
— Przytem — mówiła dalej pani Kowalska, nie zważając, że siostrzenica jej przerywa — ów pan Antoni jest z nią skuzynowany i to podobno dość blisko.
— Cóż więc ztąd?
— Wzajemne protegowania, kombinacye, albo ja wiem... Jednem słowem intryga jakaś i szachrajstwo. Kochana pani Romanowa lubi swatać i nie bezinteresownie, a pan Antoni, na moje oko przynajmniej, jest to stary wyga, który znalazłby drogę nawet do piekła, gdyby wiedział, że tam pięć rubli znajdzie. Takie jest moje zdanie. O synalku nie mówię, ani tak, ani siak. Niewyraźne jakieś stworzenie, tylko wzdychać i oczy przewracać, jak w teatrze. Zdaje się, że to jest jego główna i zapewne jedyna specyalność.
— Bardzo przystojny młody człowiek.
— Nie sprzeczam się o to, być może, chociaż ja tej urody nie widzę. Może to wina moich starych oczu. Mnie wydaje on się podobnym do lalki z fryzyerskiego sklepu... Bez wyrazu... Zresztą cóż tam on!... Nie sądzę, żebyś za takiego smyka wyszła — ale wolałabym, żeby nie bywali u nas; szczególniej papa... Boję się go.
— Co znowuż?
— To jest — nie; źle się wyraziłam, nie boję się, ale czuję do niego jakąś niewytłómaczoną niechęć.
— W ogóle ciocia jest bardzo zniechęcona do ludzi.
— No, nie do wszystkich. Naprzykład z twoich znajomych taki oto pan Franciszek wcale antypatyi nie wzbudza...
— Pan Franciszek! — zawołała wdowa z uśmiechem.
— Albo cóż?
— Zabawny!
— Czy dla tego, że jest dobrej tuszy? Tacy bywają najpoczciwsi, powolni, łagodni, spokojni, nie grymaśni.
— Nie wiedziałam, że ciocia ma taki szczególny gust.
— Ja już nie mam żadnych gustów ani predylekcyj, tylko podobał mi się pan Franciszek, jeżeli mam szczerze powiedzieć dla ciebie.
— Bardzo dziękuję — odrzekła z uśmiechem — bardzo cioci dziękuję, ale za nic na świecie nie chciałabym zostać żoną tego pana.
— Nie zarzekaj się, może właśnie on, a nie kto inny jest przeznaczony dla ciebie. Bo mów co chcesz, śmiej się z tego lub nie, ale ja w przeznaczenie wierzę, szczególniej co do śmierci i co do małżeństwa.
— Słyszałam, że tylko turcy mają takie przesądy.
— Oni swoją drogą — ja swoją — oni mają słuszność, ja również, zresztą jest to rzecz znana i dowiedziona.
— Dowiedziona?
— Sprawdzona i sprawdza się na każdym kroku... Oto niedawno, jedna z moich znajomych, panna Zenobia, wyszła za starego mantykę i nudziarza, na którego jeszcze przed dwoma laty wcale nie chciała patrzeć, obecnie kocha go jaknajczulej i gotuje dla niego rumianek z większą starannością, niż owa sławna Julia... dla tego z teatru, co wiesz... jakże się nazywa... dla Romea!
— Julia bynajmniej nie gotowała rumianku.
— Więc herbatę, kleik, lipowy kwiat... coś przecież gotować musiała!
— Czegóż więc dowodzi ta gorliwość i przywiązanie panny Zenobii?
— Dowodzi, że była przeznaczona dla starego mantyki, a mantyka dla niej.
— Co też ciocia...
— Przepraszam, jeszcze nie skończyłam. Dam ci drugi dowód. Pamiętasz Michasię tę brunetkę z niebieskiemi oczami, tę ładną?
— Pamiętam!
— No, to zapewne pamiętasz i pana Adolfa również, tego wiesz, blondyna, który był w banku, potem na kolei, a teraz licho wie co robi i gdzie się obraca. Wysoki taki, przystojny, z dużymi wąsami.
— Coś sobie przypominam.
— Otóż on był zakochany w Michasi, jak Nabuchodonozor, a ona w nim jak Salamandra — i trwało to przez cztery lata. Przynosił bukiety i cukierki, a wszyscy znajomi mówili, że trudno wyobrazić sobie parę lepiej dobraną. Dzień ślubu był już oznaczony, mieszkanie wynajęte, pierwsza zapowiedź wyszła. Tymczasem nagle wszystko się rozchwiało. On przestał bywać, wyjechał z Warszawy — ona płakała okropnie, chciała się otruć zapałkami i w największej passyi, rozżaleniu, tęsknocie, wyszła za wdowca, tego, wiesz zapewne, który miał sklep galanteryjny na Marszałkowskiej. Czegóż to wszystko dowodzi, jeżeli nie przeznaczenia? Nie było przeznaczenia — więc Michasia nie mogła zostać żoną Adolfa — było przeznaczenie — więc wyszła za wdowca. To znana prawda, moja droga — a właśnie co do pana Franciszka, to ja mam przeczucie, że on jest dla ciebie przeznaczony.
— A, ciocia i przeczucia także miewa?
— Naturalnie, każdy człowiek je ma, dla czegóż ja jedna miałabym być wyjątkiem.
— Ja bo nie posiadam daru jasnowidzenia i przyznaję się do tego z całą otwartością.
— Jasnowidzenie jest co innego, przeczucie co innego. Mnie nieraz coś się przyśni i prawie zawsze się sprawdzi. Otóż przed dwoma tygodniami śniło mi się, żem cię widziała, idącą z panem Franciszkiem pod rękę, do kościoła. On niósł twoje okrycie i książkę do nabożeństwa, ty zaś osłaniałaś go parasolką od słońca. Pamiętam ten sen ze wszelkimi szczegółami, parasolkę miałaś czarną z koronkami, a kapelusz nowiuteńki z kwiatem, piórem i wstążką. I jakże nie wierzyć w sen, który tak drobiazgowo i dokładnie można opowiedzieć? Śmiejesz się złośliwie — wolna wola — śmiej się, jeżeli sprawia ci to przyjemność — ale przeznaczenia swego nie unikniesz, nie wykupisz się od niego i nie wykręcisz...
— Zapewne, tylko, widzi ciocia, że i ja także miałam sny.
— Cóż ztąd?
— A w nich moja przyszłość rysuje się inaczej.
— Ciekawam!
— Rysuje mi się ona tak. Jesteśmy ciągle razem; mamy pracownię sukien i kapeluszy, dajemy pracę i zarobek kilkunastu kobietom, robimy doskonałe interesa, zbieramy pieniądze — i czas nam przytem wesoło i przyjemnie upływa.
— No, dobrze to jest... ale cóż robi twój przyszły mąż.
— Nie ma go wcale w moich snach.
— Przepraszam cię za wyrażenie, ale takie sny nie mają ani za trzy grosze sensu.
— Cóżem ja temu winna, że miewam sny inne niż kochana ciocia?
— Zapewne, zapewne, ale podług mego zdania, kobieta praktyczna powinna nawet podczas snu być praktyczną, nie bujać po powietrzu, bo od tego są wróble i wrony, lecz trzymać się ziemi, rozumnej rządności i oszczędności... Czy ty dasz wiarę, że mnie nigdy się nie przyśni ani jedwabna suknia, ani brylantowa broszka, ani żadna taka rzecz, co nie jest na moje fundusze — a jeżeli śnię kiedy o jedzeniu, to również nie o zwierzynie, ani o lodach, lecz przeważnie o bułkach i najzwyczajniejszym w świecie kawałku mięsa.
— Przecież to tylko sen.
— Moja droga, zapamiętaj to sobie, że kto jest we śnie oszczędny, ten i na jawie każdy grosz szanuje.

. . . . . . . . . . . . . .

Była godzina piąta po południu; młoda wdowa wyszła do znajomej przyjaciółki, w mieszkaniu znajdowała się tylko jej ciotka. Siedziała przy oknie, zajęta gorliwie jakąś szydełkową robótką i rozmyślała o dzisiejszych młodych kobietach, które według jej zdania, są ni w pięć ni w dziewięć... gdy wtem rozległ się głośny brzęk dzwonka u drzwi.
Małe oczy pani Kowalskiej zabłysnęły radośnie, a złośliwy uśmiech przebiegł po ustach.
Zerwała się szybko i pośpieszyła otworzyć.
Do pokoju wszedł pan Leon, jak zawsze pewny siebie, ubrany elegancko i wyświeżony.
— Dobry wieczór pani — rzekł z uśmiechem — jakże szacowne zdrowie?
— Jak pan widzi...
— Nie zaprasza mnie pani dalej?
— Ależ z największą skwapliwością... Niech pan pozwoli, proszę, niech się pan rozgości i siada.
Pan Leon usiadł i rzucił okiem na przymknięte drzwi sąsiedniego pokoju.
— Pani tam? — zapytał.
— Moja siostrzenica?
— Tak.
— Nie ma jej obecnie w domu
— Wyszła?!
— Pana to dziwi? Dla czego nie ma wychodzić? Kobieta wolna, bez żadnych obowiązków, jest panią swego czasu, upodobań i fantazyj.
— No tak, ale sądziłem...
— Proszę pana, nie ma nic gorszego, jak sądzić nie będąc właściwym sędzią.
— Ale pytać wolno — odrzekł przygryzając wargi... — a ja właśnie radbym dowiedzieć się, dokąd poszła?
— Nie umiem zaspokoić ciekawości łaskawego pana, siostrzenica nie zwierza mi się dokąd idzie... I co mi zresztą do tego... Niech sobie idzie, sama, czy z kim... To jej rzecz.
— Jakto z kim? Sądzę, że najczęściej z panią.
— Nie zawsze, dziś naprzykład...
— Towarzyszył jej kto?
— Tak, poszedł z nią Filtuś.
— Cóż to za figura?
— Piesek pokojowy. Bardzo ładny, biały pinczer.
Pan Leon poruszył się niecierpliwie.
— Nie przypuszcza pani chyba — rzekł — żeby mógł mnie obchodzić jakiś tam biały pinczer.
— Zkąd ja mogę wiedzieć, co łaskawego pana obchodzi, a co nie?
— Pytałem o pani siostrzenicę, a pani opowiada mi o psie...
— O siostrzenicę! Prawda. Nie skąpiłam przecież informacyi. Ma się dobrze, jest zdrowa, wyszła nie wiem dokąd, wróci niewiadomo kiedy. — Czegóż jeszcze więcej panu potrzeba?
— Niech no pani nie żartuje. Wiadomo pani kto jestem, jakie moje stanowisko, jakie uczciwe i poważne zamiary.
— Zamiary! no, proszę, zamiary... Zkądżeż ja, biedna kobiecina, mogę przeniknąć myśli pańskie?! Wolno panu mieć zamiar kupić dom, postawić fabrykę, browar, co się tylko podoba, ale ja myśli pańskich nie przenikam — i zgadywać nie chcę. Na cóż mi to? Boże jedyny! Stara babina, o kościele, i pacierzu o trumnie i Powązkach mi myśleć, nie o czyich sprawach.
Pan Leon brwi marszczył, wąsa przygryzał, znać było po nim, że jest wzburzony i zły. Wstał z krzesła, zbliżył się do okna, wyjrzał na ulicę. Pani Kowalska utkwiła oczy w robótkę i szybko poruszała palcami. Nagle, jakby powziąwszy jakieś postanowienie, zbliżył się szybko do swej przeciwniczki.
— Proszę pani — rzekł.
— Słucham! Co pan rozkaże?
— Po co mamy grać w ślepą babkę?
— My? To niby ja i pan?
— Naturalnie. Do czego ta komedya? Ja jestem człowiek praktyczny, na rzeczy się znam, wiem, że ręka rękę myje, wiem, że kto smaruje, ten jedzie. Lubię stawiać kwestyę jasno...
— To bardzo ładnie z pańskiej strony, ale nie mam pojęcia, do czego zmierzają te słowa...
— Chciałem pani coś zaproponować. Czy można?
— Ależ słucham pana dobrodzieja z wielką ciekawością, bo przyznam się, że dotychczas wyobrażenia nie mam o co idzie.
— Niech no kochana pani nie udaje... Bądźmy szczerzy. Tą drogą najłatwiej się porozumieć. Pani doskonale wie, dla czego jestem tu częstym gościem... Bywam w zamiarach uczciwych, chcę się ożenić.
— Jezus Marya! Ze mną?!
— Niech-że pani nie żartuje, do licha!.. Przepraszam, ale trzeba świętej cierpliwości! Wiesz pani dobrze o kogo idzie... O siostrzenicę pani, wiesz pani, że ja tę kobietę kocham, że bez niej żyć nie mogę... i że ostatecznie, ona mi sprzyja; tak mi się zdaje przynajmniej. Tymczasem pani mi staje ciągle na przeszkodzie.
— Ja? Zkądże takie przypuszczenie? Czy ja mogę mieć jaki wpływ na jej postanowienia; kobieta samodzielna, pełnoletnia. Cóż ja... Boże drogi! Jestem tu gospodynią, trochę kucharką, trochę pokojówką, a tem się od zwykłej sługi różnię, że jestem ze swoją panią w jakimś tam stopniu spokrewniona — co przecież w gruncie rzeczy nie może mieć żadnego wpływu na jej wolę.
— Pani, pani! Do czego te żarciki, grajmy w otwarte karty. Ja byłbym się już dwadzieścia cztery razy oświadczył, ale pani do tego nie dopuszcza. Dostępu mi pani do swej siostrzenicy nie daje, dwóch słów zamienić nie pozwala.
— Uprzedzenie!
— O! ja się nie mylę! I to wiem również, że przedstawia mnie pani przed nią w najgorszem świetle. Przecież tak nie można, tak się nie godzi. Ja pani nic złego nie zrobiłem!
— Powtarzam, że to uprzedzenie.
— Porozumiejmy się, pani łaskawa...
— No!?
— Pani jest kobieta niezamożna.
— Zapewne...
— Pani ma, niby tutaj przy siostrzenicy przytułek, ale czy to wieczne? Od kaprysu, od fantazyi zależeć — niemiła rzecz. Lepiej byłoby mieć własny fundusz, choćby i mały, ale bądź co bądź dający pewną niezależność.
— Prawda, ale zkądże go wziąć? Trzeba się godzić z losem i przyjmować to, co Bóg daje.
— Otóż, jabym pani taki fundusz, ma się rozumieć niewielki, mógł dać.
— Takie dobrodziejstwo, panie łaskawy. Zkąd i zaco? Pojęcia nie mam.
— Zkąd? — z dobrego serca i życzliwości — a za co? za to, żeby mi pani nie przeszkadzała, za to, żeby pani przemówiła za mną przychylnie... No co? Jakże? Pani Kowalska, miejże pani litość nademną! Ja do pani przemawiam, a pani milczy jak zaklęta.
— Rzecz wymaga zastanowienia. Pozwoli pan, że się namyślę.
— Owszem, owszem, byle nie długo.
Nastała chwila milczenia. Pan Leon stanął przy oknie, patrzył na ulicę, na przechodniów, stara ciotka znowuż puściła w ruch palce i zajęła się gorliwie robótką.
Po dziesięciu minutach stanął przed nią — i zapytał.
— No jakże? Namyśliła się pani?
— Już.
— I cóż mi pani powie?
— Po namyśle, to samo, co chciałam powiedzieć na razie. Propozycya pańska jest bardzo brzydka i oświadczam, że wcale nie mam zamiaru dopomagać panu w zabiegach o rękę mej siostrzenicy.
— Tak?!
— Stanowczo tak, mój panie.
— A to przepraszam; w takim razie, poradzę sobie sam, bez pomocy i pomimo przeszkód.
— Najlepiej pan uczyni, najlepiej.
— Do widzenia! — rzekł — skłonił się z przesadną grzecznością i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . .

Wyszedł mocno wzburzony, zagniewany i zły. Na ulicy nie poznawał znajomych, nie kłaniał im się, jakiegoś przechodzącego jegomości potrącił i nie przeprosił, nie słyszał nawet jak posypał się za nim grad niezbyt miłych epitetów.
Nie szedł, ale biegł do domu, aby czemprędzej zamknąć się i ochłonąć z przykrych, tylko co doznanych wrażeń, przeklinał w duchu osobę, która mu takie przeszkody stawiała i obmyślał środki, w jaki sposób możnaby jej wpływ osłabić... O pięknej wdowie myślał teraz więcej, niż kiedykolwiek, gdyż wyczytał w «Kuryerze» wyraźnie, czarno na białem wydrukowane, że miejscowość, na której plac się znajduje, stanowczo przyłączona będzie do miasta i że na skutek tego place zdrożeją ogromnie. Powiedziano mu też, że żydzi z Pragi nachodzą ciągle młodą wdowę z propozycyami sprzedaży, że ofiarują cenę względnie wysoką, że wdowa już skłaniała się do podpisania tranzakcyi, ale w ostatniej chwili, niewiadomo z jakiego powodu, zmieniła postanowienie. Któż jednak zaręczy, czy za tydzień lub dwa, gdy jej zaproponują lepsze warunki, w tem postanowieniu wytrwa, czy go znowuż nie zmieni. Kobiety są kapryśne, na interesach pieniężnych nie znają się dobrze, rządzą się częściej fantazyą, niż wyrachowaniem — i wogóle nigdy przewidzieć nie można, co ostatecznie postanowią.
Przyszedłszy do domu pan Leon zamknął drzwi na klucz, aby zabezpieczyć się przed niepożądaną dla niego w danej chwili wizytą przyjaciół.
Chciał być sam, sam jeden tylko, z własnemi myślami i rozważać, co mu dalej czynić i jak postępować wypada — gdy wtem ktoś zadzwonił.
— Dzwoń sobie, dzwoń, mruknął, choćby do północy. Jeżeli myślisz, że ci otworzę, to jesteś w grubym błędzie — poczem zapalił cygaro i rzucił się na sofę.
Po chwili zadzwoniono drugi raz, trzeci i czwarty, coraz mocniej, jakby z natarczywością i z uporem. Co u licha, pomyślał pan Leon, czyżby depesza? Ale ktoby do mnie telegrafował? Mam stryja bezdzietnego na prowincyi... może zasłabł... Ostatecznie trzeba się przekonać.
Wstał i otworzył drzwi, w przekonaniu, że ujrzy posłańca z telegrafu... Omylił się jednak... przededrzwiami stal chudy jegomość, blady, z rudawym zarostem, bystremi i przebiegłemi oczami, szczupły...
— To pan tak natarczywie dzwonisz?! — zapytał gospodarz tonem niezbyt grzecznym.
— Bardzo przepraszam — odrzekł przybyły — ja nie dzwoniłem natarczywie, tylko cierpliwie; ja mam słabe zdrowie i nie bardzo lubię chodzić po schodach napróżno... Dowiedziałem się wpierw od stróża, że pan jest w domu, że pan tylko co przyszedł, więc dzwoniłem; dzwoniłem z wielką cierpliwością i napewno... wiedziałem, że pan przecie otworzy.
— Niechże pan Grinszpan wejdzie... proszę.
— Owszem, nawet, jeżeli pan pozwoli, siądę. Nic nie mam zdrowia do schodów.
— Siadaj pan i powiedz co cię tu dziś sprowadza. Bez przyczyny nie przyszedłbyś.
Grinszpan ramionami wzruszył.
— Bez przyczyny?! Gdzie jest taki waryat, któryby leciał tu bez przyczyny z końca Dzikiej ulicy... Pan kazał pilnować tamtego placu, pan obiecał za to pilnowanie zapłacić, więc ja pilnuję, bo od tego jestem Grinszpanem... Pan mówił, że ma chęć kupić go.
— Tak jest... mam ochotę.
— Więc przychodzę umyślnie, aby powiedzieć: niech się pan śpieszy, bo amatorów na ten interes dużo. W przeszłym tygodniu o mały włos nie skończyli.
— Kto?
— Nasze żydki... Było prawie już, już, tymczasem wdała się w to jakaś pani.
— Co za jedna?
— Albo ja wiem; stara, zła i bardzo gwałtowna. Powiedziała tym kupcom, że są gałgany, że oszukaństwem żyją i poprostu wyrzuciła ich za drzwi. Tymczasem to byli bardzo porządni kupcy... i sprawiedliwi ludzie.
— I ta jedna kobieta zepsuła układ?
— Ona o mały włos nie zepsuła kupców! Gwałtowna pani!... Gdy się odezwie, to zdaje się, że nie delikatne słowa, ale siarka ze smołą z jej ust leci. Tamci kupcy skarżyli się przedemną na jej niegrzeczność, a ja przy tej okazyi dowiedziałem się, że faktorował im w tym interesie Zelman Szmindryk, zna go pan zapewne — ten rudy, w okularach, co się po niemiecku ubiera. To też nie jest przyjemna rzecz.
— Dlaczego?
— Pan się pyta dlaczego?! Ten Zelman to jest wielki gałgan i bardzo zdolny faktor. Onby rodzoną matkę przefaktorował, żeby mógł na tem grubo zarobić. Z nim trudna wojna i jego trzeba się bać. On jak się uweźmie, to nie dopuści do kupna nikogo, więc i pana także... będzie tamtym kupcom wierny jak pies... chyba, że da mu pan większe faktorne.
— No — ale od czegóż jesteś pan, panie Grinszpan; czy przyznajesz, żeś niedołęga wobec Zelmana?
— Co mam przyznawać? Ja mówię tylko, że to zdolny człowiek i wielki gałgan; byłby już z pewnością kupno doprowadził do skutku, żeby nie ta gwałtowna pani. Ona wyświadczyła panu dużą przysługę.
— W istocie, dopomaga mi jak może — odrzekł z uśmiechem pan Leon.
— Widzi pan, jak to nigdy nie można wiedzieć, zkąd człowiekowi przyjdzie pomoc. Czasem mała osoba, niby nic nieznacząca, a zrobi więcej..
— Niż genialny Zelman...
— No tak, ona zrobiła więcej niż on, bo popsuła jego robotę, ale, proszę pana ja tu nie na zabawkę przyszedłem.
— Więc?
— Chcę wiedzieć, co mam robić dalej, i co będę za moją pracę miał?
— Co pan będziesz miał, to wiesz, bośmy się poprzednio umówili.
— Za pilnowanie interesu — tak... I nie zaprzeczy pan, że pilnowałem go doskonale, jak oka w głowie — a teraz? Co ja mam robić teraz, niech pan powie.
— Teraz masz pan pomagać owej gwałtownej pani i psuć interes Zelmanowi; słowem, nie dopuścić do sprzedaży.
Pan Grinszpan podrapał się po głowie.
— Psuć Zelmanowi — rzekł — nie łatwa to robota, bo on mądry jest i nie da sobie psoty zrobić, ale skoro pan życzy sobie tego, skoro pan obiecuje za to wynagrodzić, to dlaczego nie... Będę psuł... Wierz mi pan dobrodziej, że teraz jest ciężko na świecie, trudno zarobić na kawałek chleba... Ja będę Zelmanowi psuł, on się dowie, zacznie moje interesy psuć, ja przez złość psuć mu będę jeszcze więcej, on także przez złość jeszcze więcej...
— No i dopókiż trwać będzie taka wojna?
— Dopóki nie pogodzimy się i nie zrobimy współki na wszystkie interesa... Wtenczas będziemy żyli, jak bracia... Do tego musi przyjść kiedyś... On jest zdolny, ja też zdolny, dlaczego dwaj zdolni ludzie mają sobie szkodzić?
— Ślicznie pan mówisz, ale ja mogę na tem źle wyjść.
— Jakim sposobem?
— Pogodzicie się i plac zostanie sprzedany.
— Niech się pan nie obawia. Jeżeli będzie spółka, to ma się rozumieć, do wszystkiego i do roboty i do psucia, a nasi klienci zawsze i w każdym razie będą doskonale obsłużeni... To jest zasada handlowa, a zapewne wiadomo panu, że w dzisiejszych czasach handel bez zasady, to wcale nie jest handel. Ja czytuję często gazety w cukierni... Interes tego wymaga, abym bywał w cukierni i pił czarną kawę... czasem wypadnie na kogo czekać godzinę, dwie... więc ja jednem okiem patrzę czy nie nadchodzi ten, na kogo ja czekam, drugiem zaś czytam gazety... Przepraszam pana, żem się tak rozgadał, ale jestem zmęczony i radbym trochę posiedzieć... Czy pan pozwoli?
— Owszem, proszę bardzo, siedź pan, mów pan — odrzekł gospodarz, kontent, że znalazł kogoś, co mu przerwał bieg niewesołych myśli. — I cóż wyczytujesz pan w gazetach jednem okiem?
— Co? Z pewnością więcej, aniżeli kto inny dwoma oczami i przez okulary... Z każdej czynności człowiek powinien wyciągnąć korzyść — a czytanie to przecież także czynność. Więc ja patrzę cokolwiek na telegramy, aby wiedzieć, co słychać w polityce; patrzę na kursa, aby mieć wyobrażenie, jak skaczą papiery na giełdzie; patrzę na ogłoszenia, bo te mówią mi, gdzie i kiedy będzie jaka licytacya, patrzę na sprawozdania z sądów, bo to bardzo ciekawe i pouczające czytanie.
— Chyba dla prawników...
— Proszę pana, dopóki sądy istnieją na świecie, dopóty każdy człowiek handlujący musi być choć trochę prawnikiem. Ja nie mówię o zwyczajnych interesach cywilnych, ale o sprawach ciekawych, o tem, jak ktoś wpadł, jak się z tego zgrabnie wykręcił, jakim sposobem bronił się. To śliczne rzeczy. Niech mi pan wierzy, że to jest akademia, to jest studnia, co ja gadam studnia! to jest morze nauki. Żebym miał czas, to czytałbym ciągle takie opisy, ale ja o czem innem chciałem powiedzieć.
— No, cóż takiego?
— O gazetach... Można się z nich dużo dowiedzieć, a można się też i zasmucić.
— Dlaczego?
— Jest w nich jeden przykry wyraz: postęp.
— Przykry? Sądzę, że wprost przeciwnie.
— A, panie, przykry. Z niego dużo złego robi się na świecie.
— Nie rozumiem, co pan chcesz przez to powiedzieć.
— Wytłomaczę w krótkości.
— Ciekawym bardzo.
— Oj, panie, to brzydkie słowo! Wierz mi pan, że bardzo brzydkie. Dopóki nie było postępu, wszystko szło pomaleńku, staromodnie, ale dobrze i dawało dochody. Każdy kto chciał, mógł się dorobić; rzemieślnik pracował rękami, a myślący człowiek, choćby naprzykład jak ja, pośrednik, faktor chodził pieszo, albo jeżeli wypadło udać mu się na prowincyę, jeździł furmanką. Teraz masz pan za miastem koleje żelazne i telegrafy, w mieście tramwaje i telefony... To jest postęp! Faktoruj-że przy takich urządzeniach! Trafia się co, człowiek to wypatrzył, wyszukał, pilnuje, trzyma... tymczasem inni zaraz się zwiedzieli i nazbiegało się faktorów z całego miasta, co ja mówię, z całego miasta! Z innych miast też przylecieli, bo kolej wszędzie jest, a bilety wcale nie drogie... Widzi pan, to właśnie feler jest, to niedobra rzecz. Do Warszawy pcha się mnóstwo ludzi; kto ma trochę pieniędzy, przyjeżdża, bo myśli, że tu zrobi majątek; kto nie ma zatrudnienia przyjeżdża, bo myśli, że tu znajdzie wielki zarobek. Źle jest...
Pan Grinszpan westchnął ciężko, poczem zaczął się uskarżać na zły stan swego zdrowia, na brzydki los, paskudny czas, wreszcie podniósł się z krzesła i rzekł:
— Więc psuć?
— Wszelkimi sposobami, koniecznie... Pamiętaj pan...
— No, no... Będę się starał. Pan wie i ci wszyscy panowie, którzy mają do czynienia ze mną też wiedzą, że ja jestem honorowy człowiek i że u mnie słowo jest święte... Psuć, to psuć.
— Pamiętajże pan...
— Żebym miał przytem własne zdrowie, broń Boże, zepsuć — będę psuł; niech pan tylko nie zapomina o warunkach.
— Bądź pan spokojny i nie zaśpij sprawy...
Pan Grinszpan przyrzekał, licząc jedynie na własne siły i nie wiedząc, że ma dzielnego sprzymierzeńca w osobie pani Kowalskiej, która uwzięła się na to, aby do sprzedaży placu nie dopuścić, aż dotąd przynajmniej, dopóki siostrzenica nie zrobi wyboru i nie wyjdzie zamąż.
— Kochana cioteczko — zapytała młoda wdowa po powrocie z miasta — czy tu podczas mojej nieobecności kto nie przychodził do mnie?
— Byli, byli, o mało dzwonka nie urwali...
— Któż?
— Najpierw gromada żydów...
— A wiem... To kupcy, którzy chcą nabyć plac. Co też im ciocia powiedziała?
— Wyrzuciłam ich za drzwi, oświadczywszy przedtem, że sprzedawać nie myślisz.
— Zkąd ciocia może wiedzieć o tem, co ja myślę — odrzekła młoda kobieta z wymówką.
— Tak mi się zdaje... Zanadto dobrze cię znam, abym mogła przypuszczać, że chcesz zrobić takie głupstwo i że pozwolisz się oszukać...
— Kiedyż wszyscy mnie namawiają i mówią, że teraz właśnie jest najwłaściwsza chwila, że później ceny znacznie spadną.
— To powiedzieli ci fałsz. Ja mam też swoje informacye, a mam je od ludzi poważnych i nie interesowanych, od takich, którzy są życzliwi... mnie... A przyznasz chyba, moja duszko, że kto jest życzliwy mnie, to prawdziwie i szczerze bez żadnych egoistycznych myśli. Stara jestem, brzydka i biedna...
— Ależ, droga ciociu...
— Bądź cierpliwa i słuchaj mojej rady, nie śpiesz się, masz czas. Najpierw postanów o swoim własnym losie, a później, kiedy już będziesz miała towarzysza i rozumnego doradcę, wówczas pomyślisz wraz z nim o interesach majątkowych. Taka jest moja życzliwa rada. Wolno ci ją przyjąć, lub odrzucić, ale zrobisz mi wielką przyjemność, jeżeli zechcesz się nad nią zastanowić. Myśl, rozważaj przez tydzień, dwa, trzy, a nie śpiesz się... Namysłu nikt jeszcze nie żałował.
Rzekłszy to, pani Kowalska energicznie zabrała się do roboty, długie szydełko aż się migało w jej kościstych palcach, przez chwilę panowało milczenie.
— Moja droga ciociu — odezwała się wdowa — mamy bardzo serdeczne zaproszenie na przyszłą niedzielę, na wieczór do pani Romanowej. Podobno będzie dwadzieścia kilka osób. Nie mogłam odmówić i mam nadzieję, że kochana ciocia zechce mi towarzyszyć...
— Naturalnie, że zechcę, to przecież mój obowiązek. Ciekawam jednak, zkąd się to zaproszenie wzięło?
— Podobno imieniny.
— Na których oczywiście będzie ten stary żminda, ze swoim laleczkowatym synalkiem.
— Nie wiem, ciociu, nie wspominano o tem.
— Może chcesz się założyć?
— Na cóż? Zresztą, wszystko mi jedno kto będzie.
— Ale, à propos gości; zapomniałam ci powiedzieć, że podczas twej nieobecności złożył nam wizytę szanowny pan Leon.
— I może ciocia postąpiła z nim tak samo, jak z owymi kupcami?
— Żałuję niezmiernie, żem tego nie zrobiła, ale nie wypadało. Przyjęłam go, prosiłam siedzieć i bawiliśmy się oboje nader interesującą rozmową, ma się rozumieć o tobie...
— Tak?
— Dowiedziałam się ciekawych rzeczy. Naprzód, że cię szalenie kocha, powtóre, że bez ciebie żyć nie może, potrzecie, że jest już pewny najzupełniejszej wzajemności z twojej strony.
— Proszę! co znowuż!! Zkąd-że ta pewność?!
— Nie wiem; może mu to powiedziałaś.
— Ciociu! Jakżeż można...
— Dość, że jest pewny i już byłby u celu swych marzeń, gdyby nie ja! Ja mu przeszkadzam; ja ciebie buntuję, ja działam na jego krzywdę i szkodę... Wymówił mi to w sposób dość ostry i obiecał, że jeżeli zmienię swoje postępowanie, to on mi za to gotówką zapłaci.
— Wielka szkoda, że mu ciocia drzwi nie pokazała!
— Powiedziałam mu kilka słów, co, według mego zdania, na jedno wynosi.
— To doskonale... tylko czy dość ostro?
— Zawsze robisz mi zarzut, że jestem zbyt szorstka w obejściu.
— Czasem jednak trzeba...
— Przyznajesz nareszcie! Bardzo mnie to cieszy. Jestem uszczęśliwiona, że zaczynasz zapatrywać się nieco trzeźwiej na rzeczy. Gdybyś była przyszła do tego przekonania nieco wcześniej, to nie uszczęśliwiałby nas swemi wizytami, a mnie nie ośmieliłby się ofiarować porękawicznego za zjednanie mu twojej przychylności. W każdym razie dobrze, bardzo dobrze, żem mu powiedziała słowa prawdy.
— Może obrazi się i przestanie nas odwiedzać.
— Nie sądzę. Zapowiedział, że obejdzie się bez mojej pomocy i że potrafi działać na własną rękę, a że jest uparty jak kozioł; więc...
— Nie, kochana ciociu, ja również jestem uparta i...
— I jak przyjdzie, uśmiechniesz się uprzejmie i zaprosisz na herbatę.
— Stanowczo nie! Przyjmę go tak ozięble, że zrozumie, iż nie ma po co przychodzić. Dość już mam tego!
— No, no, gdybym cię nie znała, mogłabym uwierzyć, że istotnie tak uczynisz.
— Ach, ciociu, czyż jestem taką niezaradną gąską?
— Tego nie mówię, lecz twoja wrodzona uprzejmość i łagodność nie pozwoli ci zdobyć się na krok stanowczy...
— Daję cioci słowo, że się zdobędę na energię...
— Słowo?!
— Ależ nie jedno... dziesięć, jeżeli ciocia chce. Wezmę się tak ostro do rzeczy...
— Prześlicznie, doskonale... Pozwól-że, kochanie, że cię uściskam...
— Za co?
— Spadł mi kamień z serca, moja duszko, ja się o ciebie już bałam; tak, bałam się, że wpadniesz w szpony tego spekulanta i zginiesz... Bo zginęłabyś niezawodnie, moja kochana, zmarnowałabyś młodość, majątek, szczęście, całą swoją przyszłość...
— Przecież ja nie myślałam o tym człowieku!
— Ale on myślał i był pewny, że dopnie celu...
— No, nie mówmy już o tem. Spadł cioci kamień z serca, cieszmy się z tego — dodała z uśmiechem. — Gotowa jestem nawet kupić ciastek, z powodu tak szczęśliwego wydarzenia.
— Ach, duszko moja, czy tobie się zdaje, że ja mam jeden kamień na sercu?
— Cóż to znowuż, cioteczko, mamy więc cały magazyn kamieni?
— Nie żartuj, ja miałam dwa tylko, ale potężne, prawdziwie młyńskie kamienie... Jeden spadł, ale drugi pozostał i gniecie — bardzo gniecie, moja droga. Nie domyślasz się, co to za drugi?
— Nie, kochana ciociu, nie domyślam się...
— Również mężczyzna, tylko zupełnie inakszy niż tamten. Cichy, skromny, pracowity, poczciwy, nie blagier, nie młodzik, ale mężczyzna, mąż co się zowie stateczny, poważny, głowa domu, w całem znaczeniu tego wyrazu...
— Mówi cioteczka, jak zakochana.
— Naturalnie, że jestem zakochana w nim, ale dla ciebie. Lepszego człowieka nie znajdziesz, lepszej partyi nie zrobisz. Rozumiesz chyba, że mam na myśli pana Franciszka... Nie odpowiadasz... Nie podoba ci się... Zapewne za stary? co? Mów szczerze, co się masz krępować? Od tego jestem twoją ciotką, towarzyszką i niby to opiekunką, ażebym znała twoje myśli...
— Dajmy tej kwestyi pokój — odrzekła młoda wdowa niechętnie; — pan Franciszek jest bezwątpienia zacny człowiek, ale ja nie mam chęci zawiązywać sobie losu... Nie wyjdę zamąż.
— Nie wierzę.
— Jak się cioci podoba.
— No, więc podoba mi się nie wierzyć.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Na ów proszony wieczór do pani Romanowej i siostrzenica i ciotka wystroiły się, jak od wielkiego dzwonu. Ciotka wydobyła na tę uroczystość suknię czarną, jedwabną, starą bardzo, świecącą miejscami, ale przerobioną podług ostatniej mody i ozdobioną wstążkami; siostrzenica zaś w czarnej wełnianej sukni, której zręczny krój uwydatniał jej urodę, wyglądała uroczo.
O ósmej wieczorem wyjechały z domu dorożką, przeciw czemu nie protestowała tym razem oszczędna z natury pani Kowalska.
— Niech już tam te czterdzieści groszy — mówiła — było nie było, a sukien szkoda, tembardziej, że na deszcz się zanosi.
— Już pada, ciociu — rzekła wdowa.
— Pada! a prawda... Niechże dorożkarz podniesie budę! Doprawdy trzeba nie mieć za trzy grosze sensu, żeby zapraszać gości na taki dzień, w którym deszcz pada!!
I oburzała się energiczna kobiecina, na szczególną złośliwość pani Romanowej, która to zapewne zrobiła naumyślnie.
— Przytnę ja jej nieźle — odgrażała się.
— Za co?
— Za ten deszcz. Doprawdy, to szykana! Osłaniaj się, kochanie, parasolką, bo sukni nowej szkoda. O moją mniejsza, stary grat. Przeznaczyłam ją na nadzwyczajne uroczystości i do trumny. Jeżeli umrę u ciebie, moja kochana, to pamiętaj, że taka jest moja ostatnia wola.
— Ależ ciociu!
— Pamiętaj... Przecież to niewielki obowiązek.
— No, dobrze, już dobrze; tylko niech ciocia o trumnach nie wspomina, bo mi to sprawia przykrość.
W mieszkaniu pani Romanowej, w paradnym pokoju, zwanym salonem, zgromadziło się kilkanaście osób, przeważnie z tego samego towarzystwa, które znajdowało się na pogrzebie. Zaproszenia poczynione były jednak z pewnym planem, zwłaszcza co do męzkiej połowy towarzystwa. Składało się ono z ludzi żonatych, z wyjątkiem jedynie, protegowanego przez panią Kowalską, pana Franciszka. Ten atoli, aczkolwiek wdowiec i jeszcze niezbyt stary, nie był widocznie przez gospodynię domu uważany za niebezpiecznego, skoro go zaprosiła. Mógł więc syn pana Antoniego, dla którego uprzejma kuzynka zorganizowała to przyjęcie, mieć swobodne pole działania i starać się o względy pięknej wdowy i o tyle dla wszystkich ponętny plac.
Sprawiedliwość każe przyznać, że ten drugi wzgląd niewiele go zajmował, przynajmniej w danej chwili; głównym jego celem i dążeniem było zjednać sobie życzliwość urodziwej kobiety.
Wdowę przyjmowano z wielkiemi honorami, a gospodyni domu musiała tak manewrować, żeby i pan Antoni i jego syn znajdowali się blizko niej.
Młody człowiek był dość nieśmiały i nie wiedział, co ma mówić; ojciec rozwijał plany swe z ostrożnością i dyplomatycznie, miał się bowiem za zręcznego polityka, a w gronie znajomych pysznił się z tego, że przewiduje wszystkie fakta z polityki zagranicznej na dwa dni wprzód, nim «Kuryer» światu o nich obwieści.
Na owem zebraniu chciał przedewszystkiem wpoić w młodą wdowę przekonanie, że syn jego ma zamiary uczciwe i najzupełniej bezinteresowne. Ażeby tego dowieść, zaczął przedewszystkiem ubolewać nad losem obywateli warszawskich i posiadaczy domów.
— Kto miał nieszczęście — mówił — ulokować swój kapitał w murach, ten może z czystem sumieniem powiedzieć, że majątek jego jest zamurowany na śmierć! Nie ma pani pojęcia, jaki jest marny los właściciela domu, chociaż mu bezdomni zazdroszczą. Ja to wiem najlepiej, ponieważ posiadam nieruchomość...
— Zapewne — wtrąciła złośliwie pani Kowalska — kłopot wielki i praca ciężka, choćby samo podnoszenie komornego...
— Zdaje się pani, że to rzecz łatwa?
— Ja myślę...
— O, za pozwoleniem! Dajmy na to, że podwyższam komorne i to grubo, z dwustu rubli na trzysta za mały lokal. Chcę mieć większy dochód, ale zaraz występują tu dwie kwestye: pierwsza, czy zechce kto wynająć lokal za podwyższoną cenę, a druga: czy jeżeli wynajmie, zapłaci? Mogę więc zostać albo z pustym lokalem, albo z niewypłacalnym lokatorem, a wobec tego, pani dobrodziejko — kończył, zwracając się do pani Kowalskiej — gdzież są owe nadzwyczajne zyski?
— W takim razie nie rozumiem, skąd pochodzi taki gwałtowny popyt na domy, ta gorączka budowlana?...
— Jaki popyt? Jaka gorączka?!
— Przecież «Kuryery» ciągle o tem piszą.
— Pani wierzy?
— Czytam na własne oczy, więc muszę wierzyć.
— Najfałszywsze wieści, najbardziej mylne informacye. Nieprawda, kłamstwo od początku do końca! Nieświadomość, a może umyślne pędzenie wody na młynek spekulantów!
— A jakże jest w istocie? — zapytała wdowa.
— Jest tak, proszę pani, że każdy z nas radby się coprędzej pozbyć swojej chałupy i poszukuje nabywców, ale nadaremnie! Nikt się nie trafia, a jeżeli trafi się przypadkiem, to daje cenę śmiesznie nizką, za pół darmo chce zabrać.
— Więc w takim razie i place niewiele warte dziś — rzekła pani Kowalska.
— Naturalnie. Jeżeli domy nie procentują, to jakiż interes je budować? Są wprawdzie spekulanci, żydki zwłaszcza, którzy się na to rzucają, ale czy to można budowaniem nazywać?... Fuszerka na gruby kamień, tandeta, zrobiona na efekt... Aby tylko co prędzej wykończyć, sprzedać... i zmykać, zanim się nowonabywca zdoła obejrzeć.
— To bardzo niewesołe wieści — odezwała się pani Kowalska — bo właśnie siostrzenica moja posiada plac.
— Ach, prawda! — zawołał pan Antoni, udając, że żałuje tego, co powiedział — prawda! Zapomniałem o tem na śmierć i niepotrzebnie... Pani to może być przykro... Nie mogę sobie darować.. Było to nader niewłaściwie z mojej strony, ale trudno... Słówko wyleci ptaszkiem, a wołem nie da się wciągnąć napowrót. Przepraszam, tysiąckrotnie przepraszam...
— Wcale mnie to nie zmartwiło — odrzekła wdowa z uśmiechem.
— Ślicznie! pani łaskawa, ślicznie, mądrze i filozoficznie — mówił stary, zacierając ręce. — Plac, czy dom, szczęścia sam przez się nie stanowi, a kto posiada, jak pani, młodość, urodę nadzwyczajną, zdrowie, pogodę ducha, nieocenione skarby cnót i zalet, ten znajdzie w życiu szczęście, na jakie zasługuje, bez względu na to, czy posiada plac, czy go nie posiada. Nieprawdaż, synu?
— Ojciec wypowiedział to, co ja myślę. Takie jest moje głębokie przekonanie...
— Widzi pani dobrodziejka, że zdanie moje odosobnionem nie jest. Jako człowiek stary i doświadczony, posiadam znajomość ludzi — taki zaś młody człowiek, aczkolwiek nie ma tej eksperyencyi, co ja, jednak domyśla się prawdy i przeczuwa ją sercem.
— Jak to pan ładnie powiedział — wtrąciła gospodyni domu, która zbliżyła się pod koniec rozmowy. — Trzeba paniom wiedzieć — dodała — że pan Antoni jest niezmiernie wymowny; podobno jeszcze jako dziecku rokowano mu świetną przyszłość — i rodzice byli pewni, że zostanie sławnym kaznodzieją, lub znakomitym adwokatem...
— Inaczej się stało — rzekł pan Antoni z westchnieniem.
— A dlaczego? — zapytała wdowa.
— Dużoby o tem mówić, pani szanowna... Różne okoliczności, a przedewszystkiem, jak sądzę, nie było przeznaczenia...
— Wielka, wielka szkoda — mówiła pani Romanowa, wzdychając — chociaż zdolności pana Antoniego nie zmarnowały się. Ileż to razy, przy okazyi, w towarzystwie, zachwycamy się jego wymową; pojęcia pani nie ma, jakie ten człowiek wygłasza toasty prozą a nawet wierszem!
— Ach, więc pan jest także i poetą? — zapytała ironicznie pani Kowalska.
— Ja, pani dobrodziejko, jak potrzeba, wszystko potrafię. Niewielka sztuka zresztą tworzyć wiersze, jeżeli ktoś posiada do tego dar wrodzony. A ja mam taki dar od dzieciństwa...
— Jak ślicznie pan Antoni przemówił na weselu mojej siostrzenicy Kasi! Przecudownie!... Nie pamiętam dokładnie, ale wszyscy byliśmy zachwyceni — rzekła pani Romanowa.
— To nic — odpowiedział pan Antoni — tamto było tak sobie... nie najgorzej, nawet, nie chwaląc się, wcale dobrze, lecz nie to, co ja mogę wypowiedzieć... Trzeba się zawsze stosować do okoliczności, jaka panna młoda, jacy rodzice, jaka pozycya, taka i oracya.. Kasia była, nie ubliżając, tak sobie, więc i oracya tak sobie.
— Proszę!... Kasia była panna z posagiem!
— To swoją drogą, ale bez prezencyi, dystynkcyi i edukacyi, nie zrozumiałaby nawet podnioślejszego toastu, w wyższym nastroju. Ja swoją sztukę, a raczej ostatni wyraz swej sztuki rezerwuję na stosowniejszą chwilę; niechno pewna osoba, znajdująca się w tem towarzystwie, za mąż wyjść zechce, a mnie na wesele poprosi, to palnę taką mowę, że będzie ją można choćby w gazetach drukować...
Pani Kowalska podniosła się z krzesła, poważnym krokiem zbliżyła się do pana Antoniego i składając pełen przesadnej uniżoności ukłon, rzekła:
— Najuprzejmiej i najpokorniej dziękuję panu dobrodziejowi za tak zaszczytną dla mnie obietnicę. Jest mi niewymownie miło, że tak ważna w mojem życiu chwila upamiętnioną zostanie na wieki, bo oczywiście to, co szanowny pan będzie łaskaw powiedzieć, każę ogłosić w pismach, choćby mnie to nie wiem ile miało kosztować.
Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem, młoda wdowa przygryzała wargi, na twarzy gospodyni domu malowało się wielkie zakłopotanie.
Pan Antoni na razie zaczerwienił się z gniewu, spostrzegł się jednak szybko, że w tej sytuacyi niepodobna postąpić inaczej, tylko żartem na żart odpowiedzieć, uśmiechnął się więc złośliwie i rzekł:
— Z całą przyjemnością, szanowna pani dobrodziejko — wychwalać będę jej cnoty i zalety najgładszem słowem, na jakie mnie stać, a do szczęśliwego oblubieńca pani przemówię tak rzewnie, że się z pewnością rozpłacze...
— Owszem, owszem, niech płacze, nie mam nic przeciwko temu. Każdy mężczyzna, żeniąc się, powinien płakać ze skruchy, każdy bowiem ma mnóstwo grzechów na sumieniu...
— Zapewne, któż jest bez grzechu; nawet niewiasty w wieku podeszłym odznaczają się niekiedy złośliwością, co przecież nie da się zaliczyć do kategoryi cnót i zalet...
— Cnoty, zalety! Jak gdyby panowie byli aniołami... Każdy ma swoje wady...
— Co tam — rzekła gospodyni domu — o co państwu idzie? wszystko jest w porządku. Wszyscy możemy się cieszyć z miłej wiadomości, że droga nasza pani Kowalska, taka przyjaciółka serdeczna, wychodzi za mąż... A za kogo też, jeżeli zapytać wolno?
— To moja tajemnica, narzeczony prosił mnie o sekret do czasu; może nawet niepotrzebnie wydałam się z mojemi zamiarami, ale pokusa była zbyt wielka: usłyszeć piękną mowę na swojem weselu.
Wezwanie do kolacyi przerwało tę rozmowę; goście ugrupowali się inaczej, w ten sposób, że syn pana Antoniego znalazł się przy młodej wdowie, pani Kowalska między starszemi paniami, zaś pan Antoni na drugim końcu stołu. Stało się tak, dzięki zręcznym manewrom gospodyni, która usiłowała koniecznie zbliżyć do celu protegowanego kandydata.
Młody człowiek ośmielił się i udało mu się zająć sąsiadkę rozmową, kilkakrotnie uśmiechnęła się nawet i zdawało mu się, że spogląda na niego dość przychylnie. Rozmawiali o teatrze i najświeższych nowinkach miejskich; wdowa ożywiła się, pan Antoni zaś, obserwując rozmawiających zdaleka, tryumfował i pysznił się w duchu z tego, że posiada tak sprytnego i eleganckiego synalka, który umie brać się do rzeczy i zjednywać sobie względy kobiety.
Dzięki zabiegom gospodyni i wymowie pana Antoniego, towarzystwo ożywiło się, rozmowa weszła na przedmioty ogólne; pan Antoni opowiadał przytem różne wesołe anegdotki, a jego syn starał się zabawiać młodą wdowę, co mu się do pewnego stopnia udawało. Nawet pani Kowalska przestała być ucinkową i złośliwą. Wspólnie z protegowanym przez się panem Franciszkiem, który właśnie obok niej siedział przy stole, rozpamiętywała dawniejsze czasy, według jej zdania o wiele lepsze, niż dzisiejsze, gdyż ludzie wówczas nie pragnęli tak gorączkowo dobrobytu i użycia, jak dziś pragną...
— Prawda, panie Franciszku?... — pytała.
— Święta prawda; niema co nawet porównywać... Nie jestem jeszcze stary, dopiero mi na pięćdziesiąty rok idzie, a jednak nie poznaję mojej kochanej Warszawy. Gonitwa za groszem, spekulacya, drożyzna; niech Bóg broni. Wszystko inaczej, wszystko na opak...
— No, tak bardzo znowuż nie — zaprotestował pan Antoni — jam starszy od pana, więc powinienbym jeszcze większą różnicę widzieć...
— A nie widzisz pan żadnej?
— Tego nie mówię. Ona jest, ale nie taka, jak pan przedstawiasz. Nigdy ludzie groszem nie gardzili; owszem, uganiali się za nim, nieraz z krzywdą honoru i sumienia... Tylko że dawniej na zaspokojenie tej gorączki wystarczały setki, a dziś mało tysięcy.
— Więc na moje wychodzi!...
— Trochę tak, trochę nie... W gruncie rzeczy wszystko jedno, różnica zaś, jak powiadam w ilości, ale też dawniej można było żyć tańszym kosztem, dziś trzeba dużo... więc dużo...
Nie przekonało to pana Franciszka, który pozostał przy swojem zdaniu, dodając, że dziś nietylko mężczyźni, ale i kobiety są wcale co innego; najpiękniejsze uczucia serc poczciwych i dusz zacnych gotowe są wyśmiać i wyszydzić, a nad czyste perły miłości przekładają względy materyalne, ładne stroje, dobrobyt.
Zwyczajna piosenka, którą od wielu wieków starsi śpiewają młodszym...
Głośniejszy wybuch śmiechu, powtórzony przez całe towarzystwo, przerwał utyskiwania pana Franciszka; po pierwszym nastąpił drugi i trzeci, dzięki humorowi pana Antoniego, który pracował usilnie na wywołanie tej wesołości... dla syna.
Zegar wydzwonił dwunastą, pani Kowalska pierwsza zerwała się z krzesła.
— Bój się Boga! Jak późno... — rzekła do siostrzenicy. — Chodźmy już do domu.
— Chodźmy — odrzekła wdowa.
— Czemu się panie tak śpieszą?
— Późna godzina, trudno będzie o dorożkę...
— Na cóż dorożka? — zapytał pan Antoni. — Deszcz ustał, niebo wypogodzone, gwiazdy świecą. Prześliczny spacer.
Rzekłszy to, zwrócił się do syna i szepnął mu do ucha:
— Nie bądź-że gapiem, pilnuj wdowy, przy wyjściu podaj jej rękę. Ciotkę ja biorę na siebie, utrzymam ją na dobrym dystansie — a ty byłbyś ostatniej próby ciemięgą, żebyś nie umiał korzystać z czasu...
— Pani szanowna — rzekł głośno do pani Kowalskiej — zrobi mi ten zaszczyt i pozwoli się odprowadzić.
— Taka łaska! Czem-że zasłużyłam?
— Czy mam być szczery?
— Bardzo cenię ten rzadki dzisiaj przymiot.
— Więc będę szczerym. Mam szczególną sympatyę do kobiet... jakby tu powiedzieć, do kobiet ciętych, ostrych, prawdomównych, które nie owijając, jak to mówią, w bawełnę, potrafią wypowiedzieć prawdę, czasem nawet gorzką, ale prawdę...
Spojrzała na niego z pewnem zdumieniem, on zaś, chcąc wzmocnić wrażenie, mówił dalej:
— Co kto lubi, pani dobrodziejko, rzecz gustu. Jeden przepada za miodem, inny znów woli pieprz, chrzan, musztardę, ale to taką, co to aż łzy z oczu wyciska. Otóż ja mam właśnie taki gust i dlatego nie taję, że aczkolwiek ze wszelkich innych względów zawsze miałem i mam dla pani szacunek, ale owa prawdomówność budzi we mnie niekłamaną sympatyę.
Słowa te podobały się złośliwej niewieście. Nie wolna od pewnej próżności, wzięła je za dobrą monetę i uśmiechnęła się uprzejmie.
Po wyjściu na ulicę przyjęła podane sobie ramię. Pan Antoni prowadził ją powoli, z wielką uprzejmością, zabawiał rozmową, śmieszył konceptami. Kobiecina, wprowadzona w dobry humor, dała się prowadzić jak chciał, a tymczasem synek, trzymając się ściśle ojcowskiej instrukcyi, przyśpieszał kroku i oddalił się z wdową dość znacznie.
Gdy byli już blizko domu, pani Kowalska zawołała:
— Patrz-no pan, jak nas wyprzedzili.
— Młodzi, pani dobrodziejko, młodzi — odrzekł — i my biegaliśmy niegdyś, teraz chodzimy już tylko, ale jeszcze niezgorzej, prawda?
— Naturalnie. Ja mogę chodzić przez cały dzień nawet, zmęczenia nie czuję.
— Tak to, droga pani, trzymamy się krzepko i gdyby wypadło tańczyć, to...
— Jakto? Pan tańczy jeszcze?
— Jeżeli trzeba, to dlaczegóżby nie? Nie ubiegam się za tem, nie przepadam, ale gdyby tak wypadło...
Przy pożegnaniu, zapytał młody człowiek, czy może kiedy przyjść i złożyć swoje uszanowanie. Zaproszono go jak najuprzejmiej, również jak ojca... Poczem stróż przebudzony otworzył bramę i obie panie zniknęły w niej, niby w wielkiej, czarnej przepaści.
— A co, synku? — zapytał stary, gdy zostali sami na ulicy.
— Ojciec jest wielki — odrzekł syn.
— Przesada! Ojciec twój jest przedewszystkiem człowiekiem dobrej szkoły, wie, w jaki sposób oblegać fortecę, aby ją zmusić do kapitulacyi. Wy, młodzi, nic się na tem nie znacie...
Syn uśmiechnął się.
— Być może, ojcze — odrzekł — być może... ale i my mamy również swoje sposoby.

. . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . .

Wizyty młodego konkurenta, z początku etykietalne i rzadkie, stawały się coraz częstszemi, a po upływie dwóch miesięcy od pierwszej były już niemal codzienne.
Przyjmowany był zawsze grzecznie, nietylko przez młodą wdowę, ale i przez panią Kowalską, którą pan Antoni umiał zjednać sobie tak dalece, że przestała nawet popierać pana Franciszka. Wdowa zachowywała się względem młodego człowieka najuprzejmiej, rozmawiała z nim chętnie, słuchała jego opowiadań, ale do wyznania, do oświadczyn nie doszło. Zdawało się nieraz młodzieńcowi, że już chwyta sposobność, że nareszcie stanie u celu, ale zawsze jakaś okoliczność nieprzewidziana stawała na przeszkodzie. Syn się martwił z tego powodu, ojciec zaś zżymał się i utyskiwał na niezaradność młodzieży współczesnej, która, jak mówił, nie ma pojęcia o tem, co to jest kobieta, i w jaki sposób należy z nią postępować.
— Wstydź się — mówił stary — gdybym był w twoim wieku i w twojem teraźniejszem położeniu, to dotychczas byłoby wszystko skończone. Co to za sztuka zawrócić głowę kobiecie, która chce się podobać i wyjść zamąż.
— Ależ, ojcze — tłómaczył się syn — kiedy nie miałem dotychczas sposobności.
— Jakiej sposobności? Na co, do czego sposobność?
— Żeby powiedzieć jej.
— Do tego dość głosu.
— Nie mogę przecież oświadczyć się w obecności osób obcych, a nie zdarza się sposobność.
— Zawsze sposobność i sposobność... I wiesz, na czem się to skończy?
— Nie mam pojęcia. Chciałbym, żeby skończyło się jak najpomyślniej, jak najlepiej, pragnę tego, pożądam... ale...
— Ale cóż, ale cóż? — wołał zniecierpliwiony starowina.
— Nie wiem, trzeba czekać. Czas to chyba jedyny mój sprzymierzeniec...
— Proszę! Jedyny...
— Drugiego nie widzę, ojcze..
— Tak?
— Nie widzę!
— A ja to nic nie znaczę, a ja to się nie liczę! A ja to nie jestem najlepszym sprzymierzeńcem twoim?...
— Ojciec?
— No tak, tak, paniczu. Za tobą przemawia majątek twego ojca, który kiedyś, po jego śmierci, dostaniesz i ma się rozumieć najakuratniej go puścisz...
— Może i nie!
— O, znam ja się, kochaneczku, puścisz, a w najlepszym razie nic nie przyrobisz; za tobą przemawia stanowisko twego ojca, tobą kieruje jego doświadczenie...
— To prawda, lecz...
— Nie lecz, paniczu, zaraz cię przekonam. Obecnie starasz się o rękę pięknej kobiety i czekasz okazyi... Otóż w to wdaje się ojciec i powiada: nie potrzeba okazyi, obejdzie się bez okazyi...
— Więc jakże?
— A no tak... synalek nieśmiały, niedołęga, trzech słów zliczyć nie umie... oświadczyć się nie potrafi...
— No, przecież...
— Więc ja się oświadczę za ciebie!
— Ojciec by to zrobił?!... — zawołał młody człowiek, zdumiony i zachwycony tą myślą.
— Ponieważ ty sam nie potrafisz, więc zrobię; naturalnie o tyle, o ile mnie do tego upoważnisz...
— Ależ, ojcze, nietylko upoważniam, lecz proszę ojca na wszystko, błagam...
— Masz racyę, bardzo to dogodna rzecz przyjść do gotowego... Nie potrzeba się fatygować, trudzić... Masz racyę...
— A kiedy ojciec będzie łaskaw to uczynić?...
— Kiedy? A no, jak myślisz, za rok, za dwa?...
— Ojciec żartuje...
— No, no; nie bój się, synku, będzie wszystko dobrze. Ja do twojej pięknej pani wybiorę się jutro...
— Czy być może?
— Jutro; tak postanowiłem, a wiadomo ci, że u mnie co postanowione, to i wykonane szybko być musi. Zamiar i czyn, to moje hasło.
— Serdecznie ojcu dziękuję i mam nadzieję, że przemówienie jego skutek pomyślny odniesie...
— Nadzieję!? Ja, kochany paniczu, mam pewność... A zatem do jutra. Ubieram się elegancko, szykownie, czarno. Tużurek prosto z igły, kapelusz nowiuteńki, w krawacie brylantowa szpilka, a na palcu pierścień ze szmaragdem, ten duży, wiesz; opowiadałem ci, w jakich okolicznościach i jak tanio udało mi się go nabyć. Piękna, imponująca sztuka... Drogie kamienie i złoto zawsze podobają się kobietom.
— Podobno...
— Od najdawniejszych czasów tak bywało, od Adama i Ewy, od potopu... Trzeba takie słabostki szanować. A wiesz-że, chłopcze, że ja i o prezencie dla mojej przyszłej synowej pomyślałem. Wezmę go jutro ze sobą. Znasz to pudełeczko safianowe, które trzymam w biurku?
— Znam i wiem, co w niem jest. Broszka brylantowa i kolczyki...
— To dla niej przeznaczyłem.
— Jaki ojciec dobry!
— Zabawny chłopak z ciebie. Przecież broszka z naszego domu nie wyjdzie, skoro zostanie własnością twojej żony, a nie zapominaj, że ta żona wniesie nam plac grubej wartości.
— Cóż tam plac!
— To majątek. Przy dzisiejszych okolicznościach zwłaszcza. No, chłopcze, bądź dobrej myśli — zwycięztwo pewne.
Nazajutrz po południu pan Antoni ze szczególną starannością zajął się swoją toaletą. Ogolił starannie twarz, pedantycznie oczyścił garnitur, wyszczotkował kapelusz, wybrał najpiękniejszy krawat i nowe rękawiczki.
— Jak cię widzą, tak cię piszą — powtarzał — to zasada... tej trzymać się zawsze należy.
Pojechali z synem dorożką, syn wysiadł przed cukiernią, gdzie miał na rezultat misyi oczekiwać, ojciec udał się wprost do wdowy.
Upłynęła godzina, która dla młodego człowieka wydawała się długą, jak rok.
Wypił przez ten czas kilka szklanek herbaty, przeczytał, a raczej przerzucił wszystkie gazety, jakie się w cukierni znajdowały, nareszcie pochwycił za kapelusz i wybiegł na ulicę.
Zdawało mu się, że jest rzeczą nieprzyzwoitą siedzieć tak długo w cukierni, że może się to właścicielowi zakładu wydać dziwnem, zagadkowem, a nawet podejrzanem.
W samej rzeczy, kto nigdy w tej cukierni nie bywa, do rzędu stałych gości nie należy i naraz, ni z tego, ni z owego, przychodzi, siedzi niemożliwie długo, jest zaniepokojony, zniecierpliwiony, coraz biegnie do okna, jakby kogoś wyglądał i upatrywał. Tego rodzaju zachowanie się może dać do myślenia... Wielkie miasto ma swoje tajemnice i bardzo być może, że taki przyzwoicie, a nawet elegancko ubrany młodzieniec jest pospolitym zbrodniarzem, oczekującym na ofiarę, może za chwilę zbroczy ręce swoje krwią.
Niemiła rzecz ściągać na siebie takie podejrzenia, będąc człowiekiem uczciwym — przeto, aby ich uniknąć, syn pana Antoniego wyszedł i zajął stanowisko obserwacyjne na ulicy, w nadziei, że dostrzeże powracającego ojca.
Chodził, wracał, przystawał, na przestrzeni przed czterema domami, wypatrywał, rzucał spojrzenia na przechodniów, na przejeżdżających dorożkami, kilkakrotnie zdawało mu się nawet, że dostrzega ojca i biegł naprzeciw niego... Było to jednak złudzenie... Zblizka pokazało się, że ten, którego brał za ojca, był to siwy jegomość, tylko z barwy włosów i tuszy trochę do niego podobny.
Cierpliwość młodzieńca wyczerpała się zupełnie.
Nie miał już chęci wracać do cukierni, ani spacerować dłużej po ulicy, czuł się ogromnie zmęczonym, przygnębionym i wyczerpanym. Niepokój go trawił, obawa przejmowała, sam nie wiedział, co robić.
Postanowił pójść do wdowy, a przynajmniej przed dom, w którym mieszka — i wypatrywać, rychło li ukaże się ojciec z dobrą wieścią...
Koniecznie z dobrą; bo dlaczegóż miałaby być złą. Ojciec, człowiek wymowny, dyplomata, sam o sobie mówi, że zjadłby Bismarka, znajdzie więc zapewne dość argumentów do skłonienia pięknej kobiety. A zdaje się przytem, że i ta piękna kobieta nie będzie stawiała zbyt zaciętego oporu. Nieraz oczy jej miały taki wyraz...
Pobiegł w stronę Nowego Miasta, zatrzymał się o kilka domów i patrzył.
Niedługo czekał.
Przed dom zajechała parokonna dorożka, wkrótce stróż wyniósł trzy ogromne walizy, pomógł dorożkarzowi umieścić je na koźle, a niebawem ukazała się młoda wdowa, w towarzystwie pani Kowalskiej; obie ubrane jak do podróży i wsiadły do dorożki. Tuż za niemi ukazał się pan Antoni, kłaniał się uprzejmie i jak się zdawało, życzył im szczęśliwej podróży.
Młody człowiek zaciekawiony, a poniekąd zaniepokojony tym wyjazdem, którego plan zapewne musiał powstać nagle, gdyż ani słowem o nim nie wspominano, chciał pobiedz ku paniom, zapytać, dokąd się udają i na jak długo — spostrzegł się jednak, że w takiej chwili, wobec celu, w jakim przybył ojciec, pokazywać mu się nie wypada...
Dorożkarz zaciął konie, koła potoczyły się po nierównym bruku, a pan Antoni, powoli, ze spuszczoną głową, szedł ku miastu...
Syn w jednej chwili znalazł się przy nim.
— Ojcze! — zawołał — co to znaczy, dokąd one pojechały?...
Starowina, przestraszony, odskoczył.
— Co tu robisz — rzekł — miałeś czekać w cukierni!
— Tak długo... nie miałem cierpliwości... przybiegłem...
— Przestraszyłeś mnie... Na seryo... Żeby kawał gzemsu oberwał się z kamienicy i padł przed memi nogami, nie przeraziłbym się tak bardzo...
— Przepraszam ojca... ale chyba moja niecierpliwość da się usprawiedliwić.
— No, tak, tak... Rozumiem, zapewne...
— Ojcze... nie śmiem pytać... Jak poszło?
— Wcale nie poszło, synu... pojechało... Sam przecież na własne oczy widziałeś...
— Ojcze!
— Trudno opowiadać na ulicy, gdy ze wszystkich stron popychają i szturchają. Wejdźmy gdzie, usiądźmy, dowiesz się o wszystkiem, chociaż niema w tem dla nas właściwie nic ciekawego...
Weszli do restauracyi, gdzie było prawie pusto i zasiedli przy stole.
Ojciec wychylił duszkiem kufel piwa, syn swego nie tknął...
— Obłudnica to jest — rzekł stary. — Myślałem, sądząc z powierzchowności, że dobra, cicha, łagodna, szczera... tymczasem...
— Co, co, ojcze...
— Przemówiłem pięknie, o twojem dobrem sercu, przymiotach, zacności... Przytwierdza... powiada: «prawda, ja to sama zauważyłam...» a Kowalska kiwa głową i mówi: «tak... tak...» Widząc, że dobrze usposobiona, mówię o twojem przywiązaniu, o stałości, no i kończę: bądź pani moją synową... Zaczerwieniła się... «Wielki to dla mnie zaszczyt, rzecze, zgodziłabym się najchętniej, ale już jestem po słowie... Przed miesiącem rozporządziłam moją ręką.»
— Więc wychodzi zamąż... ojcze? Za kogo...
— Anibyś zgadł. Za tego młodzika, tego niuńkę, co to u jej nieboszczyka męża pracował, co, jeżeli przypominasz sobie, na pogrzebie nie chciał nic ani jeść, ani pić, i wyszedł, nie zważając na to, żeśmy go wszyscy zapraszali.
— Więc to ten...
— Ten, kochany synu... Założył małą fabrykę na prowincyi i tam razem z żoną i kochaną panią Kowalską mieszkać będzie.
— Takim sposobem wszelka nadzieja stracona — rzekł młody człowiek smutnie...
— Ty jesteś młody, więc cały świat przed tobą.
— Szkoda mi jej...
— Wdowy żałować niema czego, nie wiadomo, czy tamtego uszczęśliwi, ale placu to naprawdę szkoda...


Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.