Wdowa z placem/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wdowa z placem
Podtytuł Obrazek z bruku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1899
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Ta, o której losach tylu ludzi myślało, której majątkiem tak się zajmowano i opiekowano, w kilka tygodni po śmierci męża odstąpiła przedsiębiorstwo i warsztat dawnemu znajomemu, a wziąwszy za to pewną kwotę i dołożywszy do niej oszczędność dobrze przed okiem ludzkiem ukrytą, postanowiła przez jakiś czas przynajmniej żyć z procentu od listów, dopóki nie namyśli się, co przedsięwziąć i jak życie nadal urządzić.
Przedewszystkiem zmieniła mieszkanie, nie mogła bowiem pozostawać w domu, gdzie każdy kąt wywoływał w niej smutne wspomnienia.
Wynajęła dwa pokoje z kuchnią, w starej dzielnicy Warszawy, wprost kościoła Sakramentek, na dole i tam się przeniosła, że zaś jej, jako kobiecie młodej, samej mieszkać nie wypadało, zaprosiła tedy do towarzystwa daleką kuzynkę swoją, wdowę, niejaką panią Kowalską. Była to kobiecina około sześćdziesięciu lat mająca, lecz nadzwyczaj ruchliwa, energiczna i pełna życia. Zawsze umiała znaleźć sobie zajęcie i zarobek i aczkolwiek nie posiadała ani majątku, ani stałych dochodów, nigdy nie prosiła nikogo o łaskę i utrzymywała się własną pracą. Co prawda niewielkie były jej potrzeby.
Młoda wdowa nie łatwo skłonić ją mogła do wspólnego mieszkania... Pani Kowalska propozycyę jej przyjęła z nieufnością i jakby z niedowierzaniem...
— Więc niby — rzekła, — ja mam z tobą zamieszkać?
— Tak, kochana ciociu, bardzo o to proszę...
— Ale na co?
— Sama nie chciałabym... Przykroby mi było w samotności, a przytem i względy na ludzi...
— Aha! więc stara ciotka ma służyć młodej wdówce za parawanik...
— Zkąd takie przypuszczenie! Moja ciociu...
— No, nic — tak sobie... Mów dalej. Co ja mam robić? Jaki ma być ze mnie użytek.
— Będzie ciocia ze mną mieszkała, będzie miała wszelkie wygody...
— Mieszkać i mieć wszelkie wygody, to nie robota...
— Znajdzie się i robota. Będziemy razem sprzątały, gotowały... jak w domu, zawsze jest jakieś zatrudnienie. Będziemy chodziły do kościoła, na spacer, do znajomych...
— Jednem słowem mam być twoją boną...
— Ależ, nie boną, ciociu, tylko opiekunką, krewną, któraby zastępowała mi matkę w mojem sieroctwie i osamotnieniu. Ciocia chyba rozumie, czego ja szukam, przychylności, serca...
Starowinie powieki drgać zaczęły...
— Nie mam ja, — rzekła, czem płacić za mieszkanie i wszelkie wygody...
— Któż o zapłacie mówi... to ja raczej...
— Przepraszam, dość, pozwól niech się namyślę... Stosunek nasz, jeżeli ma być, to musi być jasny, jasny przedewszystkiem; ja daję to, a ty to, niech wiemy, czego jedna od drugiej ma żądać..
Rzekłszy to, ruchliwa kobiecina zaczęła szybko chodzić po pokoju. Po jakiejś chwili zatrzymała się przed młodą wdową i rzekła:
— Już... obmyśliłam...
— Więc zgoda?
— Dobrze. Ja będę ci wszędzie towarzyszyła, — to jedno; będę zawsze przy tobie — to drugie; sprzątanie, gotowanie obiadów i w ogóle całe gospodarstwo ma być na mojej głowie, — to trzecie; za to dostanę mieszkanie, pożywienie i opranie. Na trzewiki, na suknię zarobię sama. Właśnie jedna pani zamówiła u mnie dwie kapy na łóżka, a jedna dywanik krzyżową robotą. Zgadzasz się?
Młoda wdowa rzuciła się staruszce na szyję.
— Nie masz za co dziękować... to interes, wzajemna dogodność, więcej nic... Kiedyż mam się sprowadzić? Ja myślę, żeby nie odkładać, im prędzej, tem lepiej.
— Choćby dzisiaj, moja ciociu.
— Więc doskonale, idź kochanie do domu, a ja najdalej za godzinę przyjadę... W dorożkę cały mój majątek zabiorę...
Istotnie, w godzinę później wpadła do nowego mieszkania młodej wdowy, jak uragan a że i tamta wprowadziła się niedawno i jeszcze nie zdążyła rzeczy ustawić i pokoju uporządkować, więc pani Kowalska zabrała się energicznie do pracy.
Szczupła, drobna i zawiędła, miała jednak dość siły, aby przesuwać i ustawiać meble, jedynie z dużą szafą rady sobie dać nie mogła i musiała wezwać do pomocy stróża.
W niespełna dwie godziny, mieszkanie było zupełnie uporządkowane, zamiecione, sprzątnięte i trudnoby było przypuścić, że przed chwilą odbywała się przeprowadzka.
Pani Kowalska rzuciła okiem dokoła, aby się przekonać, czy jeszcze nie zapomniała o czem i rzekła do młodej wdowy.
— No, czy tak dobrze?
— Doskonale, kochana ciociu, wszystko jest symetrycznie, gustownie i pokoje nader milutkie.
— To mnie cieszy — a teraz dysponuj, co chcesz jeść? Ja, co prawda, jestem głodna.
— Wszystko mi jedno. Co ciocia woli, oto pieniądze, najlepiej kazać przynieść z restauracyi. Stróżka przyniesie.
— Przepraszam, w restauracyach i z restauracyj nie jadam, umiem gotować, nie chwaląc się, trochę lepiej niż knajpowi kucharze. Pobiegnę na miasto, kupię co potrzeba i za godzinkę możemy mieć doskonały obiad.
— Bardzo mi przykro, że ciocia sama się trudzi i mam zamiar przyjąć od jutra sługę.
— Jezus, Marya! kobieto, co też ci w głowie?! Po co sługa? Dla kogo? Co tu będzie robiła?
— Więc któż nam usłuży?
— Jest nas dwie, a że ciebie nie liczę, więc pozostaję ja. Mogę cię zapewnić, że zrobię za trzy sługi, stróżka przynosić będzie wodę i na tem koniec. Ja sprzątnę, ja do miasta pójdę, obiad ugotuję. Passyami to lubię, a sług nie znoszę i proszę cię, abyśmy już więcej o tym przedmiocie nie mówiły.
Była to osoba nie znosząca opozycyi, nie słuchając więc argumentów młodej wdowy, mających dowieść, że bądź co bądź służąca w domu koniecznie jest potrzebna, wzięła okrycie i kapelusz i z koszykiem w ręku wybiegła po sprawunki. W godzinę później obiad był już na stole.
— I na cóż sługa?! Chyba, żeby płacić, jeść dawać i grymasy znosić.
Życie tych dwóch kobiet ułożyło się doskonale, stara ciotka pełniła swe obowiązki gorliwie i z wielką sumiennością. Ruchliwa, nieustannie czynna, nie dawała sobie ani chwili wypoczynku, a mając pomimo pewnej szorstkości w obejściu, bardzo dobre serce, pragnęła jak najprędzej los siostrzenicy ustalić.
— Nie masz gorszego położenia na świecie — mówiła, — jak być wdową młodą, bo starej to jeszcze pół biedy. Ty, kochanie, jako właśnie młoda, musisz powziąć jakieś postanowienie.
— Ciociu, przecież jestem w żałobie.
— Wiem, ale żałoba się skończy...
— Nie mam chęci, ani zamiaru powtórnie za mąż wychodzić.
— Po co to mówisz? Powinnaś być szczera; chęci masz, zamiar masz i za mąż wyjdziesz. Nikt dziwić się temu nie będzie. Idzie tylko o to, żebyś nie zrobiła głupstwa i nie wyszła za byle kogo. Nic łatwiejszego jak trafić na łotra, a zdaje mi się, że właśnie kilku takich myśli o tobie.
— Zkąd ciocia może wiedzieć, kto o mnie myśli, lub nie.
— Przecież od czasu do czasu przyjmujemy wizyty.
— No tak; przeważnie odwiedzają nas dawni znajomi i przyjaciele nieboszczyka mego męża.
— Wiem, wiem, widuję tych panów i dotąd żaden z nich bardzo sympatycznego wrażenia na mnie nie zrobił, a kilku wprost przeciwnie.
— Uprzedza się ciocia. Są to ludzie nieźli.
— Szczególniej taki naprzykład pan Leon. Niezły blagier i pyszałek. Rzadko kiedy można spotkać podobnego. On przecież patrzy na ciebie takim wzrokiem, jak gdyby był pewny, że już jesteś w nim szalenie zakochana.
— Ja?!
— Wiem, że ani myślisz o nim i właśnie z tego powodu zarozumiałość jego doprowadza mnie do passyi. Nie wątpię, że znajdę sposobność, aby mu dać poznać, że jest w grubym błędzie i że powinien pozbyć się słodkich złudzeń. On nie dla ciebie, ani ty nie dla niego, pocóż więc te wizyty coraz częstsze?!
— No tak, kochana ciociu, ale nie można go przecież za drzwi wyprosić. Znajomy od dość dawna, więc bywa. Ja nie zachwycam się nim bynajmniej, ale go znów nie potępiam tak, jak ciocia. Zwyczajny człowieczyna, jak tysiące innych, nikomu nic złego nie zrobił.
— Źle mu z oczów patrzy i dość na tem, a gdy ja mówię, że komu źle patrzy z oczu, to patrzy, jak dwa a dwa cztery i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Nie podoba mi się również i ów pan Antoni, który nam onegdaj składał uszanowanie wraz ze swoim synalkiem.
— A cóż pan Antoni? Starowina jakiś poczciwy, pani Romanowa jak najlepiej się o nim odzywa.
— Ba! pani Romanowa! Ta przecież jeszcze nigdy w życiu nie powiedziała prawdy; chyba tylko przez omyłkę, albo przypadkiem.
— Ciociu!
— Przytem — mówiła dalej pani Kowalska, nie zważając, że siostrzenica jej przerywa — ów pan Antoni jest z nią skuzynowany i to podobno dość blisko.
— Cóż więc ztąd?
— Wzajemne protegowania, kombinacye, albo ja wiem... Jednem słowem intryga jakaś i szachrajstwo. Kochana pani Romanowa lubi swatać i nie bezinteresownie, a pan Antoni, na moje oko przynajmniej, jest to stary wyga, który znalazłby drogę nawet do piekła, gdyby wiedział, że tam pięć rubli znajdzie. Takie jest moje zdanie. O synalku nie mówię, ani tak, ani siak. Niewyraźne jakieś stworzenie, tylko wzdychać i oczy przewracać, jak w teatrze. Zdaje się, że to jest jego główna i zapewne jedyna specyalność.
— Bardzo przystojny młody człowiek.
— Nie sprzeczam się o to, być może, chociaż ja tej urody nie widzę. Może to wina moich starych oczu. Mnie wydaje on się podobnym do lalki z fryzyerskiego sklepu... Bez wyrazu... Zresztą cóż tam on!... Nie sądzę, żebyś za takiego smyka wyszła — ale wolałabym, żeby nie bywali u nas; szczególniej papa... Boję się go.
— Co znowuż?
— To jest — nie; źle się wyraziłam, nie boję się, ale czuję do niego jakąś niewytłómaczoną niechęć.
— W ogóle ciocia jest bardzo zniechęcona do ludzi.
— No, nie do wszystkich. Naprzykład z twoich znajomych taki oto pan Franciszek wcale antypatyi nie wzbudza...
— Pan Franciszek! — zawołała wdowa z uśmiechem.
— Albo cóż?
— Zabawny!
— Czy dla tego, że jest dobrej tuszy? Tacy bywają najpoczciwsi, powolni, łagodni, spokojni, nie grymaśni.
— Nie wiedziałam, że ciocia ma taki szczególny gust.
— Ja już nie mam żadnych gustów ani predylekcyj, tylko podobał mi się pan Franciszek, jeżeli mam szczerze powiedzieć dla ciebie.
— Bardzo dziękuję — odrzekła z uśmiechem — bardzo cioci dziękuję, ale za nic na świecie nie chciałabym zostać żoną tego pana.
— Nie zarzekaj się, może właśnie on, a nie kto inny jest przeznaczony dla ciebie. Bo mów co chcesz, śmiej się z tego lub nie, ale ja w przeznaczenie wierzę, szczególniej co do śmierci i co do małżeństwa.
— Słyszałam, że tylko turcy mają takie przesądy.
— Oni swoją drogą — ja swoją — oni mają słuszność, ja również, zresztą jest to rzecz znana i dowiedziona.
— Dowiedziona?
— Sprawdzona i sprawdza się na każdym kroku... Oto niedawno, jedna z moich znajomych, panna Zenobia, wyszła za starego mantykę i nudziarza, na którego jeszcze przed dwoma laty wcale nie chciała patrzeć, obecnie kocha go jaknajczulej i gotuje dla niego rumianek z większą starannością, niż owa sławna Julia... dla tego z teatru, co wiesz... jakże się nazywa... dla Romea!
— Julia bynajmniej nie gotowała rumianku.
— Więc herbatę, kleik, lipowy kwiat... coś przecież gotować musiała!
— Czegóż więc dowodzi ta gorliwość i przywiązanie panny Zenobii?
— Dowodzi, że była przeznaczona dla starego mantyki, a mantyka dla niej.
— Co też ciocia...
— Przepraszam, jeszcze nie skończyłam. Dam ci drugi dowód. Pamiętasz Michasię tę brunetkę z niebieskiemi oczami, tę ładną?
— Pamiętam!
— No, to zapewne pamiętasz i pana Adolfa również, tego wiesz, blondyna, który był w banku, potem na kolei, a teraz licho wie co robi i gdzie się obraca. Wysoki taki, przystojny, z dużymi wąsami.
— Coś sobie przypominam.
— Otóż on był zakochany w Michasi, jak Nabuchodonozor, a ona w nim jak Salamandra — i trwało to przez cztery lata. Przynosił bukiety i cukierki, a wszyscy znajomi mówili, że trudno wyobrazić sobie parę lepiej dobraną. Dzień ślubu był już oznaczony, mieszkanie wynajęte, pierwsza zapowiedź wyszła. Tymczasem nagle wszystko się rozchwiało. On przestał bywać, wyjechał z Warszawy — ona płakała okropnie, chciała się otruć zapałkami i w największej passyi, rozżaleniu, tęsknocie, wyszła za wdowca, tego, wiesz zapewne, który miał sklep galanteryjny na Marszałkowskiej. Czegóż to wszystko dowodzi, jeżeli nie przeznaczenia? Nie było przeznaczenia — więc Michasia nie mogła zostać żoną Adolfa — było przeznaczenie — więc wyszła za wdowca. To znana prawda, moja droga — a właśnie co do pana Franciszka, to ja mam przeczucie, że on jest dla ciebie przeznaczony.
— A, ciocia i przeczucia także miewa?
— Naturalnie, każdy człowiek je ma, dla czegóż ja jedna miałabym być wyjątkiem.
— Ja bo nie posiadam daru jasnowidzenia i przyznaję się do tego z całą otwartością.
— Jasnowidzenie jest co innego, przeczucie co innego. Mnie nieraz coś się przyśni i prawie zawsze się sprawdzi. Otóż przed dwoma tygodniami śniło mi się, żem cię widziała, idącą z panem Franciszkiem pod rękę, do kościoła. On niósł twoje okrycie i książkę do nabożeństwa, ty zaś osłaniałaś go parasolką od słońca. Pamiętam ten sen ze wszelkimi szczegółami, parasolkę miałaś czarną z koronkami, a kapelusz nowiuteńki z kwiatem, piórem i wstążką. I jakże nie wierzyć w sen, który tak drobiazgowo i dokładnie można opowiedzieć? Śmiejesz się złośliwie — wolna wola — śmiej się, jeżeli sprawia ci to przyjemność — ale przeznaczenia swego nie unikniesz, nie wykupisz się od niego i nie wykręcisz...
— Zapewne, tylko, widzi ciocia, że i ja także miałam sny.
— Cóż ztąd?
— A w nich moja przyszłość rysuje się inaczej.
— Ciekawam!
— Rysuje mi się ona tak. Jesteśmy ciągle razem; mamy pracownię sukien i kapeluszy, dajemy pracę i zarobek kilkunastu kobietom, robimy doskonałe interesa, zbieramy pieniądze — i czas nam przytem wesoło i przyjemnie upływa.
— No, dobrze to jest... ale cóż robi twój przyszły mąż.
— Nie ma go wcale w moich snach.
— Przepraszam cię za wyrażenie, ale takie sny nie mają ani za trzy grosze sensu.
— Cóżem ja temu winna, że miewam sny inne niż kochana ciocia?
— Zapewne, zapewne, ale podług mego zdania, kobieta praktyczna powinna nawet podczas snu być praktyczną, nie bujać po powietrzu, bo od tego są wróble i wrony, lecz trzymać się ziemi, rozumnej rządności i oszczędności... Czy ty dasz wiarę, że mnie nigdy się nie przyśni ani jedwabna suknia, ani brylantowa broszka, ani żadna taka rzecz, co nie jest na moje fundusze — a jeżeli śnię kiedy o jedzeniu, to również nie o zwierzynie, ani o lodach, lecz przeważnie o bułkach i najzwyczajniejszym w świecie kawałku mięsa.
— Przecież to tylko sen.
— Moja droga, zapamiętaj to sobie, że kto jest we śnie oszczędny, ten i na jawie każdy grosz szanuje.

. . . . . . . . . . . . . .

Była godzina piąta po południu; młoda wdowa wyszła do znajomej przyjaciółki, w mieszkaniu znajdowała się tylko jej ciotka. Siedziała przy oknie, zajęta gorliwie jakąś szydełkową robótką i rozmyślała o dzisiejszych młodych kobietach, które według jej zdania, są ni w pięć ni w dziewięć... gdy wtem rozległ się głośny brzęk dzwonka u drzwi.
Małe oczy pani Kowalskiej zabłysnęły radośnie, a złośliwy uśmiech przebiegł po ustach.
Zerwała się szybko i pośpieszyła otworzyć.
Do pokoju wszedł pan Leon, jak zawsze pewny siebie, ubrany elegancko i wyświeżony.
— Dobry wieczór pani — rzekł z uśmiechem — jakże szacowne zdrowie?
— Jak pan widzi...
— Nie zaprasza mnie pani dalej?
— Ależ z największą skwapliwością... Niech pan pozwoli, proszę, niech się pan rozgości i siada.
Pan Leon usiadł i rzucił okiem na przymknięte drzwi sąsiedniego pokoju.
— Pani tam? — zapytał.
— Moja siostrzenica?
— Tak.
— Nie ma jej obecnie w domu
— Wyszła?!
— Pana to dziwi? Dla czego nie ma wychodzić? Kobieta wolna, bez żadnych obowiązków, jest panią swego czasu, upodobań i fantazyj.
— No tak, ale sądziłem...
— Proszę pana, nie ma nic gorszego, jak sądzić nie będąc właściwym sędzią.
— Ale pytać wolno — odrzekł przygryzając wargi... — a ja właśnie radbym dowiedzieć się, dokąd poszła?
— Nie umiem zaspokoić ciekawości łaskawego pana, siostrzenica nie zwierza mi się dokąd idzie... I co mi zresztą do tego... Niech sobie idzie, sama, czy z kim... To jej rzecz.
— Jakto z kim? Sądzę, że najczęściej z panią.
— Nie zawsze, dziś naprzykład...
— Towarzyszył jej kto?
— Tak, poszedł z nią Filtuś.
— Cóż to za figura?
— Piesek pokojowy. Bardzo ładny, biały pinczer.
Pan Leon poruszył się niecierpliwie.
— Nie przypuszcza pani chyba — rzekł — żeby mógł mnie obchodzić jakiś tam biały pinczer.
— Zkąd ja mogę wiedzieć, co łaskawego pana obchodzi, a co nie?
— Pytałem o pani siostrzenicę, a pani opowiada mi o psie...
— O siostrzenicę! Prawda. Nie skąpiłam przecież informacyi. Ma się dobrze, jest zdrowa, wyszła nie wiem dokąd, wróci niewiadomo kiedy. — Czegóż jeszcze więcej panu potrzeba?
— Niech no pani nie żartuje. Wiadomo pani kto jestem, jakie moje stanowisko, jakie uczciwe i poważne zamiary.
— Zamiary! no, proszę, zamiary... Zkądżeż ja, biedna kobiecina, mogę przeniknąć myśli pańskie?! Wolno panu mieć zamiar kupić dom, postawić fabrykę, browar, co się tylko podoba, ale ja myśli pańskich nie przenikam — i zgadywać nie chcę. Na cóż mi to? Boże jedyny! Stara babina, o kościele, i pacierzu o trumnie i Powązkach mi myśleć, nie o czyich sprawach.
Pan Leon brwi marszczył, wąsa przygryzał, znać było po nim, że jest wzburzony i zły. Wstał z krzesła, zbliżył się do okna, wyjrzał na ulicę. Pani Kowalska utkwiła oczy w robótkę i szybko poruszała palcami. Nagle, jakby powziąwszy jakieś postanowienie, zbliżył się szybko do swej przeciwniczki.
— Proszę pani — rzekł.
— Słucham! Co pan rozkaże?
— Po co mamy grać w ślepą babkę?
— My? To niby ja i pan?
— Naturalnie. Do czego ta komedya? Ja jestem człowiek praktyczny, na rzeczy się znam, wiem, że ręka rękę myje, wiem, że kto smaruje, ten jedzie. Lubię stawiać kwestyę jasno...
— To bardzo ładnie z pańskiej strony, ale nie mam pojęcia, do czego zmierzają te słowa...
— Chciałem pani coś zaproponować. Czy można?
— Ależ słucham pana dobrodzieja z wielką ciekawością, bo przyznam się, że dotychczas wyobrażenia nie mam o co idzie.
— Niech no kochana pani nie udaje... Bądźmy szczerzy. Tą drogą najłatwiej się porozumieć. Pani doskonale wie, dla czego jestem tu częstym gościem... Bywam w zamiarach uczciwych, chcę się ożenić.
— Jezus Marya! Ze mną?!
— Niech-że pani nie żartuje, do licha!.. Przepraszam, ale trzeba świętej cierpliwości! Wiesz pani dobrze o kogo idzie... O siostrzenicę pani, wiesz pani, że ja tę kobietę kocham, że bez niej żyć nie mogę... i że ostatecznie, ona mi sprzyja; tak mi się zdaje przynajmniej. Tymczasem pani mi staje ciągle na przeszkodzie.
— Ja? Zkądże takie przypuszczenie? Czy ja mogę mieć jaki wpływ na jej postanowienia; kobieta samodzielna, pełnoletnia. Cóż ja... Boże drogi! Jestem tu gospodynią, trochę kucharką, trochę pokojówką, a tem się od zwykłej sługi różnię, że jestem ze swoją panią w jakimś tam stopniu spokrewniona — co przecież w gruncie rzeczy nie może mieć żadnego wpływu na jej wolę.
— Pani, pani! Do czego te żarciki, grajmy w otwarte karty. Ja byłbym się już dwadzieścia cztery razy oświadczył, ale pani do tego nie dopuszcza. Dostępu mi pani do swej siostrzenicy nie daje, dwóch słów zamienić nie pozwala.
— Uprzedzenie!
— O! ja się nie mylę! I to wiem również, że przedstawia mnie pani przed nią w najgorszem świetle. Przecież tak nie można, tak się nie godzi. Ja pani nic złego nie zrobiłem!
— Powtarzam, że to uprzedzenie.
— Porozumiejmy się, pani łaskawa...
— No!?
— Pani jest kobieta niezamożna.
— Zapewne...
— Pani ma, niby tutaj przy siostrzenicy przytułek, ale czy to wieczne? Od kaprysu, od fantazyi zależeć — niemiła rzecz. Lepiej byłoby mieć własny fundusz, choćby i mały, ale bądź co bądź dający pewną niezależność.
— Prawda, ale zkądże go wziąć? Trzeba się godzić z losem i przyjmować to, co Bóg daje.
— Otóż, jabym pani taki fundusz, ma się rozumieć niewielki, mógł dać.
— Takie dobrodziejstwo, panie łaskawy. Zkąd i zaco? Pojęcia nie mam.
— Zkąd? — z dobrego serca i życzliwości — a za co? za to, żeby mi pani nie przeszkadzała, za to, żeby pani przemówiła za mną przychylnie... No co? Jakże? Pani Kowalska, miejże pani litość nademną! Ja do pani przemawiam, a pani milczy jak zaklęta.
— Rzecz wymaga zastanowienia. Pozwoli pan, że się namyślę.
— Owszem, owszem, byle nie długo.
Nastała chwila milczenia. Pan Leon stanął przy oknie, patrzył na ulicę, na przechodniów, stara ciotka znowuż puściła w ruch palce i zajęła się gorliwie robótką.
Po dziesięciu minutach stanął przed nią — i zapytał.
— No jakże? Namyśliła się pani?
— Już.
— I cóż mi pani powie?
— Po namyśle, to samo, co chciałam powiedzieć na razie. Propozycya pańska jest bardzo brzydka i oświadczam, że wcale nie mam zamiaru dopomagać panu w zabiegach o rękę mej siostrzenicy.
— Tak?!
— Stanowczo tak, mój panie.
— A to przepraszam; w takim razie, poradzę sobie sam, bez pomocy i pomimo przeszkód.
— Najlepiej pan uczyni, najlepiej.
— Do widzenia! — rzekł — skłonił się z przesadną grzecznością i wyszedł.

. . . . . . . . . . . . . .

Wyszedł mocno wzburzony, zagniewany i zły. Na ulicy nie poznawał znajomych, nie kłaniał im się, jakiegoś przechodzącego jegomości potrącił i nie przeprosił, nie słyszał nawet jak posypał się za nim grad niezbyt miłych epitetów.
Nie szedł, ale biegł do domu, aby czemprędzej zamknąć się i ochłonąć z przykrych, tylko co doznanych wrażeń, przeklinał w duchu osobę, która mu takie przeszkody stawiała i obmyślał środki, w jaki sposób możnaby jej wpływ osłabić... O pięknej wdowie myślał teraz więcej, niż kiedykolwiek, gdyż wyczytał w «Kuryerze» wyraźnie, czarno na białem wydrukowane, że miejscowość, na której plac się znajduje, stanowczo przyłączona będzie do miasta i że na skutek tego place zdrożeją ogromnie. Powiedziano mu też, że żydzi z Pragi nachodzą ciągle młodą wdowę z propozycyami sprzedaży, że ofiarują cenę względnie wysoką, że wdowa już skłaniała się do podpisania tranzakcyi, ale w ostatniej chwili, niewiadomo z jakiego powodu, zmieniła postanowienie. Któż jednak zaręczy, czy za tydzień lub dwa, gdy jej zaproponują lepsze warunki, w tem postanowieniu wytrwa, czy go znowuż nie zmieni. Kobiety są kapryśne, na interesach pieniężnych nie znają się dobrze, rządzą się częściej fantazyą, niż wyrachowaniem — i wogóle nigdy przewidzieć nie można, co ostatecznie postanowią.
Przyszedłszy do domu pan Leon zamknął drzwi na klucz, aby zabezpieczyć się przed niepożądaną dla niego w danej chwili wizytą przyjaciół.
Chciał być sam, sam jeden tylko, z własnemi myślami i rozważać, co mu dalej czynić i jak postępować wypada — gdy wtem ktoś zadzwonił.
— Dzwoń sobie, dzwoń, mruknął, choćby do północy. Jeżeli myślisz, że ci otworzę, to jesteś w grubym błędzie — poczem zapalił cygaro i rzucił się na sofę.
Po chwili zadzwoniono drugi raz, trzeci i czwarty, coraz mocniej, jakby z natarczywością i z uporem. Co u licha, pomyślał pan Leon, czyżby depesza? Ale ktoby do mnie telegrafował? Mam stryja bezdzietnego na prowincyi... może zasłabł... Ostatecznie trzeba się przekonać.
Wstał i otworzył drzwi, w przekonaniu, że ujrzy posłańca z telegrafu... Omylił się jednak... przededrzwiami stal chudy jegomość, blady, z rudawym zarostem, bystremi i przebiegłemi oczami, szczupły...
— To pan tak natarczywie dzwonisz?! — zapytał gospodarz tonem niezbyt grzecznym.
— Bardzo przepraszam — odrzekł przybyły — ja nie dzwoniłem natarczywie, tylko cierpliwie; ja mam słabe zdrowie i nie bardzo lubię chodzić po schodach napróżno... Dowiedziałem się wpierw od stróża, że pan jest w domu, że pan tylko co przyszedł, więc dzwoniłem; dzwoniłem z wielką cierpliwością i napewno... wiedziałem, że pan przecie otworzy.
— Niechże pan Grinszpan wejdzie... proszę.
— Owszem, nawet, jeżeli pan pozwoli, siądę. Nic nie mam zdrowia do schodów.
— Siadaj pan i powiedz co cię tu dziś sprowadza. Bez przyczyny nie przyszedłbyś.
Grinszpan ramionami wzruszył.
— Bez przyczyny?! Gdzie jest taki waryat, któryby leciał tu bez przyczyny z końca Dzikiej ulicy... Pan kazał pilnować tamtego placu, pan obiecał za to pilnowanie zapłacić, więc ja pilnuję, bo od tego jestem Grinszpanem... Pan mówił, że ma chęć kupić go.
— Tak jest... mam ochotę.
— Więc przychodzę umyślnie, aby powiedzieć: niech się pan śpieszy, bo amatorów na ten interes dużo. W przeszłym tygodniu o mały włos nie skończyli.
— Kto?
— Nasze żydki... Było prawie już, już, tymczasem wdała się w to jakaś pani.
— Co za jedna?
— Albo ja wiem; stara, zła i bardzo gwałtowna. Powiedziała tym kupcom, że są gałgany, że oszukaństwem żyją i poprostu wyrzuciła ich za drzwi. Tymczasem to byli bardzo porządni kupcy... i sprawiedliwi ludzie.
— I ta jedna kobieta zepsuła układ?
— Ona o mały włos nie zepsuła kupców! Gwałtowna pani!... Gdy się odezwie, to zdaje się, że nie delikatne słowa, ale siarka ze smołą z jej ust leci. Tamci kupcy skarżyli się przedemną na jej niegrzeczność, a ja przy tej okazyi dowiedziałem się, że faktorował im w tym interesie Zelman Szmindryk, zna go pan zapewne — ten rudy, w okularach, co się po niemiecku ubiera. To też nie jest przyjemna rzecz.
— Dlaczego?
— Pan się pyta dlaczego?! Ten Zelman to jest wielki gałgan i bardzo zdolny faktor. Onby rodzoną matkę przefaktorował, żeby mógł na tem grubo zarobić. Z nim trudna wojna i jego trzeba się bać. On jak się uweźmie, to nie dopuści do kupna nikogo, więc i pana także... będzie tamtym kupcom wierny jak pies... chyba, że da mu pan większe faktorne.
— No — ale od czegóż jesteś pan, panie Grinszpan; czy przyznajesz, żeś niedołęga wobec Zelmana?
— Co mam przyznawać? Ja mówię tylko, że to zdolny człowiek i wielki gałgan; byłby już z pewnością kupno doprowadził do skutku, żeby nie ta gwałtowna pani. Ona wyświadczyła panu dużą przysługę.
— W istocie, dopomaga mi jak może — odrzekł z uśmiechem pan Leon.
— Widzi pan, jak to nigdy nie można wiedzieć, zkąd człowiekowi przyjdzie pomoc. Czasem mała osoba, niby nic nieznacząca, a zrobi więcej..
— Niż genialny Zelman...
— No tak, ona zrobiła więcej niż on, bo popsuła jego robotę, ale, proszę pana ja tu nie na zabawkę przyszedłem.
— Więc?
— Chcę wiedzieć, co mam robić dalej, i co będę za moją pracę miał?
— Co pan będziesz miał, to wiesz, bośmy się poprzednio umówili.
— Za pilnowanie interesu — tak... I nie zaprzeczy pan, że pilnowałem go doskonale, jak oka w głowie — a teraz? Co ja mam robić teraz, niech pan powie.
— Teraz masz pan pomagać owej gwałtownej pani i psuć interes Zelmanowi; słowem, nie dopuścić do sprzedaży.
Pan Grinszpan podrapał się po głowie.
— Psuć Zelmanowi — rzekł — nie łatwa to robota, bo on mądry jest i nie da sobie psoty zrobić, ale skoro pan życzy sobie tego, skoro pan obiecuje za to wynagrodzić, to dlaczego nie... Będę psuł... Wierz mi pan dobrodziej, że teraz jest ciężko na świecie, trudno zarobić na kawałek chleba... Ja będę Zelmanowi psuł, on się dowie, zacznie moje interesy psuć, ja przez złość psuć mu będę jeszcze więcej, on także przez złość jeszcze więcej...
— No i dopókiż trwać będzie taka wojna?
— Dopóki nie pogodzimy się i nie zrobimy współki na wszystkie interesa... Wtenczas będziemy żyli, jak bracia... Do tego musi przyjść kiedyś... On jest zdolny, ja też zdolny, dlaczego dwaj zdolni ludzie mają sobie szkodzić?
— Ślicznie pan mówisz, ale ja mogę na tem źle wyjść.
— Jakim sposobem?
— Pogodzicie się i plac zostanie sprzedany.
— Niech się pan nie obawia. Jeżeli będzie spółka, to ma się rozumieć, do wszystkiego i do roboty i do psucia, a nasi klienci zawsze i w każdym razie będą doskonale obsłużeni... To jest zasada handlowa, a zapewne wiadomo panu, że w dzisiejszych czasach handel bez zasady, to wcale nie jest handel. Ja czytuję często gazety w cukierni... Interes tego wymaga, abym bywał w cukierni i pił czarną kawę... czasem wypadnie na kogo czekać godzinę, dwie... więc ja jednem okiem patrzę czy nie nadchodzi ten, na kogo ja czekam, drugiem zaś czytam gazety... Przepraszam pana, żem się tak rozgadał, ale jestem zmęczony i radbym trochę posiedzieć... Czy pan pozwoli?
— Owszem, proszę bardzo, siedź pan, mów pan — odrzekł gospodarz, kontent, że znalazł kogoś, co mu przerwał bieg niewesołych myśli. — I cóż wyczytujesz pan w gazetach jednem okiem?
— Co? Z pewnością więcej, aniżeli kto inny dwoma oczami i przez okulary... Z każdej czynności człowiek powinien wyciągnąć korzyść — a czytanie to przecież także czynność. Więc ja patrzę cokolwiek na telegramy, aby wiedzieć, co słychać w polityce; patrzę na kursa, aby mieć wyobrażenie, jak skaczą papiery na giełdzie; patrzę na ogłoszenia, bo te mówią mi, gdzie i kiedy będzie jaka licytacya, patrzę na sprawozdania z sądów, bo to bardzo ciekawe i pouczające czytanie.
— Chyba dla prawników...
— Proszę pana, dopóki sądy istnieją na świecie, dopóty każdy człowiek handlujący musi być choć trochę prawnikiem. Ja nie mówię o zwyczajnych interesach cywilnych, ale o sprawach ciekawych, o tem, jak ktoś wpadł, jak się z tego zgrabnie wykręcił, jakim sposobem bronił się. To śliczne rzeczy. Niech mi pan wierzy, że to jest akademia, to jest studnia, co ja gadam studnia! to jest morze nauki. Żebym miał czas, to czytałbym ciągle takie opisy, ale ja o czem innem chciałem powiedzieć.
— No, cóż takiego?
— O gazetach... Można się z nich dużo dowiedzieć, a można się też i zasmucić.
— Dlaczego?
— Jest w nich jeden przykry wyraz: postęp.
— Przykry? Sądzę, że wprost przeciwnie.
— A, panie, przykry. Z niego dużo złego robi się na świecie.
— Nie rozumiem, co pan chcesz przez to powiedzieć.
— Wytłomaczę w krótkości.
— Ciekawym bardzo.
— Oj, panie, to brzydkie słowo! Wierz mi pan, że bardzo brzydkie. Dopóki nie było postępu, wszystko szło pomaleńku, staromodnie, ale dobrze i dawało dochody. Każdy kto chciał, mógł się dorobić; rzemieślnik pracował rękami, a myślący człowiek, choćby naprzykład jak ja, pośrednik, faktor chodził pieszo, albo jeżeli wypadło udać mu się na prowincyę, jeździł furmanką. Teraz masz pan za miastem koleje żelazne i telegrafy, w mieście tramwaje i telefony... To jest postęp! Faktoruj-że przy takich urządzeniach! Trafia się co, człowiek to wypatrzył, wyszukał, pilnuje, trzyma... tymczasem inni zaraz się zwiedzieli i nazbiegało się faktorów z całego miasta, co ja mówię, z całego miasta! Z innych miast też przylecieli, bo kolej wszędzie jest, a bilety wcale nie drogie... Widzi pan, to właśnie feler jest, to niedobra rzecz. Do Warszawy pcha się mnóstwo ludzi; kto ma trochę pieniędzy, przyjeżdża, bo myśli, że tu zrobi majątek; kto nie ma zatrudnienia przyjeżdża, bo myśli, że tu znajdzie wielki zarobek. Źle jest...
Pan Grinszpan westchnął ciężko, poczem zaczął się uskarżać na zły stan swego zdrowia, na brzydki los, paskudny czas, wreszcie podniósł się z krzesła i rzekł:
— Więc psuć?
— Wszelkimi sposobami, koniecznie... Pamiętaj pan...
— No, no... Będę się starał. Pan wie i ci wszyscy panowie, którzy mają do czynienia ze mną też wiedzą, że ja jestem honorowy człowiek i że u mnie słowo jest święte... Psuć, to psuć.
— Pamiętajże pan...
— Żebym miał przytem własne zdrowie, broń Boże, zepsuć — będę psuł; niech pan tylko nie zapomina o warunkach.
— Bądź pan spokojny i nie zaśpij sprawy...
Pan Grinszpan przyrzekał, licząc jedynie na własne siły i nie wiedząc, że ma dzielnego sprzymierzeńca w osobie pani Kowalskiej, która uwzięła się na to, aby do sprzedaży placu nie dopuścić, aż dotąd przynajmniej, dopóki siostrzenica nie zrobi wyboru i nie wyjdzie zamąż.
— Kochana cioteczko — zapytała młoda wdowa po powrocie z miasta — czy tu podczas mojej nieobecności kto nie przychodził do mnie?
— Byli, byli, o mało dzwonka nie urwali...
— Któż?
— Najpierw gromada żydów...
— A wiem... To kupcy, którzy chcą nabyć plac. Co też im ciocia powiedziała?
— Wyrzuciłam ich za drzwi, oświadczywszy przedtem, że sprzedawać nie myślisz.
— Zkąd ciocia może wiedzieć o tem, co ja myślę — odrzekła młoda kobieta z wymówką.
— Tak mi się zdaje... Zanadto dobrze cię znam, abym mogła przypuszczać, że chcesz zrobić takie głupstwo i że pozwolisz się oszukać...
— Kiedyż wszyscy mnie namawiają i mówią, że teraz właśnie jest najwłaściwsza chwila, że później ceny znacznie spadną.
— To powiedzieli ci fałsz. Ja mam też swoje informacye, a mam je od ludzi poważnych i nie interesowanych, od takich, którzy są życzliwi... mnie... A przyznasz chyba, moja duszko, że kto jest życzliwy mnie, to prawdziwie i szczerze bez żadnych egoistycznych myśli. Stara jestem, brzydka i biedna...
— Ależ, droga ciociu...
— Bądź cierpliwa i słuchaj mojej rady, nie śpiesz się, masz czas. Najpierw postanów o swoim własnym losie, a później, kiedy już będziesz miała towarzysza i rozumnego doradcę, wówczas pomyślisz wraz z nim o interesach majątkowych. Taka jest moja życzliwa rada. Wolno ci ją przyjąć, lub odrzucić, ale zrobisz mi wielką przyjemność, jeżeli zechcesz się nad nią zastanowić. Myśl, rozważaj przez tydzień, dwa, trzy, a nie śpiesz się... Namysłu nikt jeszcze nie żałował.
Rzekłszy to, pani Kowalska energicznie zabrała się do roboty, długie szydełko aż się migało w jej kościstych palcach, przez chwilę panowało milczenie.
— Moja droga ciociu — odezwała się wdowa — mamy bardzo serdeczne zaproszenie na przyszłą niedzielę, na wieczór do pani Romanowej. Podobno będzie dwadzieścia kilka osób. Nie mogłam odmówić i mam nadzieję, że kochana ciocia zechce mi towarzyszyć...
— Naturalnie, że zechcę, to przecież mój obowiązek. Ciekawam jednak, zkąd się to zaproszenie wzięło?
— Podobno imieniny.
— Na których oczywiście będzie ten stary żminda, ze swoim laleczkowatym synalkiem.
— Nie wiem, ciociu, nie wspominano o tem.
— Może chcesz się założyć?
— Na cóż? Zresztą, wszystko mi jedno kto będzie.
— Ale, à propos gości; zapomniałam ci powiedzieć, że podczas twej nieobecności złożył nam wizytę szanowny pan Leon.
— I może ciocia postąpiła z nim tak samo, jak z owymi kupcami?
— Żałuję niezmiernie, żem tego nie zrobiła, ale nie wypadało. Przyjęłam go, prosiłam siedzieć i bawiliśmy się oboje nader interesującą rozmową, ma się rozumieć o tobie...
— Tak?
— Dowiedziałam się ciekawych rzeczy. Naprzód, że cię szalenie kocha, powtóre, że bez ciebie żyć nie może, potrzecie, że jest już pewny najzupełniejszej wzajemności z twojej strony.
— Proszę! co znowuż!! Zkąd-że ta pewność?!
— Nie wiem; może mu to powiedziałaś.
— Ciociu! Jakżeż można...
— Dość, że jest pewny i już byłby u celu swych marzeń, gdyby nie ja! Ja mu przeszkadzam; ja ciebie buntuję, ja działam na jego krzywdę i szkodę... Wymówił mi to w sposób dość ostry i obiecał, że jeżeli zmienię swoje postępowanie, to on mi za to gotówką zapłaci.
— Wielka szkoda, że mu ciocia drzwi nie pokazała!
— Powiedziałam mu kilka słów, co, według mego zdania, na jedno wynosi.
— To doskonale... tylko czy dość ostro?
— Zawsze robisz mi zarzut, że jestem zbyt szorstka w obejściu.
— Czasem jednak trzeba...
— Przyznajesz nareszcie! Bardzo mnie to cieszy. Jestem uszczęśliwiona, że zaczynasz zapatrywać się nieco trzeźwiej na rzeczy. Gdybyś była przyszła do tego przekonania nieco wcześniej, to nie uszczęśliwiałby nas swemi wizytami, a mnie nie ośmieliłby się ofiarować porękawicznego za zjednanie mu twojej przychylności. W każdym razie dobrze, bardzo dobrze, żem mu powiedziała słowa prawdy.
— Może obrazi się i przestanie nas odwiedzać.
— Nie sądzę. Zapowiedział, że obejdzie się bez mojej pomocy i że potrafi działać na własną rękę, a że jest uparty jak kozioł; więc...
— Nie, kochana ciociu, ja również jestem uparta i...
— I jak przyjdzie, uśmiechniesz się uprzejmie i zaprosisz na herbatę.
— Stanowczo nie! Przyjmę go tak ozięble, że zrozumie, iż nie ma po co przychodzić. Dość już mam tego!
— No, no, gdybym cię nie znała, mogłabym uwierzyć, że istotnie tak uczynisz.
— Ach, ciociu, czyż jestem taką niezaradną gąską?
— Tego nie mówię, lecz twoja wrodzona uprzejmość i łagodność nie pozwoli ci zdobyć się na krok stanowczy...
— Daję cioci słowo, że się zdobędę na energię...
— Słowo?!
— Ależ nie jedno... dziesięć, jeżeli ciocia chce. Wezmę się tak ostro do rzeczy...
— Prześlicznie, doskonale... Pozwól-że, kochanie, że cię uściskam...
— Za co?
— Spadł mi kamień z serca, moja duszko, ja się o ciebie już bałam; tak, bałam się, że wpadniesz w szpony tego spekulanta i zginiesz... Bo zginęłabyś niezawodnie, moja kochana, zmarnowałabyś młodość, majątek, szczęście, całą swoją przyszłość...
— Przecież ja nie myślałam o tym człowieku!
— Ale on myślał i był pewny, że dopnie celu...
— No, nie mówmy już o tem. Spadł cioci kamień z serca, cieszmy się z tego — dodała z uśmiechem. — Gotowa jestem nawet kupić ciastek, z powodu tak szczęśliwego wydarzenia.
— Ach, duszko moja, czy tobie się zdaje, że ja mam jeden kamień na sercu?
— Cóż to znowuż, cioteczko, mamy więc cały magazyn kamieni?
— Nie żartuj, ja miałam dwa tylko, ale potężne, prawdziwie młyńskie kamienie... Jeden spadł, ale drugi pozostał i gniecie — bardzo gniecie, moja droga. Nie domyślasz się, co to za drugi?
— Nie, kochana ciociu, nie domyślam się...
— Również mężczyzna, tylko zupełnie inakszy niż tamten. Cichy, skromny, pracowity, poczciwy, nie blagier, nie młodzik, ale mężczyzna, mąż co się zowie stateczny, poważny, głowa domu, w całem znaczeniu tego wyrazu...
— Mówi cioteczka, jak zakochana.
— Naturalnie, że jestem zakochana w nim, ale dla ciebie. Lepszego człowieka nie znajdziesz, lepszej partyi nie zrobisz. Rozumiesz chyba, że mam na myśli pana Franciszka... Nie odpowiadasz... Nie podoba ci się... Zapewne za stary? co? Mów szczerze, co się masz krępować? Od tego jestem twoją ciotką, towarzyszką i niby to opiekunką, ażebym znała twoje myśli...
— Dajmy tej kwestyi pokój — odrzekła młoda wdowa niechętnie; — pan Franciszek jest bezwątpienia zacny człowiek, ale ja nie mam chęci zawiązywać sobie losu... Nie wyjdę zamąż.
— Nie wierzę.
— Jak się cioci podoba.
— No, wiec podoba mi się nie wierzyć.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Na ów proszony wieczór do pani Romanowej i siostrzenica i ciotka wystroiły się, jak od wielkiego dzwonu. Ciotka wydobyła na tę uroczystość suknię czarną, jedwabną, starą bardzo, świecącą miejscami, ale przerobioną podług ostatniej mody i ozdobioną wstążkami; siostrzenica zaś w czarnej wełnianej sukni, której zręczny krój uwydatniał jej urodę, wyglądała uroczo.
O ósmej wieczorem wyjechały z domu dorożką, przeciw czemu nie protestowała tym razem oszczędna z natury pani Kowalska.
— Niech już tam te czterdzieści groszy — mówiła — było nie było, a sukien szkoda, tembardziej, że na deszcz się zanosi.
— Już pada, ciociu — rzekła wdowa.
— Pada! a prawda... Niechże dorożkarz podniesie budę! Doprawdy trzeba nie mieć za trzy grosze sensu, żeby zapraszać gości na taki dzień, w którym deszcz pada!!
I oburzała się energiczna kobiecina, na szczególną złośliwość pani Romanowej, która to zapewne zrobiła naumyślnie.
— Przytnę ja jej nieźle — odgrażała się.
— Za co?
— Za ten deszcz. Doprawdy, to szykana! Osłaniaj się, kochanie, parasolką, bo sukni nowej szkoda. O moją mniejsza, stary grat. Przeznaczyłam ją na nadzwyczajne uroczystości i do trumny. Jeżeli umrę u ciebie, moja kochana, to pamiętaj, że taka jest moja ostatnia wola.
— Ależ ciociu!
— Pamiętaj... Przecież to niewielki obowiązek.
— No, dobrze, już dobrze; tylko niech ciocia o trumnach nie wspomina, bo mi to sprawia przykrość.
W mieszkaniu pani Romanowej, w paradnym pokoju, zwanym salonem, zgromadziło się kilkanaście osób, przeważnie z tego samego towarzystwa, które znajdowało się na pogrzebie. Zaproszenia poczynione były jednak z pewnym planem, zwłaszcza co do męzkiej połowy towarzystwa. Składało się ono z ludzi żonatych, z wyjątkiem jedynie, protegowanego przez panią Kowalską, pana Franciszka. Ten atoli, aczkolwiek wdowiec i jeszcze niezbyt stary, nie był widocznie przez gospodynię domu uważany za niebezpiecznego, skoro go zaprosiła. Mógł więc syn pana Antoniego, dla którego uprzejma kuzynka zorganizowała to przyjęcie, mieć swobodne pole działania i starać się o względy pięknej wdowy i o tyle dla wszystkich ponętny plac.
Sprawiedliwość każe przyznać, że ten drugi wzgląd niewiele go zajmował, przynajmniej w danej chwili; głównym jego celem i dążeniem było zjednać sobie życzliwość urodziwej kobiety.
Wdowę przyjmowano z wielkiemi honorami, a gospodyni domu musiała tak manewrować, żeby i pan Antoni i jego syn znajdowali się blizko niej.
Młody człowiek był dość nieśmiały i nie wiedział, co ma mówić; ojciec rozwijał plany swe z ostrożnością i dyplomatycznie, miał się bowiem za zręcznego polityka, a w gronie znajomych pysznił się z tego, że przewiduje wszystkie fakta z polityki zagranicznej na dwa dni wprzód, nim «Kuryer» światu o nich obwieści.
Na owem zebraniu chciał przedewszystkiem wpoić w młodą wdowę przekonanie, że syn jego ma zamiary uczciwe i najzupełniej bezinteresowne. Ażeby tego dowieść, zaczął przedewszystkiem ubolewać nad losem obywateli warszawskich i posiadaczy domów.
— Kto miał nieszczęście — mówił — ulokować swój kapitał w murach, ten może z czystem sumieniem powiedzieć, że majątek jego jest zamurowany na śmierć! Nie ma pani pojęcia, jaki jest marny los właściciela domu, chociaż mu bezdomni zazdroszczą. Ja to wiem najlepiej, ponieważ posiadam nieruchomość...
— Zapewne — wtrąciła złośliwie pani Kowalska — kłopot wielki i praca ciężka, choćby samo podnoszenie komornego...
— Zdaje się pani, że to rzecz łatwa?
— Ja myślę...
— O, za pozwoleniem! Dajmy na to, że podwyższam komorne i to grubo, z dwustu rubli na trzysta za mały lokal. Chcę mieć większy dochód, ale zaraz występują tu dwie kwestye: pierwsza, czy zechce kto wynająć lokal za podwyższoną cenę, a druga: czy jeżeli wynajmie, zapłaci? Mogę więc zostać albo z pustym lokalem, albo z niewypłacalnym lokatorem, a wobec tego, pani dobrodziejko — kończył, zwracając się do pani Kowalskiej — gdzież są owe nadzwyczajne zyski?
— W takim razie nie rozumiem, skąd pochodzi taki gwałtowny popyt na domy, ta gorączka budowlana?...
— Jaki popyt? Jaka gorączka?!
— Przecież «Kuryery» ciągle o tem piszą.
— Pani wierzy?
— Czytam na własne oczy, więc muszę wierzyć.
— Najfałszywsze wieści, najbardziej mylne informacye. Nieprawda, kłamstwo od początku do końca! Nieświadomość, a może umyślne pędzenie wody na młynek spekulantów!
— A jakże jest w istocie? — zapytała wdowa.
— Jest tak, proszę pani, że każdy z nas radby się coprędzej pozbyć swojej chałupy i poszukuje nabywców, ale nadaremnie! Nikt się nie trafia, a jeżeli trafi się przypadkiem, to daje cenę śmiesznie nizką, za pół darmo chce zabrać.
— Więc w takim razie i place niewiele warte dziś — rzekła pani Kowalska.
— Naturalnie. Jeżeli domy nie procentują, to jakiż interes je budować? Są wprawdzie spekulanci, żydki zwłaszcza, którzy się na to rzucają, ale czy to można budowaniem nazywać?... Fuszerka na gruby kamień, tandeta, zrobiona na efekt... Aby tylko co prędzej wykończyć, sprzedać... i zmykać, zanim się nowonabywca zdoła obejrzeć.
— To bardzo niewesołe wieści — odezwała się pani Kowalska — bo właśnie siostrzenica moja posiada plac.
— Ach, prawda! — zawołał pan Antoni, udając, że żałuje tego, co powiedział — prawda! Zapomniałem o tem na śmierć i niepotrzebnie... Pani to może być przykro... Nie mogę sobie darować.. Było to nader niewłaściwie z mojej strony, ale trudno... Słówko wyleci ptaszkiem, a wołem nie da się wciągnąć napowrót. Przepraszam, tysiąckrotnie przepraszam...
— Wcale mnie to nie zmartwiło — odrzekła wdowa z uśmiechem.
— Ślicznie! pani łaskawa, ślicznie, mądrze i filozoficznie — mówił stary, zacierając ręce. — Plac, czy dom, szczęścia sam przez się nie stanowi, a kto posiada, jak pani, młodość, urodę nadzwyczajną, zdrowie, pogodę ducha, nieocenione skarby cnót i zalet, ten znajdzie w życiu szczęście, na jakie zasługuje, bez względu na to, czy posiada plac, czy go nie posiada. Nieprawdaż, synu?
— Ojciec wypowiedział to, co ja myślę. Takie jest moje głębokie przekonanie...
— Widzi pani dobrodziejka, że zdanie moje odosobnionem nie jest. Jako człowiek stary i doświadczony, posiadam znajomość ludzi — taki zaś młody człowiek, aczkolwiek nie ma tej eksperyencyi, co ja, jednak domyśla się prawdy i przeczuwa ją sercem.
— Jak to pan ładnie powiedział — wtrąciła gospodyni domu, która zbliżyła się pod koniec rozmowy. — Trzeba paniom wiedzieć — dodała — że pan Antoni jest niezmiernie wymowny; podobno jeszcze jako dziecku rokowano mu świetną przyszłość — i rodzice byli pewni, że zostanie sławnym kaznodzieją, lub znakomitym adwokatem...
— Inaczej się stało — rzekł pan Antoni z westchnieniem.
— A dlaczego? — zapytała wdowa.
— Dużoby o tem mówić, pani szanowna... Różne okoliczności, a przedewszystkiem, jak sądzę, nie było przeznaczenia...
— Wielka, wielka szkoda — mówiła pani Romanowa, wzdychając — chociaż zdolności pana Antoniego nie zmarnowały się. Ileż to razy, przy okazyi, w towarzystwie, zachwycamy się jego wymową; pojęcia pani nie ma, jakie ten człowiek wygłasza toasty prozą a nawet wierszem!
— Ach, więc pan jest także i poetą? — zapytała ironicznie pani Kowalska.
— Ja, pani dobrodziejko, jak potrzeba, wszystko potrafię. Niewielka sztuka zresztą tworzyć wiersze, jeżeli ktoś posiada do tego dar wrodzony. A ja mam taki dar od dzieciństwa...
— Jak ślicznie pan Antoni przemówił na weselu mojej siostrzenicy Kasi! Przecudownie!... Nie pamiętam dokładnie, ale wszyscy byliśmy zachwyceni — rzekła pani Romanowa.
— To nic — odpowiedział pan Antoni — tamto było tak sobie... nie najgorzej, nawet, nie chwaląc się, wcale dobrze, lecz nie to, co ja mogę wypowiedzieć... Trzeba się zawsze stosować do okoliczności, jaka panna młoda, jacy rodzice, jaka pozycya, taka i oracya.. Kasia była, nie ubliżając, tak sobie, więc i oracya tak sobie.
— Proszę!... Kasia była panna z posagiem!
— To swoją drogą, ale bez prezencyi, dystynkcyi i edukacyi, nie zrozumiałaby nawet podnioślejszego toastu, w wyższym nastroju. Ja swoją sztukę, a raczej ostatni wyraz swej sztuki rezerwuję na stosowniejszą chwilę; niechno pewna osoba, znajdująca się w tem towarzystwie, za mąż wyjść zechce, a mnie na wesele poprosi, to palnę taką mowę, że będzie ją można choćby w gazetach drukować...
Pani Kowalska podniosła się z krzesła, poważnym krokiem zbliżyła się do pana Antoniego i składając pełen przesadnej uniżoności ukłon, rzekła:
— Najuprzejmiej i najpokorniej dziękuję panu dobrodziejowi za tak zaszczytną dla mnie obietnicę. Jest mi niewymownie miło, że tak ważna w mojem życiu chwila upamiętnioną zostanie na wieki, bo oczywiście to, co szanowny pan będzie łaskaw powiedzieć, każę ogłosić w pismach, choćby mnie to nie wiem ile miało kosztować.
Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem, młoda wdowa przygryzała wargi, na twarzy gospodyni domu malowało się wielkie zakłopotanie.
Pan Antoni na razie zaczerwienił się z gniewu, spostrzegł się jednak szybko, że w tej sytuacyi niepodobna postąpić inaczej, tylko żartem na żart odpowiedzieć, uśmiechnął się więc złośliwie i rzekł:
— Z całą przyjemnością, szanowna pani dobrodziejko — wychwalać będę jej cnoty i zalety najgładszem słowem, na jakie mnie stać, a do szczęśliwego oblubieńca pani przemówię tak rzewnie, że się z pewnością rozpłacze...
— Owszem, owszem, niech płacze, nie mam nic przeciwko temu. Każdy mężczyzna, żeniąc się, powinien płakać ze skruchy, każdy bowiem ma mnóstwo grzechów na sumieniu...
— Zapewne, któż jest bez grzechu; nawet niewiasty w wieku podeszłym odznaczają się niekiedy złośliwością, co przecież nie da się zaliczyć do kategoryi cnót i zalet...
— Cnoty, zalety! Jak gdyby panowie byli aniołami... Każdy ma swoje wady...
— Co tam — rzekła gospodyni domu — o co państwu idzie? wszystko jest w porządku. Wszyscy możemy się cieszyć z miłej wiadomości, że droga nasza pani Kowalska, taka przyjaciółka serdeczna, wychodzi za mąż... A za kogo też, jeżeli zapytać wolno?
— To moja tajemnica, narzeczony prosił mnie o sekret do czasu; może nawet niepotrzebnie wydałam się z mojemi zamiarami, ale pokusa była zbyt wielka: usłyszeć piękną mowę na swojem weselu.
Wezwanie do kolacyi przerwało tę rozmowę; goście ugrupowali się inaczej, w ten sposób, że syn pana Antoniego znalazł się przy młodej wdowie, pani Kowalska między starszemi paniami, zaś pan Antoni na drugim końcu stołu. Stało się tak, dzięki zręcznym manewrom gospodyni, która usiłowała koniecznie zbliżyć do celu protegowanego kandydata.
Młody człowiek ośmielił się i udało mu się zająć sąsiadkę rozmową, kilkakrotnie uśmiechnęła się nawet i zdawało mu się, że spogląda na niego dość przychylnie. Rozmawiali o teatrze i najświeższych nowinkach miejskich; wdowa ożywiła się, pan Antoni zaś, obserwując rozmawiających zdaleka, tryumfował i pysznił się w duchu z tego, że posiada tak sprytnego i eleganckiego synalka, który umie brać się do rzeczy i zjednywać sobie względy kobiety.
Dzięki zabiegom gospodyni i wymowie pana Antoniego, towarzystwo ożywiło się, rozmowa weszła na przedmioty ogólne; pan Antoni opowiadał przytem różne wesołe anegdotki, a jego syn starał się zabawiać młodą wdowę, co mu się do pewnego stopnia udawało. Nawet pani Kowalska przestała być ucinkową i złośliwą. Wspólnie z protegowanym przez się panem Franciszkiem, który właśnie obok niej siedział przy stole, rozpamiętywała dawniejsze czasy, według jej zdania o wiele lepsze, niż dzisiejsze, gdyż ludzie wówczas nie pragnęli tak gorączkowo dobrobytu i użycia, jak dziś pragną...
— Prawda, panie Franciszku?... — pytała.
— Święta prawda; niema co nawet porównywać... Nie jestem jeszcze stary, dopiero mi na pięćdziesiąty rok idzie, a jednak nie poznaję mojej kochanej Warszawy. Gonitwa za groszem, spekulacya, drożyzna; niech Bóg broni. Wszystko inaczej, wszystko na opak...
— No, tak bardzo znowuż nie — zaprotestował pan Antoni — jam starszy od pana, więc powinienbym jeszcze większą różnicę widzieć...
— A nie widzisz pan żadnej?
— Tego nie mówię. Ona jest, ale nie taka, jak pan przedstawiasz. Nigdy ludzie groszem nie gardzili; owszem, uganiali się za nim, nieraz z krzywdą honoru i sumienia... Tylko że dawniej na zaspokojenie tej gorączki wystarczały setki, a dziś mało tysięcy.
— Więc na moje wychodzi!...
— Trochę tak, trochę nie... W gruncie rzeczy wszystko jedno, różnica zaś, jak powiadam w ilości, ale też dawniej można było żyć tańszym kosztem, dziś trzeba dużo... więc dużo...
Nie przekonało to pana Franciszka, który pozostał przy swojem zdaniu, dodając, że dziś nietylko mężczyźni, ale i kobiety są wcale co innego; najpiękniejsze uczucia serc poczciwych i dusz zacnych gotowe są wyśmiać i wyszydzić, a nad czyste perły miłości przekładają względy materyalne, ładne stroje, dobrobyt.
Zwyczajna piosenka, którą od wielu wieków starsi śpiewają młodszym...
Głośniejszy wybuch śmiechu, powtórzony przez całe towarzystwo, przerwał utyskiwania pana Franciszka; po pierwszym nastąpił drugi i trzeci, dzięki humorowi pana Antoniego, który pracował usilnie na wywołanie tej wesołości... dla syna.
Zegar wydzwonił dwunastą, pani Kowalska pierwsza zerwała się z krzesła.
— Bój się Boga! Jak późno... — rzekła do siostrzenicy. — Chodźmy już do domu.
— Chodźmy — odrzekła wdowa.
— Czemu się panie tak śpieszą?
— Późna godzina, trudno będzie o dorożkę...
— Na cóż dorożka? — zapytał pan Antoni. — Deszcz ustał, niebo wypogodzone, gwiazdy świecą. Prześliczny spacer.
Rzekłszy to, zwrócił się do syna i szepnął mu do ucha:
— Nie bądź-że gapiem, pilnuj wdowy, przy wyjściu podaj jej rękę. Ciotkę ja biorę na siebie, utrzymam ją na dobrym dystansie — a ty byłbyś ostatniej próby ciemięgą, żebyś nie umiał korzystać z czasu...
— Pani szanowna — rzekł głośno do pani Kowalskiej — zrobi mi ten zaszczyt i pozwoli się odprowadzić.
— Taka łaska! Czem-że zasłużyłam?
— Czy mam być szczery?
— Bardzo cenię ten rzadki dzisiaj przymiot.
— Więc będę szczerym. Mam szczególną sympatyę do kobiet... jakby tu powiedzieć, do kobiet ciętych, ostrych, prawdomównych, które nie owijając, jak to mówią, w bawełnę, potrafią wypowiedzieć prawdę, czasem nawet gorzką, ale prawdę...
Spojrzała na niego z pewnem zdumieniem, on zaś, chcąc wzmocnić wrażenie, mówił dalej:
— Co kto lubi, pani dobrodziejko, rzecz gustu. Jeden przepada za miodem, inny znów woli pieprz, chrzan, musztardę, ale to taką, co to aż łzy z oczu wyciska. Otóż ja mam właśnie taki gust i dlatego nie taję, że aczkolwiek ze wszelkich innych względów zawsze miałem i mam dla pani szacunek, ale owa prawdomówność budzi we mnie niekłamaną sympatyę.
Słowa te podobały się złośliwej niewieście. Nie wolna od pewnej próżności, wzięła je za dobrą monetę i uśmiechnęła się uprzejmie.
Po wyjściu na ulicę przyjęła podane sobie ramię. Pan Antoni prowadził ją powoli, z wielką uprzejmością, zabawiał rozmową, śmieszył konceptami. Kobiecina, wprowadzona w dobry humor, dała się prowadzić jak chciał, a tymczasem synek, trzymając się ściśle ojcowskiej instrukcyi, przyśpieszał kroku i oddalił się z wdową dość znacznie.
Gdy byli już blizko domu, pani Kowalska zawołała:
— Patrz-no pan, jak nas wyprzedzili.
— Młodzi, pani dobrodziejko, młodzi — odrzekł — i my biegaliśmy niegdyś, teraz chodzimy już tylko, ale jeszcze niezgorzej, prawda?
— Naturalnie. Ja mogę chodzić przez cały dzień nawet, zmęczenia nie czuję.
— Tak to, droga pani, trzymamy się krzepko i gdyby wypadło tańczyć, to...
— Jakto? Pan tańczy jeszcze?
— Jeżeli trzeba, to dlaczegóżby nie? Nie ubiegam się za tem, nie przepadam, ale gdyby tak wypadło...
Przy pożegnaniu, zapytał młody człowiek, czy może kiedy przyjść i złożyć swoje uszanowanie. Zaproszono go jak najuprzejmiej, również jak ojca... Poczem stróż przebudzony otworzył bramę i obie panie zniknęły w niej, niby w wielkiej, czarnej przepaści.
— A co, synku? — zapytał stary, gdy zostali sami na ulicy.
— Ojciec jest wielki — odrzekł syn.
— Przesada! Ojciec twój jest przedewszystkiem człowiekiem dobrej szkoły, wie, w jaki sposób oblegać fortecę, aby ją zmusić do kapitulacyi. Wy, młodzi, nic się na tem nie znacie...
Syn uśmiechnął się.
— Być może, ojcze — odrzekł — być może... ale i my mamy również swoje sposoby.

. . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . .

Wizyty młodego konkurenta, z początku etykietalne i rzadkie, stawały się coraz częstszemi, a po upływie dwóch miesięcy od pierwszej były już niemal codzienne.
Przyjmowany był zawsze grzecznie, nietylko przez młodą wdowę, ale i przez panią Kowalską, którą pan Antoni umiał zjednać sobie tak dalece, że przestała nawet popierać pana Franciszka. Wdowa zachowywała się względem młodego człowieka najuprzejmiej, rozmawiała z nim chętnie, słuchała jego opowiadań, ale do wyznania, do oświadczyn nie doszło. Zdawało się nieraz młodzieńcowi, że już chwyta sposobność, że nareszcie stanie u celu, ale zawsze jakaś okoliczność nieprzewidziana stawała na przeszkodzie. Syn się martwił z tego powodu, ojciec zaś zżymał się i utyskiwał na niezaradność młodzieży współczesnej, która, jak mówił, nie ma pojęcia o tem, co to jest kobieta, i w jaki sposób należy z nią postępować.
— Wstydź się — mówił stary — gdybym był w twoim wieku i w twojem teraźniejszem położeniu, to dotychczas byłoby wszystko skończone. Co to za sztuka zawrócić głowę kobiecie, która chce się podobać i wyjść zamąż.
— Ależ, ojcze — tłómaczył się syn — kiedy nie miałem dotychczas sposobności.
— Jakiej sposobności? Na co, do czego sposobność?
— Żeby powiedzieć jej.
— Do tego dość głosu.
— Nie mogę przecież oświadczyć się w obecności osób obcych, a nie zdarza się sposobność.
— Zawsze sposobność i sposobność... I wiesz, na czem się to skończy?
— Nie mam pojęcia. Chciałbym, żeby skończyło się jak najpomyślniej, jak najlepiej, pragnę tego, pożądam... ale...
— Ale cóż, ale cóż? — wołał zniecierpliwiony starowina.
— Nie wiem, trzeba czekać. Czas to chyba jedyny mój sprzymierzeniec...
— Proszę! Jedyny...
— Drugiego nie widzę, ojcze..
— Tak?
— Nie widzę!
— A ja to nic nie znaczę, a ja to się nie liczę! A ja to nie jestem najlepszym sprzymierzeńcem twoim?...
— Ojciec?
— No tak, tak, paniczu. Za tobą przemawia majątek twego ojca, który kiedyś, po jego śmierci, dostaniesz i ma się rozumieć najakuratniej go puścisz...
— Może i nie!
— O, znam ja się, kochaneczku, puścisz, a w najlepszym razie nic nie przyrobisz; za tobą przemawia stanowisko twego ojca, tobą kieruje jego doświadczenie...
— To prawda, lecz...
— Nie lecz, paniczu, zaraz cię przekonam. Obecnie starasz się o rękę pięknej kobiety i czekasz okazyi... Otóż w to wdaje się ojciec i powiada: nie potrzeba okazyi, obejdzie się bez okazyi...
— Więc jakże?
— A no tak... synalek nieśmiały, niedołęga, trzech słów zliczyć nie umie... oświadczyć się nie potrafi...
— No, przecież...
— Więc ja się oświadczę za ciebie!
— Ojciec by to zrobił?!... — zawołał młody człowiek, zdumiony i zachwycony tą myślą.
— Ponieważ ty sam nie potrafisz, więc zrobię; naturalnie o tyle, o ile mnie do tego upoważnisz...
— Ależ, ojcze, nietylko upoważniam, lecz proszę ojca na wszystko, błagam...
— Masz racyę, bardzo to dogodna rzecz przyjść do gotowego... Nie potrzeba się fatygować, trudzić... Masz racyę...
— A kiedy ojciec będzie łaskaw to uczynić?...
— Kiedy? A no, jak myślisz, za rok, za dwa?...
— Ojciec żartuje...
— No, no; nie bój się, synku, będzie wszystko dobrze. Ja do twojej pięknej pani wybiorę się jutro...
— Czy być może?
— Jutro; tak postanowiłem, a wiadomo ci, że u mnie co postanowione, to i wykonane szybko być musi. Zamiar i czyn, to moje hasło.
— Serdecznie ojcu dziękuję i mam nadzieję, że przemówienie jego skutek pomyślny odniesie...
— Nadzieję!? Ja, kochany paniczu, mam pewność... A zatem do jutra. Ubieram się elegancko, szykownie, czarno. Tużurek prosto z igły, kapelusz nowiuteńki, w krawacie brylantowa szpilka, a na palcu pierścień ze szmaragdem, ten duży, wiesz; opowiadałem ci, w jakich okolicznościach i jak tanio udało mi się go nabyć. Piękna, imponująca sztuka... Drogie kamienie i złoto zawsze podobają się kobietom.
— Podobno...
— Od najdawniejszych czasów tak bywało, od Adama i Ewy, od potopu... Trzeba takie słabostki szanować. A wiesz-że, chłopcze, że ja i o prezencie dla mojej przyszłej synowej pomyślałem. Wezmę go jutro ze sobą. Znasz to pudełeczko safianowe, które trzymam w biurku?
— Znam i wiem, co w niem jest. Broszka brylantowa i kolczyki...
— To dla niej przeznaczyłem.
— Jaki ojciec dobry!
— Zabawny chłopak z ciebie. Przecież broszka z naszego domu nie wyjdzie, skoro zostanie własnością twojej żony, a nie zapominaj, że ta żona wniesie nam plac grubej wartości.
— Cóż tam plac!
— To majątek. Przy dzisiejszych okolicznościach zwłaszcza. No, chłopcze, bądź dobrej myśli — zwycięztwo pewne.
Nazajutrz po południu pan Antoni ze szczególną starannością zajął się swoją toaletą. Ogolił starannie twarz, pedantycznie oczyścił garnitur, wyszczotkował kapelusz, wybrał najpiękniejszy krawat i nowe rękawiczki.
— Jak cię widzą, tak cię piszą — powtarzał — to zasada... tej trzymać się zawsze należy.
Pojechali z synem dorożką, syn wysiadł przed cukiernią, gdzie miał na rezultat misyi oczekiwać, ojciec udał się wprost do wdowy.
Upłynęła godzina, która dla młodego człowieka wydawała się długą, jak rok.
Wypił przez ten czas kilka szklanek herbaty, przeczytał, a raczej przerzucił wszystkie gazety, jakie się w cukierni znajdowały, nareszcie pochwycił za kapelusz i wybiegł na ulicę.
Zdawało mu się, że jest rzeczą nieprzyzwoitą siedzieć tak długo w cukierni, że może się to właścicielowi zakładu wydać dziwnem, zagadkowem, a nawet podejrzanem.
W samej rzeczy, kto nigdy w tej cukierni nie bywa, do rzędu stałych gości nie należy i naraz, ni z tego, ni z owego, przychodzi, siedzi niemożliwie długo, jest zaniepokojony, zniecierpliwiony, coraz biegnie do okna, jakby kogoś wyglądał i upatrywał. Tego rodzaju zachowanie się może dać do myślenia... Wielkie miasto ma swoje tajemnice i bardzo być może, że taki przyzwoicie, a nawet elegancko ubrany młodzieniec jest pospolitym zbrodniarzem, oczekującym na ofiarę, może za chwilę zbroczy ręce swoje krwią.
Niemiła rzecz ściągać na siebie takie podejrzenia, będąc człowiekiem uczciwym — przeto, aby ich uniknąć, syn pana Antoniego wyszedł i zajął stanowisko obserwacyjne na ulicy, w nadziei, że dostrzeże powracającego ojca.
Chodził, wracał, przystawał, na przestrzeni przed czterema domami, wypatrywał, rzucał spojrzenia na przechodniów, na przejeżdżających dorożkami, kilkakrotnie zdawało mu się nawet, że dostrzega ojca i biegł naprzeciw niego... Było to jednak złudzenie... Zblizka pokazało się, że ten, którego brał za ojca, był to siwy jegomość, tylko z barwy włosów i tuszy trochę do niego podobny.
Cierpliwość młodzieńca wyczerpała się zupełnie.
Nie miał już chęci wracać do cukierni, ani spacerować dłużej po ulicy, czuł się ogromnie zmęczonym, przygnębionym i wyczerpanym. Niepokój go trawił, obawa przejmowała, sam nie wiedział, co robić.
Postanowił pójść do wdowy, a przynajmniej przed dom, w którym mieszka — i wypatrywać, rychło li ukaże się ojciec z dobrą wieścią...
Koniecznie z dobrą; bo dlaczegóż miałaby być złą. Ojciec, człowiek wymowny, dyplomata, sam o sobie mówi, że zjadłby Bismarka, znajdzie więc zapewne dość argumentów do skłonienia pięknej kobiety. A zdaje się przytem, że i ta piękna kobieta nie będzie stawiała zbyt zaciętego oporu. Nieraz oczy jej miały taki wyraz...
Pobiegł w stronę Nowego Miasta, zatrzymał się o kilka domów i patrzył.
Niedługo czekał.
Przed dom zajechała parokonna dorożka, wkrótce stróż wyniósł trzy ogromne walizy, pomógł dorożkarzowi umieścić je na koźle, a niebawem ukazała się młoda wdowa, w towarzystwie pani Kowalskiej; obie ubrane jak do podróży i wsiadły do dorożki. Tuż za niemi ukazał się pan Antoni, kłaniał się uprzejmie i jak się zdawało, życzył im szczęśliwej podróży.
Młody człowiek zaciekawiony, a poniekąd zaniepokojony tym wyjazdem, którego plan zapewne musiał powstać nagle, gdyż ani słowem o nim nie wspominano, chciał pobiedz ku paniom, zapytać, dokąd się udają i na jak długo — spostrzegł się jednak, że w takiej chwili, wobec celu, w jakim przybył ojciec, pokazywać mu się nie wypada...
Dorożkarz zaciął konie, koła potoczyły się po nierównym bruku, a pan Antoni, powoli, ze spuszczoną głową, szedł ku miastu...
Syn w jednej chwili znalazł się przy nim.
— Ojcze! — zawołał — co to znaczy, dokąd one pojechały?...
Starowina, przestraszony, odskoczył.
— Co tu robisz — rzekł — miałeś czekać w cukierni!
— Tak długo... nie miałem cierpliwości... przybiegłem...
— Przestraszyłeś mnie... Na seryo... Żeby kawał gzemsu oberwał się z kamienicy i padł przed memi nogami, nie przeraziłbym się tak bardzo...
— Przepraszam ojca... ale chyba moja niecierpliwość da się usprawiedliwić.
— No, tak, tak... Rozumiem, zapewne...
— Ojcze... nie śmiem pytać... Jak poszło?
— Wcale nie poszło, synu... pojechało... Sam przecież na własne oczy widziałeś...
— Ojcze!
— Trudno opowiadać na ulicy, gdy ze wszystkich stron popychają i szturchają. Wejdźmy gdzie, usiądźmy, dowiesz się o wszystkiem, chociaż niema w tem dla nas właściwie nic ciekawego...
Weszli do restauracyi, gdzie było prawie pusto i zasiedli przy stole.
Ojciec wychylił duszkiem kufel piwa, syn swego nie tknął...
— Obłudnica to jest — rzekł stary. — Myślałem, sądząc z powierzchowności, że dobra, cicha, łagodna, szczera... tymczasem...
— Co, co, ojcze...
— Przemówiłem pięknie, o twojem dobrem sercu, przymiotach, zacności... Przytwierdza... powiada: «prawda, ja to sama zauważyłam...» a Kowalska kiwa głową i mówi: «tak... tak...» Widząc, że dobrze usposobiona, mówię o twojem przywiązaniu, o stałości, no i kończę: bądź pani moją synową... Zaczerwieniła się... «Wielki to dla mnie zaszczyt, rzecze, zgodziłabym się najchętniej, ale już jestem po słowie... Przed miesiącem rozporządziłam moją ręką.»
— Więc wychodzi zamąż... ojcze? Za kogo...
— Anibyś zgadł. Za tego młodzika, tego niuńkę, co to u jej nieboszczyka męża pracował, co, jeżeli przypominasz sobie, na pogrzebie nie chciał nic ani jeść, ani pić, i wyszedł, nie zważając na to, żeśmy go wszyscy zapraszali.
— Więc to ten...
— Ten, kochany synu... Założył małą fabrykę na prowincyi i tam razem z żoną i kochaną panią Kowalską mieszkać będzie.
— Takim sposobem wszelka nadzieja stracona — rzekł młody człowiek smutnie...
— Ty jesteś młody, więc cały świat przed tobą.
— Szkoda mi jej...
— Wdowy żałować niema czego, nie wiadomo, czy tamtego uszczęśliwi, ale placu to naprawdę szkoda...


Koniec.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.