Wdowa z placem/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wdowa z placem
Podtytuł Obrazek z bruku
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1899
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Nic nie masz przykrzejszego nad drobny deszczyk październikowy, a właśnie taki mżył od trzech dni bez przerwy, bez ustanku.
Nie krople, ale cząsteczki, atomy kropel padały w obfitości bajecznej, czyniąc dzień podobnym do wieczornego zmroku.
Zdawało się, że nad miastem rozpostarł ktoś przeogromne sito, o maleńkich otworkach, napełnił je morzem brudnej wody i wodę tę postanowił wylać na dachy, na ulice, na ludzi, przepoić całą Warszawę wilgocią, od strychów aż do fundamentów.
Z po za tego sita słońca widać nie było, utonęło ono w masie chmur, utonęło wraz ze światłem i ciepłem.
W samo południe, w wielu sklepach, zwłaszcza na węższych ulicach, płonął gaz, świeciło się w lokalach parterowych, w suterynach, w warsztatach i pracowniach, znajdujących się w głębi ciasnych podwórzy...
Ulice i chodniki pokryte były rzadkiem, lepkiem błotem, a rozpostarte nad głowami przechodniów parasole, wyglądały niby stado olbrzymich nietoperzy, wybiegłych na żer z jakiejś legendowej pieczary.
Dorożki z podniesionemi budami toczyły się po ulicach, tramwaje, jak zwykle podczas słoty, były przepełnione, przechodnie przyśpieszali kroku, aby coprędzej dostać się pod dach.
W takim dniu posępnym i wilgotnym całe miasto jest zaszargane; a i ludzie w niem także. Bogaty wozi błoto na lakierowanem pudle wykwintnej karety, ubogi nosi je na wykrzywionych i dziurawych butach, wszędzie błoto i błoto...
Handlarz uliczny zbiera je na poły kapoty, przekupka rąbkiem spódnicy je zgarnia, biegnący w pośpiechu aferzysta po kolana się w niem zachlapie, a przy ciągłym ruchu, przy nieustannem przepływaniu żywej fali ludzi z ulicy na ulicę, z placu na plac, cząstki błota z za Żelaznej bramy, z Grzybowa, Twardej, Nalewek, dostają się na szerokie chodniki Nowego Świata i Marszałkowskiej — i odwrotnie, błoto z eleganckich dzielnic wędruje na Muranów, Gęsią, Dziką, Nalewki i robi się powszechna assymilacya błota, od Mokotowa aż za Wolskie rogatki, z pod Powązek na Nową Pragę.
Stróże nie wypuszczają z rąk mioteł i z utęsknieniem oczekują słońca, któreby ich od syzyfowej uwolniło pracy.
Okropny jest taki dzień. Zdaje się, że w powietrzu unosi się jakiś duch niedobry i trzęsie nad miastem rogiem obfitości, z którego sypie się tyfus, febra, reumatyzm i tysiące innych pereł z niewyczerpanej skarbnicy ludzkich dolegliwości.
Kto może czasem swoim rozporządzać dowolnie, kogo obowiązek, lub konieczna potrzeba, nie wypędza na ulicę — siedzi w takim dniu w domu, czyta książkę, lub wygląda przez okno, kontent, że mu deszcz na głowę nie kapie.
Jeżeli jest kapitalistą, duma o brzydkich stronach konwersyi papierów procentowych; jeżeli zaś nim nie jest, zastanawia się nad drożyzną mieszkań, fałszowaniem produktów spożywczych, lub odczytuje najświeższe wiadomości z «Kuryera».
Ale, jeżeli w takim dniu smutnym wypadnie pogrzeb, na którym być należy, pogrzeb krewnego, znajomego, przyjaciela — to nie ma rady — trzeba wyjść i pójść, choćby dziesięć razy większy deszcz padał i dziesięć razy większe błoto było na ulicach.
Właśnie też nieboszczyka Jana Skrzypicielskiego wyprowadzać miano na cmentarz, dnia dwudziestego dziewiątego października o godzinie drugiej po południu, z kaplicy przy kościele ś-go Jana, na Powązki.
Umarł biedaczysko w dzień słotny i pochowany miał być podczas szarugi szkaradnej.
Trudno, nikt pretensyi o to rościć nie może, poczciwy Jan terminu nie wybierał, musiał przyjąć taki, jaki mu naznaczono.
A tak się to stało prędko, prawie niespodziewanie... Zaczęło się od bólu głowy i kaszlu, wszyscy mówili, że to przejdzie... tymczasem gorzej. Przyszedł doktór, pokiwał głową, zaopiniował, że może przejdzie, może nie przejdzie; prędzej nie przejdzie, aniżeli przejdzie, a jeżeli przejdzie, to będzie nadzwyczajny wypadek...
Poznał się — nie przeszło.
Na wieczór żona dawała proszek choremu. Przyjął, spytała:
— Jakże ci, Jasiu, lepiej?
— Lepiej — szepnął — lepiej.
Przy drugim proszku pytała go znowuż o to samo. On głową kiwnął, niby chcąc dać poznać, że tak jest, ale nie przemówił ani słowa — a zaraz po północy życie skończył.
Biedna wdowa! Zaledwie siedm lat upłynęło od czasu, gdy w białej sukni, w przezroczystym welonie, z paradą wielką ślub brała — a teraz oto już musi myśleć o żałobie, o krepie, otuli się biedactwo w czarne kiry i opłakiwać będzie przez rok i sześć niedziel towarzysza życia, który, aczkolwiek, niby niczem się nie odznaczył i nic nadzwyczajnego nie zrobił, zapisał się jednak w sercu żony, jako człowiek cichy, pracowity, mąż uległy, niewymagający — jednem słowem, jako mąż dobry.
I trzeba nieszczęścia!.. Trzeba, żeby spokojne dotychczas życie zakłócone zostało takiem smutnem zdarzeniem, żeby przerwało się i... kto może zgadnąć — co będzie dalej?
Poczciwe sąsiadki czuwały nad strapioną wdową, pocieszając, radząc, zachęcając do życia, wlewając w serce otuchę i nadzieję, że nie wszystko stracone, że żałoba kiedyś się skończy, łzy oschną i że... przecież ludzi na świecie nie brak!
Dobre, zacne kobiety ofiarowały czynną swoją pomoc do sprawienia żałoby.
Żałoba nie bagatelna rzecz, trzeba, żeby była zrobiona porządnie, żeby w jej kroju, fałdach, upięciach i przypięciach symbol żalu i smutku łączył się z wymaganiami mody i pięknością, a zarazem taniością materyału.
Wdowa, w otoczeniu trzech przyjaciółek, odbyła podróż za Żelazną Bramę, na ulicę Żabią, na Nalewki i sprawiedliwość nakazuje przyznać, że patrzyła na materyały przez łzy, a na wymowne i energiczne targowanie się przyjaciółek nie zwracała uwagi.
Przyjaciółki radziły, dysponowały, robiły konferencyę z krawcową i z mistrzynią od robienia kapeluszy, i były zupełnie pewne, że młodej wdowie w czarnej sukni i długim welonie krepowym będzie bardzo do twarzy. Nic dziwnego, kobieta młoda, przystojna, blondynka, zgrabna, o ładnej figurze.
Pamiętają ją ludzie jeszcze, jako pannę Barbarę. Taka była fertyczna, a taka zawsze szykowna, że gdy szła przez ulicę, to każdy się za nią oglądał, a przynajmniej co dziesiąty pytał: Co za jedna, gdzie mieszka, czem są jej rodzice?
Dla wielu były to za wysokie progi, bo ojciec panny Barbary, z fachu malarz pokojowy, do obywateli miasta Warszawy się liczył i na nieposessyonatów trochę zgóry spoglądał. Zawszeć to co dom to dom. Wprawdzie na Wązkim Dunaju, wprawdzie należał do niego tylko w jednej czwartej części, ale w każdym razie należał i tytuł dawał, ponieważ tytuł jest niepodzielny. A jeszcze i to trzeba dodać, że ojciec panny Barbary za pieniężnika uchodził. Gdy mu kto o tem żartobliwie wspominał, nie zaprzeczał, owszem, uśmiechał się znacząco i mówił:
— Więcej się ludziom zdaje, niż jest, ale trochę jest. Nie darmo człowiek przez tyle lat pracuje, zabiega i oszczędza. Sumiennie powiedzieć mogę, żem nigdy zbytków nie robił; chyba czasem z przyjaciółmi, przy niedzieli, na flaki i kufelek piwa, albo z żoną i córką do teatru na wysokie miejsca. Toć przecie nie zguba. Koniec końców więcej zarobiłem, niż spożytkowałem, to też dziecko moje nie zafrasuje się o kawałek chleba.
Gdy był podochocony, a przyjaciele wyciągali na słówko — przyznawał się do kilku tysięcy rubli, ludzie więc myśleli, że ma kilkanaście tysięcy, a jak się pokazało po śmierci, nie posiadał nic więcej, nad kilkaset rubli w gotówce, kilkaset w należnościach za roboty i czwartą część własności odłużonego domu.
Kiedy się prawdziwy stan rzeczy wykrył, panna Barbara już od kilku lat była mężatką. Z pomiędzy licznych konkurentów wybrała takiego, który, jak się zdawało, miał najmniej widoków powodzenia i wybór jej zadziwił wszystkich znajomych. Ojciec protestował, ale panna była stanowcza i rzekła: «ten albo żaden» i musiało stać się podług jej woli. Inni kandydaci cofnęli się, jak niepyszni... A było ich kilku i to poważnych.
Taki naprzykład Wiaderkiewicz. Chłop postawny, z czarnymi wąsami, siłacz sławny, miał warsztat ślusarski i dom na Przyrynku. Albo Czwartkowski, gładki, elegancki, zawsze wyperfumowany, fachowy fryzyer i perukarz. Jakie on damy czesał, jakim znacznym panom siwe włosy farbował. Podczas karnawału ruble zgarniał jak śmiecie. Jednak panna Barbara skrzywiła noskiem i powiedziała: nie! I to już było bez apelacyi, bez protestu, słowo stanowcze i niewzruszone, jak mur.
Albo taki Michał Korn... zły kawaler? Rzeźnik galanteryjny, tęgi, postawny mężczyzna, wypasiony na serdelkach, istny lew! Konie własne miał. W powszednie dni woziły furgonem towar ze szlachtuza do warsztatu, a w święto zaprzężone do starego faetonu, paradowały przez Aleje Ujazdowskie z takim szykiem, że ludzie aż stawali i oglądali się.
I ten się jednak nie podobał.
Zdawało się, że najprędzej dobije targu niejaki Filemoński Ksawery, z zawodu tapicer, a z upodobania tancerz taki, że mógłby w balecie występować i z pewnością karyerę by zrobił. Sama panna Barbara mówiła, że z takim kawalerem tańczyć, to rozkosz, ale kiedy kawaler powiedział, że chciałby z nią całe życie przewalcować, rozśmiała się mu w oczy i poradziła, aby dla harmonii poszukał sobie żony w balecie. Obraził się śmiertelnie, odszedł i nie pokazał się już więcej.
Nadspodziewanie, ku wielkiemu zdumieniu konkurentów, przyjaciół i rodziny, panna Barbara oddała rękę Skrzypicielskiemu, który był nieśmiały, cichy, małomówiący i nawet zamiarów swoich jawnie nie manifestował. Szepnął tylko pannie Barbarze parę słów do uszka i dokazał więcej, aniżeli inni drogą zdeklarowanych konkurów, czułych rozmów i tańca.
I dziś ten cichy człowieczek, ten wybrany, leży w trumnie i oczekuje pogrzebu.
I w taki dzień szkaradny, wilgotny, posępny!
Komu się zechce narażać na katar, niszczyć ubranie i brnąć po błocie aż na Powązki, odprowadzać nieboszczyka do grobu, tem więcej, że nie w katakumbach, ani przy kaplicy ów grób się znajdował, ale na samym końcu cmentarza, za piątą bramą, daleko, pod wiatrakami, przy samym prawie parkanie.
Młoda wdowa była prawie pewna, że sama jedna tylko pójdzie za trumną, ale gdy wyraziła to przekonanie, przyjaciółka zawołała z oburzeniem:
— A co też pani kochana mówi?! Czy tu w Warszawie nie ludzie mieszkają? Czy pani jest bez znajomych, czy nieboszczyk nie miał przyjaciół i krewnych, czy was nie kochali?
— Nie wymawiając, wtrąciła druga, żeby jeszcze większa niepogoda była, poszłabym z panią na cmentarz. Chrześcijański uczynek jest umarłych grzebać, tem bardziej, że kareta pewnie będzie?
— Będzie, rzekła wdowa z westchnieniem.
— Będą dwie, dorzuciła pierwsza przyjaciółka, sama zamówiłam i zapłaciłam z góry: Cóżby to za pogrzeb był bez karety? Dorożek będzie z dziesięć. — Nieboszczyk zasłużył na to, żeby go uroczyście pochować, a my od tego jesteśmy pani przyjaciółki, ażeby porządku dopilnować. Nie odstąpimy pani do ostatniej chwili, a później odprowadzimy do domu i starać się będziemy rozweselić i pocieszyć.
— Czy można pocieszyć w takiem zmartwieniu, rzekła pani Janowa w westchnieniem.
— Ma się rozumieć, że można. Tysiące jest wdów w Warszawie, a przecież żadna nie płacze. Chyba czasem i to, jeżeli ma jakąś przyczynę. Owszem, ubierają się elegancko, ładniej niż młode mężatki, chodzą na spacery, do teatru, bawią się — dla czego pani jedna miałabyś być wyjątkiem?!
— Pani... jeszczem go nie pochowała!
— Mówi się dla przykładu, droga, kochana pani. Dziś pani płacze, no, i naturalnie: ja sama po stracie pierwszego męża, nie tylko przed pogrzebem, ale i ze trzy dni po pogrzebie płakałam bezustanku, zdawało mi się, że oczy wypłaczę... a później uspokoiłam się.. a nie minęło półtora roku, znowuż wyszłam zamąż i tańczyłam na swojem weselu...
— Mogłaś pani?!
— A jakże, każdemu trzeba oddać co należy: pierwszemu, ponieważ już nie żyje, więc «odpoczynek wieczny» co dzień, nabożeństwo w rocznicę śmierci — a drugiemu, ponieważ żyje i potrzebuje wygody, więc kawę co rano, więc obiad co południe, więc kolacyę co wieczór, a przy zatrudnieniach domowych, przy dzieciach, przy sługach piekielnicach, które najcierpliwszej kobiecie życie mogą zatruć, to, pani kochana, nie ma czasu na płacz i na rozmyślanie...
— Mój mąż był taki dobry!
— Prawda: nie zaprzeczam, wszyscy o tem wiemy, że dobry, ale cóż z tego, kiedy go już nie ma! Z jego dobroci, choćby był nie wiem ile razy lepszy, nie przyjdzie nic. Już on należy do innego świata, a na ten nie powróci, choćby pani oczy wypłakała całkiem, choćby pani żałoby nie zdjęła do samej śmierci. To, kochana pani, jakby kto własny cień gonił... Nie dogoni, próżny trud i lament!
Wdowa nie odpowiadała wcale na te argumenty. Głowę oparła na dłoniach i pogrążyła się w zadumie... Czy rzeczywiście ten żal, którym było przepełnione jej serce, miałby trwać tak krótko? Czy źródło łez miałoby wyschnąć w kilka dni po pogrzebie? Czy istotnie małe kłopoty i drobiazgi wypełnią jej życie, i zajmą umysł tak, że na wspomnienie o zmarłym miejsca już nie starczy.
Tak mówią — ale uwierzyć trudno, nie sposób!
Jaś był dobry.
Wszystkie jego przymioty i zalety koncentrowały się w tym jednym wyrazie: dobry.
Łagodną i cichą dobrocią zdobył jej rękę, tą dobrocią zjednał sobie przywiązanie jej, jako żony; tę dobroć pozostawił jako wspomnienie. Czy ten człowiek, choćby raz przez cały czas wspólnego pożycia wymówił wyraz: «nie», «nie chcę», «nie podoba mi się»!
Wszystko zgodnie, pięknie, cicho. Na Kępę to i owszem, do Wilanowa jeszcze lepiej, na Bielany — z całą przyjemnością; a tak, tylko na spacer — to na spacer, do teatru — to do teatru, a siedzieć w domu, odpocząć — to odpocząć. Nigdy «nie», nigdy sprzeczki, nigdy innego zdania, zawsze i stale jedno i to samo: jak chcesz, moja duszko, jak uważasz, jak ci się zdaje. Sukni ci trzeba — spraw suknię; kapelusz — kapelusz; okrycie, to okrycie; futro — futro.
W dzień powszedni w domu go przez cały dzień nie bywało, gdyż pracą zajęty, tylko na obiad, na krótką chwile przychodził; ale w święto przez cały dzień żony nie opuszczał; robił, co mu kazała, stosował się we wszystkiem do jej woli i wymagań.
Jakże takiego cichego, spokojnego i łagodnego męża nie żałować, jak po nim nie płakać?!
Stosownie do ogłoszeń, dwudziestego dziewiątego października, o godzinie drugiej po południu, na ulicę Świętojańską, przed kościół św. Jana zajechał parokonny karawan. Duże, kare konie, przykryte żałobnemi kapami, kuliły się od zimna, karawaniarz schował ręce w rękawy, nasunął napoleoński kapelusz na czoło, oparł brodę na piersiach i drzemał.
Przed kościołem zaczęła się zbierać gromadka ludzi z parasolami w rękach, nadjechały dwie karety i sześć czy ośm dorożek. Pewna część uczestników żałobnego orszaku weszła do kaplicy, reszta pozostała przed kościołem, a deszcz mżył ciągle, bez miłosierdzia, bez ustanku, drobniutki, ledwie dostrzegalny, a zimny i przejmujący do kości.
— Biedaczysko — rzekł gruby jegomość w paltocie z podniesionym do góry kołnierzem — umierać tak młodo... Średnia przyjemność, słowo honoru daję.
— I zostawić taką młodą i ładną żoneczkę — wtrącił młody człowiek w płaszczu, z wąsikami zakręconymi do góry.
— Ach, młodą, prawda, — rzekł gruby — ale wy jesteście od tego, żebyście ją pocieszali.
— To prawda — wtrącił trzeci — pocieszaćby można, bo kobieta ładna bez zaprzeczenia, ale majątku, to zdaje się niewiele.
— Co za gadanie! Nieboszczyk pieniądze składał, oszczędny był ogromnie. Każdy grosz obejrzał dziesięć razy zanim go wydał.
— Nikt jego kapitałów nie liczył. Taka rzecz zawodna. Ja pamiętam, że ojciec pięknej wdowy uchodził za bogacza, a po śmierci pokazało się, że nie ma nic.
— Tym razem rzecz jest pewna.
— Jakim sposobem?
— Wdowa ma plac.
— To nieboszczyk miał, ale nie wdowa. Teraz mogą zabrać go krewni nieboszczyka.
— Co się panu zdaje?! Nieboszczyk zdania nie miał, woli nie miał, a pan chciałeś, żeby miał swój własny plac?!
— Wiem, że kupił go za swoje pieniądze, z własnego dorobku, a nie za posagowe, boć tych, jak wiadomo, wiele nie było. Sam mówił do mnie, będzie temu dwa lata. Powtarzam jego własne słowa: «kłopot mam, kochany panie Franciszku, gdyż zebrało się trochę grosza i nie wiem, co mam z tem robić? W kasie oszczędności procent mały, listów kupowaćbym nie chciał, bo można stracić na kursie, z domem ambaras, reperacye, podatki, meldunki — i za to co się uzbierało, nie kupiłby dużego domu... więc w głowę zachodzę.» Nie wiedziałem, co mu radzić, ale on sam stuknął się palcem w czoło i powiada: głupstwo! od czegóż żona? Ma dobrą głowę, ma edukacyę, nawet trochę na fortepianie potrafi — niechże tedy myśli i radzi. W tydzień później dowiaduję się, że kupił plac...
— A ja napewno wiem, że kupił go dla żony. Do regenta oboje chodzili, ale ona, jako nabywczyni, a on niby jako mąż, dla ważności aktu.
— Rzeczywiście tak jest?
— Słowo uczciwe...
— W takim razie, wdowa nie będzie bez pociechy. Plac łakoma rzecz, miasto się podnosi, do budowania amatorów moc. Cena wzrasta, ja sam wiem o pewnem zdarzeniu, gdzie ktoś kupił plac, przetrzymał go pięć, czy sześć lat i potroił kapitał. Łakoma rzecz plac, tembardziej, że i kobietka piękna, młoda i podobno dobra... Uśmiechnął się mówiąc te słowa i dodał: podobno dobra, i będzie dobra, jeżeli znajdzie drugiego tak posłusznego jak nieboszczyk Jan.
— Oj nieboszczyk, nieboszczyk, — rzekł z westchnieniem trzeci jegomość, zbliżając się do rozmawiających; dwa tygodnie temu piłem z nim piwo, a teraz, oto, odprowadzam go na cmentarz! Marny los! Dalibóg życie nic nie warto... Człowiek jest niby, jak ten dorożkarz: jeździ, jeździ, jeździ, aż nareszcie i stój i już po wszystkiem... Jest też po co istnieć na tym świecie?
— Ma się rozumieć, że nie ma, ale skoro się istnieje, to trzeba jeść, pić, mieszkać, ubierać się i zarabiać pieniądze.
— Dla kogo?
— A choćby dla wdowy...
Rozmowa przerwana została. Karawaniarze wynieśli trumnę z kaplicy i postawili ją na żałobnym wozie... rozległ się smutny śpiew pogrzebowy, woźnica machnął biczem i orszak ruszył powoli. Deszczyk mżył coraz gęściejszy, chłodny, przenikający, jak to mówią do kości.
Po śliskiem błocie, pokrywającem ulice, orszak posuwał się powoli, nie można było przyśpieszyć kroku, bez niebezpieczeństwa poślizgnięcia się i upadku. Za karawanem postępowała wdowa w żałobie, osłonięta czarnym welonem krepowym, podtrzymywana pod ręce przez dwie wierne przyjaciółki, dalej zaś gromadka przyjaciół i znajomych.
Z początku, po ruszeniu karawanu, gromadka trzymała się, następnie przerzedzała. Niektórzy, nie chcąc brnąć środkiem ulicy, przeszli na chodniki i zmieszali się z falą obojętnych przechodniów, inni ukryli się przed deszczem w dorożkach, inni nareszcie cofali się i wracali do domów, nie chcąc moknąć, tak, że na ulicy Dzikiej gromadka dążąca za karawanem składała się już tylko z dziesięciu, może z dwunastu osób, najprzychylniejszych dla wdowy.
Karawaniarz wtulił ręce w rękawy, kapelusz nasunął na czoło, brodę na piersiach oparł i drzemał w najlepsze, pewny, że stare, wypracowane w żałobnej służbie szkapy, nie rozbrykają się, nie poniosą, ale spokojnie, noga za nogą, dowloką się do miejsca... I byłby nietylko drzemał, ale spał smacznie nawet, gdyby nie fatalny bruk i silne wstrząśnienia żałobnego wozu... Zagrożony spadnięciem z kozła, przebudzał się, otwierał oczy, spoglądał, jak daleka droga jeszcze go czeka i znów zapadał w drzemkę.
Na Dzikiej ulicy do wdowy i podtrzymujących ją przyjaciółek, zbliżył się mężczyzna tęgi, gruby, ogromnie pewny siebie, czerwony na twarzy, w granatowym paltocie, w kapeluszu trochę zrudziałym i rzekł:
— Kochana pani dość się już fatygowała. Nie można tracić zdrowia na takiem okropnem powietrzu, zaziębi się pani, zachoruje... Trzeba iść do karety... Przed bramą pani wysiądzie i mężowi ostatnią posługę odda...
— Nie, panie, pójdę.
— Ale do czego podobne? Nie można... Ja na to nie pozwolę. Niechże pani idzie.
— Panie, panie, zostaw mnie pan w spokoju.
— Trudno, na opór lekarstwa nie ma. Niechże więc pani idzie, ale proszę oprzeć się na mej ręce. Panie już się zmęczyły.
— Bynajmniej, możemy ją biedaczkę doprowadzić aż na miejsce. Postanowiłyśmy, że nie odstąpimy jej ani na krok.
— I ja także.
— A dla czegóż to pan dopiero teraz przypomniał sobie, prawie przed samym cmentarzem, że biedna wdowa może potrzebować podpory? — rzekła jedna z kobiet z wymówką.
— To, proszę pani, trudno... Jak kto ma pech, to ma. Spóźniłem się... Przyszedł Kowalski, zagadał, patrzę na zegarek, już druga. Siadam w tramwaj, przyjeżdżam, biegnę przed kościół, nie ma nikogo. Wziąłem dorożkę i kazałem gonić, no i ledwiem zdążył. Niechże pani pozwoli, zawszeć męzka ręka, co innego, aniżeli kobieca, inne oparcie.
— Dziękuję.
— A za pozwoleniem. Byłem przyjacielem nieboszczyka, jestem przyjacielem pani. Nie ma czego się żenować. Pani wdowa, jam też wdowiec stateczny. Pani zaczęła nosić żałobę po mężu, ja niedawno skończyłem po żonie... Niechże się pani nie wymawia.
Odwróciła się i, szła dalej nie odpowiadając; pan Leon cofnął się i połączył z gromadką mężczyzn.
— Harda — rzekł szeptem do jednego — harda okrutnie.
— Kto?
— A no, nasza wdowa. Chciałem jej podać rękę, jak komu dobremu, a ta nie i nie... Ha moja pani, jeżeli tak, to mniejsza o to, narzucać się nie będę.
— Jakżeż można tak obcesowo. Zapewne powiedziałeś co niepotrzebnego.
— Wszystko jest potrzebne, co się mówi, a skoro się mówi, to właśnie znak, że tak trzeba.. I czego ona fochy stroi, skorom ja sobie rozmyślił, że się z nią ożenię.
— Z nią?
— Ma się rozumieć, alboż mi nie wolno?
— Zapewne, tylko pytanie, czy ona cię zechce?
— Mnie nie zechce?! Zabawny jesteś! A gdzież ona lepszego znajdzie niż ja? Na stanowisko, na lata, na urodę, na majątek. Z której chcesz strony, pierwszy kandydat być mogę. To też chciałem jej to zaraz dać do zrozumienia, żeby sobie kim innym głowy próżno nie zawracała.
— Z pewnością ona dziś wcale o tem nie myśli.
— No, to nie znacie kobiet. Gotów jestem założyć się, o co kto chce, że myśli.
— Założyć się bardzo łatwo... i gotów bym zakład trzymać, ale właściwie, cóż mi do tego?... Przyjaciel jestem to prawda, życzę jej dobrze — to druga prawda; nieboszczyka jej męża szanowałem i kochałem, prawie jak brata — to trzecia prawda, ale myśli jej panem nie jestem i doradzać jej nie będę, jeżeli mnie sama o to nie poprosi. Zrobi jak zechce.
— Zrobi tak, jak mówiłem, wyjdzie za mnie.
— Za kogo będzie jej się podobało, może za ciebie, może za innego — może za mnie.
— Oho!
— Dla czegóżby nie? Ty możesz być dobry, ja mogę być dobry i trzeci też — i dziesiąty także — który zaś będzie najlepszy, to osądzi i zadecyduje ona sama.
— Proszę, nie wiedziałem, że już jest tylu kandydatów!
— Wolna konkurencya, mój panie, starać się może każdy, ma się rozumieć, oprócz żonatych, bo ci już się postarali i muszą się cieszyć tem, co mają.
— Widzę z tego, co mówisz, kochany panie, że chcesz mi w drogę wchodzić, ale uprzedzam, że ze mną nie łatwa rzecz. Ja taki mam zwyczaj, że lubię na swojem postawić i im większa przeszkoda, tem bardziej jestem zawzięty, a w sposobach nie przebieram. Skoro wojna, to wojna.
— Ja znów inaczej; spokojny człowiek jestem, wojny nie lubię. Robię swoje — uda mi się, to dobrze, a nie, to drugie dobrze. Nie zastrzelę się, ani nie powieszę się z tego powodu...
— Zimna ryba — mruknął niechętnie pewny siebie jegomość.
— Słuchaj, przyjacielu, ja ci coś powiem...
Nie powiedział, gdyż karawan zatrzymał się przed bramą cmentarną; żałobnicy wzięli trumnę na ramiona i powoli, ostrożnie, po oślizgłych, błotnistych dróżkach cmentarza, nieśli ją do grobu. Za nimi postępował nieliczny już orszak najwierniejszych przyjaciół, którzy postanowili wytrwać do końca.
Nie łatwe to było zadanie iść po ślizkiej, gliniastej dróżce, daleko, aż pod sam parkan cmentarny, nie łatwo — tem bardziej, że deszcz wzmagał się, chłód stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy, a wiatr wiejący od pola wciskał wilgoć w oczy, w usta, napełniał nią gardło i płuca. Prawie wszyscy doznawali dreszczów, a każdy, może jedynie z wyjątkiem wdowy, jedno miał tylko życzenie: złożyć nieboszczyka jak najprędzej do grobu, zasypać go ziemią; niech raz już spocznie na wieki i nie każe ludziom męczyć się na taką szarugę szkaradną. Zanim doszli do grobu, mrok się zrobił, a kiedy umilkły ostatnie echa pogrzebowej pieśni, kiedy grabarze szybko usypywali mogiłę, a wdowa z wybuchami głośnego płaczu — żegnała swego dozgonnego towarzysza na zawsze, zaczęło się ściemniać na dobre. Noc jesienna, wczesna, a długa, obejmowała w swoje posiadanie cmentarz, otulała w cienie kosztowne pomniki i ubogie krzyże drewniane, a kto znajdował się na Powązkach, uciekał, aby się wyrwać jak najrychlej z tego miejsca żałoby i smutku...
— Niechże już pani idzie, niechże pani idzie, — szeptały towarzyszki do ucha strapionej kobiety... Noc już.. trzeba przecież podziękować godnym ludziom, którzy nie cofnęli się nawet przed taką niepogodą szkaradną, i okazali pani, jakoteż nieboszczykowi przychylność...
— Jeszcze chwilę, — rzekła młoda kobieta...
— I na co? Żeby się więcej jeszcze rozżalić i zasmucić? Zapewne, mało jeszcze łez pani wylałaś?... Oczy takie podpuchnięte i czerwone.
— Ostatni raz...
— Moja pani kochana, zkądże znów? Kto pani broni przyjść tu za tydzień, czy za dwa tygodnie, czy choćby jutro. Na wiosnę każe pani zasadzić drzewka, czy kwiaty na tym grobie, na Zaduszki położy pani wieniec i lampki zapali — a później, kochana pani, będzie co Bóg da. Teraz trzeba iść, dobrym ludziom podziękować... rozgrzać się...
— Racya, — rzekł pewny siebie pan Leon, — stary obyczaj, dobry obyczaj. Chodźmy, osuszyć się przynajmniej, bo choć pod parasolem, ale każdy przemókł do kości. Co pomoże parasol, na taką chlapaninę. Spieszmy; panowie, podajcie ręce paniom, — dodał, wyciągając ku wdowie zgiętą w łokciu rękę.
Oparła się na niej, prawie automatycznie, i cała gromadka, szybko, o ile na to oślizgłe dróżki i mrok zapadający pozwalały, podążyła ku bramie, a następnie chodnikiem ku rogatkom. Przekupnie uprzątali już swoje kramy, kobiety sprzedające wieńce zabierały się do domu, żebracy opuszczali swe stanowiska, na drodze ruch ustawał...
W oknach licznych bawaryj, mieszczących się w blizkiem sąsiedztwie cmentarza, czerwieniło się już jaskrawe światło gazu, gwarno tam było i ludno. Dziewczyny usługujące roznosiły ciężkie kufle, a na talerzach kawałki sera i przekąski, dym z papierosów i cygar gęstym obłokiem rozciągał się nad głowami gości. Blizkość sąsiednich garbarni, massy opadłych liści gnijących na cmentarzu, sprawiały, iż powietrze było ciężkie i duszne, prawie nie do zniesienia.
Ale, kto zważa na takie drobiazgi?!
Towarzystwo, które odprowadziło nieboszczyka Jana na miejsce wiecznego spoczynku, znalazło się w takiej właśnie bawaryi, wśród gwaru i dymu. Pan Leon, ten zawsze pewny siebie, klasnął w dłonie. Kazał zestawić kilka małych stolików razem, przyniósł dla kobiet krzesła i rzekł:
— Teraz ja będę gospodarzem. Całą kompanię proszę...
Odezwało się kilka głosów protestu.
— Przepraszam, każdy pan za swoje trzy grosze. My też potrafimy taką sztukę.
— Ignasiu, Franiu, przyjaciele kochani, nie róbcież mi tej krzywdy... Tylko co pogrzebaliśmy nieboszczyka i duch jego napewno znajduje się teraz między nami... Więc to tak właśnie, jakby z nim samym... A przypominam przy okazyi, o czem zresztą dobrze wam wiadomo i bez mego przypominania, że spokojny był, sprzeczek nie lubił.
— Święta prawda!
— Chodząca spokojność. On wolał swoje stracić, aniżeli spierać się. Nie lubił tego, o! nie lubił... Ja pamiętam, razu jednego...
— Więc też, — zawołał pan Leon i my dziś nie spierajmy się. Ja chcę nieboszczyka uczcić swoim kosztem...
Rzekłszy to, pobiegł do bufetu, powiedział parę słów gospodyni i po chwili, tęga kelnerka przyniosła tacę, zastawioną flaszkami, kieliszkami i przekąskami różnemi. Transport ten mile był przyjęty przez grono przemokłych i zziębniętych ludzi; rozmowa, z początku poważna i prowadzona półgłosem, stawała się coraz lżejszą i bardziej ożywioną.
Staczała się ona, niby po schodach, ze stopnia na stopień: od nieśmiertelności duszy, marności życia, znikomości zdrowia i szczęścia ludzkiego, do spraw bieżących, do tych właśnie rzeczy znikomych i marnych, za któremi ludzie tak uganiają się w szalonym, gorączkowym pośpiechu, dla których tracą zdrowie, a nieraz honor i uczciwość.
— Marne, nędzne życie — przerwał otyły pan Franciszek, wychyliwszy potężny kielich wódki. — Dziś człowiek jest, żyje, rozmawia, chodzi, zabiega, pilnuje warsztatu, albo dajmy na to z przyjaciółmi przy kufelku się zabawia, a jutro patrz, już trup, już go niema, już po nim... Jednem słowem proch marny i nędza. Na taki sposób, dalibóg nie warto być tapicerem.
— Dla czegoż tapicerem? Jeżeli wszystko proch, nędza i marność, to niczem być nie warto, boć prawo śmierci dla wszystkich jednakowe; czy kto ślusarz, kowal, czy białoskórnik umierać musi, więc cóż tapicerstwo ma z tem za związek?
— Ja interes miałem na myśli i prowadzę do tego, że dziś dwa są tylko fachy, w których jeszcze można liczyć na zbyt przy takiej stagnacyi.
— Naprzykład?
— Ano, meble, żeby nie wiem czem kryte i nie wiem jak wyściełane mogą spruchnieć w składzie zanim kupiec się trafi; bo kto się dziś mebluje? Każdy staremi gratami się obywa, nawet naprawiać ich nie każe, bo mu szkoda pieniędzy — a ty, majstrze cechowy, wpakuj kapitał w drzewo, w waldhar, w jutę, albo w plusz i czekaj zmiłowania.
— Przecież się czasem sprzedaje.
— Aha, sprzedaje, ma się rozumieć, że się sprzedaje, ale jak, ale komu? Przyjdzie młody elegant, ogląda, wybiera, grymasi, to mu złe, tamto nie modne, owo nie w guście. Nareszcie wybrał — zaczyna się targować, jak za Żelazną Bramą, zmorduje człowieka, zmęczy — nareszcie wytargował... Do płacenia... zaczyna się kręcić.. A to, łaskawy panie — powiada — żenię się, posag wezmę i zaraz z posagu oddam. Ma się rozumieć, niema głupich, ja wiem co to znaczy posag. Zdaleka sto tysięcy, a zblizka jedno z drugiem nic, trochę fatałaszków na wyprawę i fura grymasów. Przepraszam, ale nie chcę. To na raty. Dobrze, dam na raty, ale proszę o poręczyciela. No, i łapie się człowiek na te raty, da towar a pieniądze odbiera kapaniną, albo wcale nie odbiera.
— Ech, niech no pan tak nie mówi — odezwał się najbliższy sąsiad — wiemy przecież że pieniędzy panu nie brak, że w przemysłowcach...
— Co to znaczy... Jeżeli jest parę rubli, to jeszcze z dawniejszych czasów. Dziś tylko blacharzom i stolarzom dobrze. Meble kupuje ten, kto chce i komu się podoba, a trumnę każdemu nieboszczykowi sprawić muszą i to nie na kredyt, ani na raty, tylko za gotówkę, na stół, z ręki do ręki...
— Nie gadajże pan do licha o trumnach — odezwał się pan Leon — bo oto nasza pani Janowa znów płacze.
— Ha, to trudno, płacze, bo owdowiała.
— Bo pan o trumnach... Dajcież pokój... Wszystko marność... Kto umarł, niech spoczywa w pokoju, kto żyje, niech pilnuje kolejki. Panno, proszę o butelkę tego samego.
— To jest mądrze powiedziane, to bardzo dobrze powiedziane... Cóż w tem nędznem życiu jest lepszego do roboty, jak pilnować kolejki. Tak, czy tak, śmierć człowieka nie minie...
— Bezbożnik z pana, — rzekła jedna z kobiet...
— Dajcie pokój... dajcie pokój. Jest wiśniowa dobra, są przekąski, macie piwo i ser... Umarły niech odpoczywa w pokoju, żywi pożywmy się...
— Rozgrzejmy się!
— Pocieszmy się...
— Pani Janowa niech usta umoczy, do domu kawał drogi — no, i, oczywiście, nie zaraz pójdziemy. Po co się spieszyć...
— Ona do domu dziś nie pójdzie, tylko do nas, — rzekła jedna z przyjaciółek. W domu smutek, a u nas, chociaż także nie wesele, jest jednak do kogo przemówić.
Pewny siebie pan Leon, przysiadł się do młodej wdowy, częstował ją, pragnął rozweselić — i udało mu się to o tyle, że zaczęła brać udział w rozmowie, która z każdą chwilą stawała się bardziej ożywioną, gwarną, prawie hałaśliwą. Twarze biesiadników zarumieniły się, oczy nabrały blasku; z początku rozmowę przeplatał śmiech, przytłumiany dyskretnie, później słychać już było jego wybuchy szczere, niehamowane przez żadne względy.
Z całego towarzystwa jeden tylko młody człowiek nie pilnował się kolejki, lecz unikał jej, nic nie mówił, nie śmiał się i nie dowcipkował.
— Ignaś, — zawołał pan Franciszek — cóżeś tak osowiał?
— Bo mi smutno — odrzekł cicho...
— Smutno... proszę! Smutek już pogrzebany, a w porządnem towarzystwie nie można wyglądać jak karawaniarz...
— W takim razie, pójdę do domu... Bądźcie państwo zdrowi — rzekł, kłaniając się.
— Dokąd i po co? — zawołał pan Leon. Siedź kiedy ci dobrze.
— Nie, nie... pójdę, — rzekł stanowczo. Państwo wybaczą mi, ale czuję się chorym... głowa bardzo mnie boli.
— Właśnie, nie ma lepszego lekarstwa, jak alembikowa ze spirytusem. U mnie w zeszłym tygodniu czeladnik gruntownie się wyleczył; wprawdzie, że trochę za dużo mu dałem, a on także za dużo sobie kupił, ale spał przez dwadzieścia cztery godzin i potem stanął do roboty jak najzdrowszy... Siadaj-że, Ignasiu, koło mnie, zdejmij palto, połóż kapelusz... Ja cię biorę w kuracyę i będziesz zdrów jak ryba... Odwiozę cię do domu później.
— Bardzo panu dziękuję, ale nie mogę zostać dłużej — pójdę... Ukłonił się wdowie, gościom kiwnął głową i szybko wyszedł.
— Niezgorszy to chłopak, — rzekł pan Franciszek, tylko że jakiś dziwny, nie taki jak wszyscy.
— Mówią, że bardzo porządny — odezwała się jedna z kobiet. Pani go zapewne dobrze zna, — dorzuciła zwracając się do wdowy, bo pracował przy nieboszczyku mężu pani.
— Tak, znam go — odrzekła... Mąż mówił nieraz, że robotnik z niego doskonały, a przytem cichy, skromny, oszczędny i bardzo dobry dla matki; dba o jej wygody, jest najlepszym dla niej opiekunem...
— Skoro dobry syn, to i dobry człowiek być musi. Czy bywał u państwa w domu?
— Czasem, bardzo rzadko, na Nowy Rok, albo na Wielkanoc i to za wielkiem uproszeniem.
— Ba! arystokrata!
— Co znowuż?! Tu w Warszawie urodzony, rzekł pan Franciszek, ojca jego pamiętam doskonale; warsztat ślusarski miał, dużych robót się podejmował. Jakiż więc arystokrata? Rzemieślnik, tak jak my wszyscy.
— Pięć klas skończył i z tego zapewne taki pyszny.
— Ależ dajcie mu pokój, wcale nie pyszny; owszem skromny chłopak i cichy, tylko zawsze jakiś smutny, jakby przygnębiony.
— Co go ma przygnębiać? Zdrów jest, zarabia dużo, wydaje mało. Nie mamy sobie czem głowy zaprzątać, ale jakimś tam Ignasiem. Nie chciał z nami być, poszedł sobie i dobrze zrobił, perorował pan Leon... Bardzo dobrze zrobił, co nam po takim mruku?
— Nie lubisz go?
— W ogóle nie znoszę cichych i spokojnych ludzi.
— To szczególna antypatya. Więc przekładasz pan narwańców i gwałtownych?
— Ma się rozumieć... bo prędki człowiek, to szczery człowiek, a taki niuńka, to obłudnik i fałszywiec.
— Tak... zapewne, — rzekł pan Franciszek, masz pan słuszność. Prędki człowiek jak wyrwie się z głupstwem, to odrazu, z miejsca strzeli takiego bąka, że go później przez pięć lat nie naprawi.
— Czy to ma być do mnie przymówka?!
— Bynajmniej. Ogólnie mówię, a jeżeli kto bierze do siebie, to mogę mu powiedzieć o nożycach.
— Za pozwoleniem! Jak mnie kto o nożycach, to ja komu mogę rzec też słowo o skrajaniu kurty. U mnie tego nie kupić.
— Dajcie panowie pokój, — odezwał się ktoś trzeci; nie miejsce, nie czas i nie okoliczności po temu. Dajcie pokój!
— Racya! Jak z książki mówi... Nie potrzeba... Ma być zwada, niech będzie gdzie chcecie, byle nie tu...
— To niech mnie nie zaczepiają!
— Później, później. Wypijmy oto za zdrowie naszej pani wdówki. Oby znalazła pocieszenie w smutku, życzliwych ludzi w potrzebie i pomyślność we wszystkiem, co sobie zamierzy...
— Ma się rozumieć. Owszem, wszyscy chętnie spełnimy.
— Bardzo serdecznie panom dziękuje, — rzekła wdowa... Rzeczywiście jest to wielka pociecha w smutku, widzieć koło siebie ludzi życzliwych i przychylnych. Dziękuję...
— Zawsze pani na nas liczyć może, — rzekł pan Franciszek, nawet, gdyby było potrzeba kredytu na dalsze prowadzenie interesu, to ja pierwszy i owszem.
— Co?! Może poręczysz! — zawołał pan Leon...
— Tego nie powiedziałem, ale znajdę takich, co to zrobią, a fatygę swoją dam darmo, bez żadnej pretensyi. Ja szczery jestem i co przyrzeknę, tego święcie dotrzymam, bo słów na wiatr nie rzucam, ale każde obmyślam porządnie...
— Hojny z pana człowiek, nie ma co mówić... Wspaniałe dary ofiarujesz — fatygę!
— Czasem i to coś warto...
— Co do mnie — zawołał pan Leon, ofiaruję pani wszystko, co będzie trzeba, i choćby wypadło wskoczyć w Wisłę, to skoczę, choćby w piekło, to w piekło. Z pewnością nie będę tak, jak pan Franciszek, szukał takiego, który to zrobi, ale zrobię sam. Tak rozumiem przyjaźń i taka jest moja natura. Niech pani rozkazuje tylko — co trzeba?!
— Dziękuję bardzo, nic... W tej chwili trzeba mi tylko spokoju i odpoczynku.
— Ależ naturalnie, odezwały się przyjaciółki, koniecznie! Jedźmy, kochanej pani trzeba wypocząć... i choć nam tu bardzo z panami przyjemnie, ale...
— Ja panie odprowadzę! — zawołał pan Leon...
— A my zostaniemy jeszcze, — rzekł pan Franciszek... Po co mamy się chlapać po błocie, jak kaczki... Może deszcz przestanie padać nareszcie. — Zostaniemy panowie — co?
— Dobrze...
— Głupi Leon, że poszedł, — odezwał się pan Franciszek... myśli, że mu to co pomoże...
— Mądry chłop! chce kuć żelazo póki gorące i nie lubi gruszek w popiele zasypiać... Wiecie panowie, że to lepiej, że kobiety poszły. Będzie swobodniej, będzie weselej, a przy babach trzeba się pilnować, każde słowo ważyć, bo to nie można, tak nie wypada. Ceremonie jakieś chińskie, a sensu w tem ani za grosz. W kompanii swoboda najmilsza... ale patrzcie-no... oto Leon! A pan zkąd tutaj? Już zdążyłeś wdówkę odprowadzić — i wrócić?
— Ma się rozumieć, żem odprowadził, ale tylko do karety... Taka jakaś głupia kareta, na trzy osoby, dla mnie miejsca nie było... a siąść obok stangreta na koźle i moknąć na deszczu — nie interes. Powiedziałem «dobranoc» i wróciłem do was, wiedząc na pewno, że nie będziecie próżnowali...
— Oczywiście... Skoro się pogrzebało przyjaciela... i takiego przyjaciela, to trzeba się pocieszyć... Dobry chłop był, chociaż... skryty, milczek.
— Znalazłoby się takich «chociaż» więcej... Nurkowaty był, mruk, nieużyty. Ja go raz prosiłem o pewną grzeczność...
— I co? Odmówił?
— Z punktu, z miejsca, odrazu... Powiedział: nie — i, chociaż tłomaczyłem mu z godzinę, że nic nie ryzykuje i że nie straci, nie chciał. Słuchał, co prawda, uważnie, głową kiwał, coraz powtarzał: tak, tak, ale w końcu, kiedy mnie już gardło zabolało od mówienia, — rzekł: widzisz, przyjacielu mój kochany... ja dla ciebie zrobię wszystko co zechcesz, oprócz tego jednego. Chodź oto na piwo, pogawędzimy o tem i owem, wypalimy cygaro, tylko już do tej kwestyi więcej nie wracajmy, bo bardzo mi przykro, że muszę odmówić.
— Tak jakbym go widział i słyszał; bo mnie to samo spotkało... Prędzejby kto z kamienia wodę wycisnął, aniżeli z tego człowieka rubla.
— Na Boskim sądzie już jest, w grobie spoczywa, ale, jeżeli mam szczerze mówić, to lepiej że umarł. Co on komu dobrego zrobił?...
— Pewnie... Umarł to umarł, tak znów bardzo żałować nie ma czego.
Zaczęli rozpatrywać krytycznie różne szczegóły z życia nieboszczyka, i każdy z niedawnych uczestników pogrzebu, z owych przyjaciół serdecznych, znalazł w nim coś do zganienia, coś złego, brzydkiego... Odzierali go ze wszystkich zalet i z lubością wywłóczyli na jaw wady i rzeczywiste i urojone, i te, które miał istotnie i te, których nie miał wcale... Każdy sięgał do bogatej skarbnicy plotek i z niej wydobywał to szczegół jakiś drastyczny, to kursującą w kółeczku znajomych anegdotkę i dodawał jeszcze coś zmyślonego na poczekaniu..
— A niechże was milion! — zawołał zaczerwieniony tapicer, toście go obdarli, jak starą kanapę z pokrycia... Jeżeli każdego zmarłego tak nicują po śmierci — to zastrzegę w testamencie, żeby na moim pogrzebie nikt nie był, i żeby pochowano mnie, zaraz po wschodzie słońca, albo lepiej przed wschodem, kiedy wszyscy przyjaciele moi jeszcze śpią!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.