Walka o Meksyk/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Walka o Meksyk
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROL MAY


Walka o Meksyk
cykl
RÓD RODRIGANDA
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw
Printed in Poland




I
W POSZUKIWANIU

W jakiś czas później stary hacjendero Pedro Arbellez siedział przy oknie i patrzył na równinę; ruchawka wojenna przeniosła się na południe, bydło więc znowu spokojnie krążyło po pastwiskach hacjendy.
Wyglądał zdrowo i dobrze. Odzyskał spokój i równowagę; na twarzy malował się jednak wyraz melancholijnej powagi, odblask nastroju córki, która czuła się nieszczęśliwa po stracie ukochanego.
Ujrzał kilku jeźdźców, zbliżających się od północy. Na przodzie jechało dwóch mężczyzn i kobieta, ztyłu jakiś człowiek poganiał kilka koni, obładowanych towarem.
— Któż to być może? — zapytał Arbellez starą piastunkę Marję Hermoyes.
— Zaraz zobaczymy — rzekła, patrząc w kierunku równiny. — Ci ludzie zmierzają ku hacjendzie, zapewne więc wkrótce tu staną.
Ujrzawszy zabudowania, jeźdźcy spięli konie i wjechali przez bramę na podwórze. Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Arbelleza na widok Pirnera oraz radość Emmy, gdy ujrzała Rezedillę i Czarnego Gerarda, którego poznała w Guadelupie.
Powitawszy się serdecznie, poczęli snuć opowiadania o wypadkach, które zaszły po walce pod Guadelupą. Goście spodziewali się zastać w hacjendzie Sternaua i jego przyjaciół. Skoro posłyszeli, że Sternau z towarzyszami znowu zaginął, ogarnęło ich przygnębienie.
Stary hacjendero opowiedział, co zaszło od czasu przybycia Sternaua i jego towarzyszy do chwili ich zniknięcia. Zapewniał, że jakiś djabeł wcielony musiał ująć sprawę w swe ręce.
Gerard słuchał w milczeniu. Gdy Arbellez skończył, zapytał:
— Nie dają znaku życia?
— Nie.
— Szukano ich?
— Owszem, jednak bezskutecznie. Sam Juarez chciał zaginionych odnaleźć, posłał Sępiego Dzioba na zwiady. Sławny strzelec wrócił z pustemi rękami. Znalazł wprawdzie ślad i podążył za nimi do Santa Jaga, ale niczego nie dopiął. W Santa Jaga ślady zginęły.
Hm. Więc udali się do Santa Jaga? To zawsze coś. Trzebaby jeszcze raz zacząć od początku.
— Któż ma się zająć poszukiwaniami?
— Oczywiście ktoś, kto się na tem zna. Ja sam wyruszę.
Na to rzekł Pirnero:
— Wy? Ty? Nie! Nie chcę, aby się mój zięć narażał na takie niebezpieczeństwo.
— W takim razie uważam, że wszyscy, których tak kochamy, są zgubieni.
— Przeklęta historja! Trzeba ich koniecznie odnaleźć. Tak się cieszyłem, że mam wreszcie zięcia, a teraz chcą mnie zmusić, abym go poświęcił. Cóż ty na to, Rezedillo?
Wszyscy spojrzeli na piękną dziewczynę.
— Narzeczona moja jest dobra i dzielna.
Wyciągnęła doń radośnie ręce.
— Puszczę cię niechętnie, Gerardzie, czuję jednak, że może tobie jednemu uda się czegoś dopiąć. Idź w imię Boże! Przyrzeknij mi tylko, że będziesz ostrożny.
— Nie obawiaj się! Teraz nie należę już wyłącznie do siebie. Mam inne, święte obowiązki; będę o nich ciągle pamiętał.
— Mówi, jak z książki, — rzekł Pirnero, — Jeżeli Rezedilla jest odważna, dlaczegóż mnie miałoby zabraknąć odwagi? Kiedy odjeżdżasz, mój zięciu?
— Dziś już za późno — odparł Gerard. — Wieczór wkrótce nadejdzie. Jutro o świcie siadam na koń. Dla waszego spokoju wezmę dwóch vaquerów, którzy będą przynosili wieści ode mnie. — —
Zostawszy sam w pokoju, Gerard począł obmyślać plan działania. Zgasił światło, otworzył okno. Niebo było usiane gwiazdami.
Wydało mu się, że usłyszał szmer jakiś. Doświadczony znawca sawany, nie lekceważył najmniejszego drobiazgu. Podszedł do okna i spojrzał wdół.
Ktoś wylazł z okna, umieszczonego pod jego pokojem. Może to jakiś vaquero wracał od służącej? Nie, zbyt wiele niespodzianek zaszło w tym domu, aby się można kontentować tem przypuszczeniem.
— Stać! Kto tam? — krzyknął.
Nie otrzymał odpowiedzi. Nieznajomy minął dziedziniec i pobiegł w kierunku parkanu.
— Stać, albo strzelę!
Ponieważ uciekający i teraz się nie zatrzymał, Gerard cofnął się od okna, aby chwycić swą zawsze nabitą strzelbę.
Przy świetle gwiazd nie mógł dojrzeć postaci uciekającego, widział jednak dokładnie, jaki zbieg obrał kierunek. Nacisnął obydwa cyngle. Krzyk się nie rozległ.
Gdyby strzelał śrutem, z pewnościąby trafił. Dzielni jednak strzelcy strzelają wyłącznie kulami, które łatwo chybiają.
Strzały odezwały się echem w całym domu. Nie poprzestał na tem. W mgnieniu oka wpakował za pas rewolwer i nóż, przywiązał lasso do nogi łóżka; z równą szybkością ześlizgnął się z okna na podwórze. W jakąś minutę po drugim strzale przesadził płot i zaczął nasłuchiwać.
Po chwili wpobliżu, na lewo od siebie, usłyszał parskanie konia. Wyciągnął rewolwer i pobiegł w tym kierunku. Zanim zdążył dotrzeć do celu, rozległ się tętent kopyt. Człowiek, którego chciał pochwycić, pomknął galopem.
Gerard przystanął. Wielki popełniłby błąd, gdyby szukał miejsca postoju; własnemi nogami zatarłby potrzebne na przyszłość ślady. Przesadziwszy płot w innem miejscu, niż przed chwilą, wrócił na dziedziniec.
I tu trzeba było pomyśleć o zachowaniu śladów.
Strzały obudziły mieszkańców hacjendy. Gerard obszedł dom, by się dostać do przedniego wejścia. Płonęły w niem światła. Jakiś vaquero wybiegł naprzeciw.
Ah, sennor Gerard, szukają was. Myślą, żeście zginęli. Strzały wywołały popłoch.
— W jaki sposób można najprędzej zwołać służbę hacjendy?
— Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Uderzcie, a zjawią się wszyscy.
Gerard usłuchał rady. Po chwili sala zaczęła napełniać się służbą. Większość miała latarki. Gdy się wszyscy zebrali, Gerard opowiedział, co zaszło.
— Co się mieści pod moim pokojem? — zapylał hacjendera.
— Kuchnia.
— Czy wszyscy vaquerzy mieszkają w domu?
— Nie. Większość śpi przy trzodach.
— Czy nocuje w kuchni służąca?
— Nie — odpowiedziała Marja Hermoyes. — Kuchnia jest w nocy pusta zamknięta. Klucz mam przy sobie.
— Okno było otwarte?
— Tak. Zawsze zalecam wietrzyć.
— Sądzi pani, że mógł się tam zakraść jakiś vaquero?
— Nasi vaquerzy mają wszystkiego poddostatkiem. Nie sądzę też, aby którykolwiek z nich był zdolny do kradzieży.
— Pytam tylko dla pewności. Trzeba przede wszystkiem stwierdzić, czy kuchnia jeszcze zamknięta.
W suterenach przekonano się, że nikt drzwi nie otwierał. Marja Hermoyes chciała wejść do kuchni, lecz zatrzymał ją Gerard.
— Chwilę cierpliwości — rzekł. — Musimy być ostrożni. Zaczekajcie tutaj, sennorita Marja. Pójdziemy na podwórze.
Zapalono latarnie. Ponieważ służba wylewała czasem wodę przez okno kuchenne, ziemia była nieco rozmiękła. Przy blasku latarni ujrzał Gerard wyraźny ślad stopy ludzkiej. Jakiś człowiek dostał się do kuchni, a potem z niej uszedł.
— Ktoś wszedł do kuchni nie przez drzwi. Widać po śladach, że to nie vaquero. Intruz miał stopę niewielką, ubraną w delikatne obuwie. Później odrysuję ślad na papierze. Może mi się przydać. No, chodźmy teraz do kuchni!
Gerard kazał otworzyć drzwi kuchenne, zalecając jednak, aby wszyscy przy nich pozostali. Po chwili wszedł wraz z domownikami i przeszukał dokładnie kamienną posadzkę. Potem oświetlił wszystkie kąty i stoły, wreszcie polecił Marji Hermoyes, aby sprawdziła, czy nic nie zginęło.
Stara oświadczyła po chwili, że wszystko w porządku.
— Nie rozumiem, — rzekła — czego tu chciał ten człowiek. Chyba nie dowiemy się o tem nigdy.
Oh, — odparł Gerard — mam nadzieję, że będziemy wiedzieli za dwie minuty. Kto wyszedł z kuchni ostatni, sennorita?
— Ja.
— Czy miała pani w ręku jakąś buteleczkę?
— Nie.
Hm. Do jakiej flaszki należy ten korek?
Gerard schylił się i podniósł mały korek, leżący na ziemi obok wielkiego kotła z wodą. Marja chciała go wziąć do ręki, ale Gerard nie pozwolił.
— Uwaga! W sprawach tego rodzaju nigdy ostrożność nie bywa przesadna. Niech pani obejrzy korek, nie dotykając.
— Nie mamy takiej flaszeczki.
Hm — mruknął Gerard, raz jeszcze spojrzawszy na korek. — Jest dotąd mokry, a część, która tkwiła w szyjce, ściśnięta. Dałbym głowę, że ten korek przed pół godziną tkwił we flaszce. Złoczyńca zgubił go i albo nie szukał wcale, albo nie mógł znaleźć w ciemności.
— Cóż mu po flaszeczce? — zapytał Arbellez. — W każdym razie mamy trudny do zgryzienia orzech.
— Chwila namysłu, a rozwiążemy zagadkę, — zapewnił trapper. Podszedł do okna, aby je zbadać. — Wszedł tędy — rzekł. — Na trzewiku miał trochę wilgotnej ziemi. Trochę błota zostało na oknie, trochę leży tutaj. — Oświetlił latarką kocioł z wodą. Obok widniała grudka lepkiego błota. — Sennor Arbellez, jaki wniosek stąd, że obok kotła leży grudka błota?
— Ten, że obcy stał przy kotle, — odparł hacjendero.
— Słusznie. Ale korek również leżał tutaj. Wnosić z tego, można, że nieznajomy w kuchni odkorkował flaszkę. Zachodzą dwie ewentualności. Primo: Obcy człowiek włazi w nocy do cudzej kuchni, aby napełnić małą flaszeczkę wodą z kotła. Cóż pan na to?
— Nikomuby to na myśl nie przyszło. Na podwórzu jest wody poddostatkiem.
— A więc secundo: Obcy człowiek wkrada się do cudzej kuchni z pełną flaszeczką, której zawartość chce wlać do kotła. Cóż pan na to?
— Na Boga, to być może! — zawołał Arbellez. — Cóż zawierałaby flaszeczka?
— Przyjrzałem się dobrze wodzie w kotle. Sennorita, czy gotowano wczoraj coś tłustego?
— Nie — odparła zapytana. — W tym kotle nie gotuje się potraw. Służy wyłącznie do nagrzewania wody. Kazałam go wczoraj wyszorować piaskiem. Potem naleliśmy wody źródlanej. Powinna być zupełnie czysta.
— Na powierzchni zebrały się grupki drobnych, jasnych oczek tłuszczu. Nie macie pod ręką jakiegoś mizernego psa, lub kota?
— Trucizna? — zawołał Arbellez. — Sprowadźcie starą głuchą sukę, przynieście dwa króliki!
Vaquerzy spełnili polecenie hacjendera. Gerard kazał złowić kilka oczek na kawałek chleba i rzucił zwierzętom. Po dwóch minutach zdechły bez żadnych objawów bólu obydwa króliki. Po upływie następnych trzech minut jakby od gwałtownego uderzenia padła nagle suka. Zdechła na miejscu, również bez objawów bólu.
— Trucizna, naprawdę trucizna! — rozległo się dokoła.
— Tak — odparł Gerard. — To sok okrutnej rośliny, którą Indjanie z Kalifornji nazywają Menel-bale — liściem śmierci. Słyszałem nieraz o straszliwem działaniu tej trucizny.
— Mój Boże, co za podłość! — zawołała stara Hermoyes. — Chciano kogoś z nas otruć!
Strzelec zaprzeczył ruchem głowy.
— Kogoś? — rzekł. — Myli się sennorita! Kto wrzuca truciznę do kotła, skąd wszyscy czerpią wodę, ten chce otruć wszystkich.
Słowa te wywarły przygnębiające wrażenie.
— Bogu niech będą dzięki, żeś pan do nas przybył, — rzekł Arbellez, drżąc na całem ciele. — Gdyby nie spryt sennora, jutro nie żylibyśmy. Kimże mógł być ten człowiek? Komu może zależeć na uśmierceniu wszystkich mieszkańców tego domu?
Gerard wzruszył ramionami, ukrywając wyraz politowania.
— Pyta pan o to, sennor? Czy pan nie rozumie, że chodziło tu o rodzinę Rodrigandów?
— Na Boga, tak! Ale przecież nikt z nas do niej nie należy.
— Zna pan jednak wszystkie jej tajemnice. Sternau, obydwaj Ungerowie i ci, którzy znają tajemnicę, zniknęli. Pozostali tylko mieszkańcy hacjendy. Przy pomocy zioła śmierci, Menel-bale, chciano wszystkich usunąć odrazu.
— Ma pan rację! Któż mógł być sprawcą?
— Nikt inny, tylko Cortejo, — rzekła Marja Hermoyes.
— Tak, Cortejo, — potwierdził Czarny Gerard — albo też ktoś z jego ludzi. Przedewszystkiem należy ustalić, że chciano otruć mieszkańców hacjendy. Pochwycę sprawcę. Będzie musiał się przyznać.
— A jeżeli nie?
Pah! — odparł strzelec z lekceważącym ruchem ręki. — Nie chciałbym być w skórze tego łotra, gdy go wezmę w swe obroty. My, ludzie sawany, mamy swoje sposoby, aby wilczków zmusić do gadania.
— Więc naprawdę przypuszcza pan, że się wam uda ująć tego człowieka? Przecież zyskał na czasie.
— To mu nie pomoże. Odjechał na tym samym koniu, na którym przybył do hacjendy. Koń jest z pewnością zmęczony. Mam zaś nadzieję, że da pan mnie i dwom vaquerom kilka świeżych, wypoczętych koni.
— Otrzymacie najlepsze konie, jakie stoją w stajni. Nie jestem jednak pewien, czy to pomoże. Może ten człowiek jest już w domu. Jeśli tak, to najszybsze konie na nic się nie zdadzą.
Gerard potrząsnął z uśmiechem głową.
— Obcowanie z ludźmi prerji powinno było pana nauczyć, że rzadko kiedy zdarza się ujść komuś, kto pozostawił jakikolwiek ślad. W każdym razie spać się nie położę. Przygotuję się do jazdy, a z nastaniem dnia poszukam śladów. — —
Skoro zaświtało, udali się wszyscy na dziedziniec, pod okno kuchenne. Gerard odmierzył dokładnie wielkość śladu na listku papieru. Potem zaprowadził przyjaciół na miejsce, w którem w nocy usłyszał parskanie konia i tętent kopyt.
Poszukiwania trwały niedługo. Po chwili wskazał na wyrwę w gruncie, porosłym trawą, i rzekł:
— Na tem miejscu uwiązany był koń. Stąd wniosek, że człowiek ten ma przy sobie lasso. Przyjrzyjcie się teraz kaktusowi.
Obok stał kaktus. Przyjrzawszy się dokładnie, Arbellez rzekł:
— Nie widzę nic szczególnego.
Pozostali byli tego samego zdania.
— No tak — rzekł Gerard wesoło. — Strzelec widzi więcej, aniżeli hacjendero, lub vaquero. Cóżto jest sennores?
Odsunął nieco liście kaktusa.
— Włos z ogona końskiego.
— Jakiego koloru?
— Czarnego. Zdaje mi się jednak, że nie jest to włos karosza.
— Istotnie. Włos nie należy ani do karosza, ani do kasztana. Odcień wskazuje na ciemną maść bułanka. Koń machał ogonem i pozostawił włos na kolcu kaktusa. Wydeptał trawę, niestety, zacierając wyraźniejsze ślady.
— Wielka szkoda — rzekł Arbellez z ubolewaniem. — Bułanych koni jest przecież wiele. Pomylić się łatwo. Gdybyście mieli równie dokładny obraz podkowy, jak ślad bucika jeźdźca, łatwiej byłoby się zorjentować.
Gerard uśmiechnął się wyrozumiale.
— Uważa pan, że nie będę mógł odtworzyć tego obrazu? Ruszył przecież na lewo; musiał minąć potok. Tam znajdziemy z pewnością wyraźny ślad podkowy.
Okazało się, że tak jest istotnie. Ruszyli ku potokowi. Na miękkiej ziemi zobaczyli wyraźne ślady, które można było odrysować.
— Nareszcie! — rzekł Gerard. — Teraz mam wszystko. Nie chcę tracić czasu i ruszam natychmiast w drogę.
Wrócił do swego pokoju po broń. Po chwili weszła Rezedilla, by się z nim pożegnać. Rozproszywszy jej obawy, opuścił hacjendę w towarzystwie dwóch vaquerów. — — —
Zdążając za śladem z nad potoku, jechali przez cały dzień galopem. Zatrzymali się dopiero z nastaniem nocy, gdy śladów już nie można było dojrzeć.
— Przenocujemy tutaj — rzekł Gerard, wskazując na niskie krzewy.
— Czy nic nam nie grozi? — zapytał jeden z vaquerów. — Wpobliżu leży estanzja sennora Marqueso. Jestem pewien, że człowiek, którego ścigamy, tam właśnie się schronił.
— Tak przypuszczacie? Morderca, wracający z miejsca zbrodni, nie ma zwyczaju szukać u nikogo schronienia. W interesie jego leży, aby go nikt nie widział. Zresztą, jesteśmy bardzo blisko ściganego. Wyczytałem przedtem ze śladów, że dzieli go od nas jakaś godzina drogi. Koń pod nim pada ze znużenia. Jutro go pochwycimy.
W tem przekonaniu Gerard rozciągnął się na trawie i zasnął. O świcie ruszyli dalej. Wypoczęte konie pędziły przez równinę jak szalone.
Nagle Gerard osadził rumaka.
— Tu się zatrzymał — rzekł, wskazując na wydeptany skraw murawy. — Zobaczmy!
Zeskoczył z konia i zaczął przeszukiwać wydeptane miejsce.
— Do kroćset! — zawołał. — Gdzież leży estanzja o której mówiliście wczoraj?
— Na prawo od krzaków. Można do niej dotrzeć w przeciągu dziesięciu minut.
— Poszedł tam pieszo, wrócił konno. Patrzcie, tu przywiązał swego bułanka. Wziął w estanzji konia i wrócił, aby spuścić bułanka z lassa na wolność. Oto ślad konia. Prowadzi wtył. Koń jest bez jeźdźca. A tu widać ślad drugiego konia. Ciągnie na południe, a więc w kierunku, w którym jeździec jechał poprzednio. Jedźcie wolno za tym śladem. Muszę zajrzeć do estanzji.
Po dziesięciu minutach Gerard zatrzymał się przed domem. Zeskoczył z konia i wszedł do pokoju, w którym jakiś starszy człowiek leżał w hamaku i palił fajkę.
— Pan jest estanzjero sennor Marqueso? — zapytał Gerard, składając ukłon.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Sprzedał pan wczoraj konia?
Gospodarz zerwał się z hamaku i zawołał:
— Sprzedałem? Nie! Ale mój kasztanek gdzieś przepadł. Niema go od wczoraj.
— Kasztanek gdzieś przepadł? Hm. Może go skradziono?
— Być może. Zostałem sam. Wszyscy moi ludzie ruszyli na poszukiwania konia.
— Czy to rączy koń?
— Najwyborniejszy, jakiego posiadam.
— Do kroćset! Pędzę z hacjendy del Erina za trucicielem. Jechał na podłym bułanku; byłem pewny, że go dziś rano pochwycę. Tymczasem zabrał panu kasztana i...
— Niech wszyscy djabli! A więc skradziono mi konia? — przerwał estanzjero.
— Tak. Czy kasztan ma jakiś znak szczególny?
— Owszem, nawet nieszczególny. Prawą połowę pyska ma białą, lewą czarną.
— Dziękuję. Niedaleko od krzaków znajdzie sennor ślad bułanka, którego wam pozostawiono wzamian za skradzionego kasztana. Bądź zdrów, sennor!
Gerard śpiesznie opuścił pokój, wskoczył na siodło i ruszył galopem.
Po niedługim czasie dopędził obydwóch vaquerów. Opowiedział o swej rozmowie z estanzjerem i oświadczył, że muszą teraz rozwinąć największą szybkość. Popędzili jak wicher. Gerard obserwował ślady z ponurą miną. Widać było, że szybkość, z jaką jadą, uważa za niewystarczającą.
— Mądrzejsza sztuka, niż przypuszczałem, — mruknął.
— Nie spał z pewnością wcale? — zapytał jeden z vaquerów.
— Nie. Ukradł konia i zaraz popędził dalej. Ubiegł nas o jakie cztery godziny drogi. Nie zdążymy dopaść go przed wieczorem.
Przypuszczenie okazało się słuszne. Zbliżyli się do Santa Jaga dopiero o zmroku.
— Nie przypuszczam, aby ten łotr jechał przez miasto, — rzekł jeden z vaquerów. — Zgubilibyśmy jego ślady.
Pah! Moglibyśmy się dowiedzieć, gdzie jest. Mam jednak wrażenie, że nie opuści miasta, bo mieszka tutaj. Być może, tu rozwiążemy zagadkę.
Pędzili dalej. Tuz pod miastem spotkali człowieka, który szedł powoli obok wózka ciągnionego przez wołu.
Gerard ukłonił się i zapytał:
— Jak daleko stąd do miasta?
— Kwadrans drogi.
— Znacie je dobrze?
— A jakżeby. Urodziłem się tam i tam mieszkam.
Gerard obserwował ślady wózka od rana. Zapytał więc:
— Przybywacie z północy? Spotkaliście po drodze wielu ludzi?
— Nikogo. A właściwie żadnego piechura.
— Ale jakiś jeździec was dogonił? Znacie go może?
Hm — odpowiedział nieznajomy, uśmiechając się przebiegle. — Może i znam.
— Powiadacie może. Dlaczego „może“?
— Wiem, że ten sennor nie chciał, abym go poznał. Zatoczył koło, aby mnie ominąć.
— Ah, tak. Jakiego miał konia?
— Kasztana.
— Poznaliście go jednak?
— Poznałem po sposobie trzymania się. Tak siedzi w siodle tylko jeden człowiek.
— Któż taki?
Człowiek idący obok wózka znowu uśmiechnął się i rzekł:
— Mam wrażenie, że bardzo wam na tem zależy. Sennor, jestem biedakiem, a każda usługa zasługuje na nagrodę.
— Oto ją macie — rzekł Gerard, rzucając mu srebrną monetę.
— Dziękuję A więc ten człowiek nazywa się doktór Hilario.
— Któż to taki?
— Lekarz klasztoru della Barbara, położonego tu w mieście.
— Lekarz? Ah, tak! — rzekł Gerard. — Czy jechał daleko od was?
— Niebardzo, Nie pozwalała na to szerokość drogi.
— Nie zauważyliście u kasztana jakichś znaków?
— Owszem. Koń ma na prawej stronie pyska białą plamę.
— Dziękuję. Dobranoc!
Gerard ruszył wraz z towarzyszami do miasta. Setki myśli przelatywały mu przez głowę. Wreszcie zwrócił się do vaquerów i rzekł:
— Dowiedzieliśmy się rzeczy bardzo ważnych. Jestem pewien, że morderca mieszka w mieście. Zajedziemy do venty i zostaniemy tutaj. — —



II
W PODZIEMIACH KLASZTORU

Doktór Hilario rozkoszował się przeświadczeniem, że morderczy zamach się udał. Nie przeczuwając, że śledzi go bardzo groźny przeciwnik, z nastaniem zmroku zatrzymał się przed bramą klasztorną i, zadowolony z rezultatów podróży, zsiadł z konia.
Ponieważ nieobecność stryja przeciągnęła się nieco dłużej, niż było wskazane, Mafredo oczekiwał z niecierpliwością.
— Nareszcie! — zawołał, gdy Hilario wszedł do pokoju. — Powiedzże mi na miłość Boską, gdzieś był tak długo?
Hm. Nie liczyłem się z tem, że będę musiał przez dwie noce skradać się koło hacjendy.
— No, i jakiż rezultat?
Hilario opowiedział historję swej podróży. Bratanek, aczkolwiek przyzwyczajony do krwi i mordów, trząsł się jak w febrze.
Brrr! — rzekł. — To okropne!
— Dlaczego? — rzucił starzec obojętnie. — Każdy człowiek musi umrzeć. Ci ludzie umrą najpiękniejszą śmiercią, jaką sobie wyobrazić można. Położą się i zasną na wieki bez bólu.
— Czy jesteś pewien, że nikt się nie uratuje?
— Z tej rodziny — nikt.
— Doskonale! Reszta wtajemniczonych siedzi pod kluczem na dole.
— To jeszcze nie wszyscy. Ale w Meksyku rozprawimy się z pozostałymi.
— Kiedy wyjeżdżasz?
— Zaraz. Daj mi tylko coś do zjedzenia.
Bratanek zapytał zdziwiony:
— Zaraz? Nie zmęczyłeś się podróżą?
— Nawet bardzo. Ale straciłem trzy dni. Muszę jechać. Nie konno jednak, bo ze zmęczenia zasnąłbym w siodle.
— Pojedziesz starą karetą klasztorną?
— Tak. Niech zaprzęgną do niej przed tylną bramą. Nie chcę, ażeby wszyscy widzieli, że ruszam w dalszą drogę.
Podjadłszy sobie, Hilario przebrał się i udzielił bratankowi koniecznych instrukcyj. Zajęło to klika godzin, poczem odjechał.
Bratanek stał przed bramą, dopóki odgłos kół nie umilkł. Potem udał się do pokoju stryja, aby wziąć klucze. Musiał przecież obsłużyć tajemniczych jeńców. Chcąc się dostać do pokoju, trzeba było minąć przedni dziedziniec. Brama była otwarta. Podszedł doń jakiś człowiek. Był to mały, tłusty spiskowiec. Skradał się z chytrym uśmiechem na twarzy.
— Czy doktór Hilario w domu? — zapytał.
— Nie. Ach, sennor Arrastro, to pan?
— Tak. Manfredo, to ja. Stryj odjechał? Kiedy?
— Przed chwilą.
— Do licha! Dlaczego tak późno?
— Nie mógł prędzej. Przypuszcza jednak, że zdąży na czas.
— Możesz wejść do jego mieszkania?
— Mogę. Przecież mieszkam w niem podczas nieobecności stryja.
— Chodźmy więc, ale tak, by nas nikt nie spostrzegł. Chcę z tobą pomówić o pewnej ważnej sprawne. — — —
Tymczasem Czarny Gerard dotarł do miasta wraz i obydwoma vaquerami. Wypytawszy o najlepszą gospodę, zatrzymał się przed jedną z vent. Gospodarz oświadczył, że może służyć małym pokoikiem. Gerard przekąsił coś naprędce i postanowił wyjść, by zasięgnąć języka o klasztorze. Zgasiwszy świecę łojową, otworzył drzwi. W drzwiach trącił jakiegoś człowieka, przechodzącego przez ciemny korytarz.
All devils! — jęknął potrącony.
— Nie moja to wina — rzekł Gerard lakonicznie. — Należało uważać.
— Co? Uważać? Do licha! Oto masz!
Wymierzył Gerardowi policzek tak siarczysty, ze naszemu strzelcowi tysiąc gwiazd stanęło w oczach.
— Piekło i szatany! — zawołał. — Człowieku, czy zdajesz sobie sprawę, czegoś się dopuścił?
Ujął obcego lewą ręką za kark, prawą zaś wymierzył policzek równie mocny jak ten, który otrzymał. Rzucili się wzajem na siebie. Żaden nie miał przewagi. Żaden nie mógł zawładnąć prawą ręką przeciwnika, a obydwaj zbyt byli dumni, aby wołać o pomoc. Dochodziły więc tylko okrzyki: — Masz, masz! Dobrze ci tak! Oto jeszcze jeden policzek! — Na odgłos uderzeń i razów otworzyły się pobliskie drzwi. Stanął w nich jakiś młody człowiek, przybrany w bogaty strój meksykański, z latarką w ręku.
— Co się tu dzieje? — zapytał ze zdumieniem, widząc obydwóch zapaśników.
— Nic — odparł jeden z nich. — Chcę tylko wymierzyć temu łotrowi dziewiąty policzek.
— A ja dwunasty! — rzekł szyderczo Gerard.
— Dlaczegóż to, Sępi Dziobie? — zapytał młodzieniec ze zdumieniem.
Latarka rzucała nikłe światło, dlatego obydwa koguty nie poznały się przy jej blasku. Na dźwięk jednak nazwiska. Gerard przestał walić i zawołał:
— Co takiego? Sępi Dziób? Czy być może?
Sępi Dziób przysunął przeciwnika do światła i ryknął:
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! Jakieś czary djabelskie! Przecież to niemożliwe, abym w ciebie walił, jak w bęben.
— Nie chce mi się wierzyć, żebym cię mógł policzkować!
— Skądże przybywasz?
— Z del Erina. A ty?
— Ze stolicy.
Młody człowiek wmieszał się do rozmowy.
— Jakto? Panowie się znąją? — rzekł wesoło. — Niech mi więc będzie wolno zapytać, kim jest ten sennor i dlaczegoście panowie wybrali taką formę przywitania?
— Cóż w tem dziwnego? — odparł Sępi Dziób. — Chciał wyjść z pokoju w chwili, gdy przechodziłem przez korytarz. Uderzył mnie drzwiami w nos. Dałem mu w twarz. On nie został dłużny. Bawiliśmy się nawzajem w mordobicie, dopóki nie przyszedł pan z latarką, sennor Kurt. W pokoju wam powiem, kto to taki. Chodź, stary!
Sępi Dziób wziął Gerarda pod rękę i wprowadził do pokoju, z którego Kurt wyszedł przed chwilą. Zamknąwszy szczelnie drzwi, zaznajomił Gerarda z Kurtem. Wszyscy trzej opowiedzieli sobie, co ich sprowadza do Santa Jaga. Mówili lakonicznie nie trwoniąc słów.
— Gdzie jest Grandeprise i marynarz? — zapytał Gerard.
— Mają pokój na dole — objaśnił Kurt.
— Szukamy jednego człowieka — doktora Hilaria. Czy znacie klasztor?
— Nie. Ale był tam Grandeprise.
— Wybierałem się właśnie na zwiady.
— Ja również. Przy tej okazji raczyłeś pogłaskać drzwiami mój nos — rzekł Sępi Dziób, szczerząc zęby.
Otworzyły się drzwi, stanął w nich Grandeprise. Przyszedł, by pójść na zwiady z Sępim Dziobem. Zdziwił się bardzo, zobaczywszy Gerarda. Gdy mu pokrótce wyjaśniono rzecz całą, rzekł:
— Szczęśliwe spotkanie. Dzielny trapper wart jest dziesięć razy tyle, co dziesięciu innych ludzi. Dziwiłbym się, gdyby Cortejo i Landola uszli teraz po raz drugi.
— Byliście kiedyś w pokoju doktora Hilaria?
— Nawet kilka razy. Stoi tam kanapa, kilka krzeseł, stół, biurko i wisi moc starych kluczy.
— Pocóż klucze?
— Niewiadomo.
Hm. Klasztor posiada na pewno tajne zakamarki i krużganki. Jakże wyglądają te klucze?
— Mają wygląd starodawny.
— W takim razie jestem przekonany, że znajdziemy pod klasztorem, czego szukamy.
— Mówicie o naszych zaginionych? — rzekł Kurt.
— Tak, o ile ich nie zabito. Może znajdziemy również Corteja i Landolę.
— Na Boga, nie traćmy czasu! Musimy zbadać, dlaczego ten Hilario wtrąca się w sprawy Rodrigandów. Kto mieszka w klasztorze?
Grandeprise objaśnił:
— Wielka ilość lekarzy, do których się ten stary zalicza. Jeden budynek przeznaczony jest dla fizycznie chorych, drugi dla warjatów. W trzecim mieszkali dawniej mnisi, teraz stoi pustką. W pozostałych budynkach, mieści się zarząd. Ponadto mieszka w klasztorze kilku pielęgniarzy, którzy opiekują się pacjentami.
— Więc niema się czego obawiać. Zobaczymy, czy doktór Hilario jest w domu. Jeden z nas musi pójść do niego.
— Zupełnie słusznie — rzekł Gerard. — Ale ja nie mogę. Krążył z pewnością potajemnie koło hacjendy, mógł mnie zauważyć.
— Ja również pójść nie mogę, bo mnie zna, — rzekł Grandeprise.
— I ja nie — dodał Sępi Dziób. — Mój nos jest w tych okolicach bardzo popularny.
— Niech więc idzie Peters — rzekł Grandeprise.
— Dlaczego Peters? — zapytał Kurt. — Nie chcę mu powierzać tak ważnej sprawy. Mnie Hilario nie zna, pójdę więc sam. Grandeprise, jak można się dostać do pokoju starca?
— Przejdzie pan przez podwórze i drzwi naprzeciw schodów. Wszystkie pokoje klasztorne są numerowane. Pokój Hilaria ma numer 25.
— Gdzie wychodzą okna?
— Dwa na dziedziniec boczny, jedno na przedni. Pod tem oknem będziemy mogli czekać na wiadomości.
— Możemy więc być pewni, że sennorowi Ungerowi nic się złego nie stanie.
— Trzeba zaskoczyć doktora, nie rozpytywać nikogo w podwórzu, wejść poprostu bez meldunku. Reszta się później ułoży. Będziemy stali pod oknem. Gdyby Ungerowi groziło niebezpieczeństwo, niech na nas zawoła. No, chodźmy!
Uzbroiwszy się dobrze, opuścili ventę i ruszyli na górę klasztorną. Na górze usłyszeli dudnienie powozu, który po chwili ukazał się i znikł za zakrętem. Nie przeczuwali nawet, że w powozie siedzi człowiek, którego szukali.
Grandeprise wskazał pozostałym okno, należące do pokoju starca. Brama stała otworem. Kurt wszedł na dziedziniec. Okno było oświetlone i trzej strzelcy patrzyli w nie bez przerwy, gotowi skoczyć z pomocą na pierwszy znak. Usłyszawszy zbliżające się kroki, odstąpili wstecz i schylili się, aby przepuścić postać, która, minąwszy ich, niebawem zginęła w bramie.
Był to mały, gruby spiskowiec. Spotkał Manfreda na dziedzińcu i udał się z nim do pokoju Hilaria.
Kurt minął dziedziniec przed nimi i, niezauważony przez nikogo, wszedł na schody. Zobaczywszy na drzwiach liczbę 25, wszedł bez pukania. W pokoju paliła się lampa. Nie było jednak żywej duszy.
Drugie drzwi prowadziły do sypialni starca. Przypuszczając, że Hilario jest tam, Kurt uchylił drzwi, prowadzące do sypialni. I tu nie zastał nikogo. Już chciał wrócić do przedniego pokoju, gdy nagle usłyszał na dworze kroki dwóch osób. Raczej pod wpływem impulsu, niż obliczenia, cofnął się do sypialni i przymknął drzwi za sobą, nie zamykając ich szczelnie.
Zobaczył przez szparę, jak do pokoju wszedł jakiś grubas w towarzystwie młodzieńca o powierzchowności służącego. Jak wnosił z opisanego mu wizerunku Hilaria, żaden z nich nie był doktorem.
Grubas rozparł się wygodnie w krześle i zapytał:
— A więc stryj odjechał dopiero niedawno? Nie wiesz, co go tak długo zatrzymywało?
— Nie wiem.
Grubas obrzucił młodzieńca błyskawicznem, ostrem spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Jesteś jedynym krewnym Hilaria, co?
— Tak. Jedynym.
— Należałoby więc przypuszczać, że ma do ciebie zaufanie.
— Istotnie.
— Więc dlaczego nie powiedział, co mu przeszkodziło wykonać na czas moje zlecenie?
— Nie pytałem o to.
— Czy wiesz, poco stryj wyjechał do stolicy?
— Ma się postarać, aby cesarz nie odszedł razem z Francuzami, aby Juarez sądził i skazał Maksymiljana.
— Doskonale! Juarez-morderca straci cały wpływ na masy. W ten sposób pozbędziemy się cesarza i prezydenta. Władza przejdzie w nasze ręce. Stryj otrzymał ścisłe instrukcje. Spotka się z Maksymiljanem nie w Meksyku, tylko w Queretaro. Mam wrażenie, że sprawa jest na dobrej drodze. Ale jakieś licho gotowe jeszcze pokrzyżować nasze plany. Przypadek może zmusić cesarza do natychmiastowego opuszczenia kraju. Rozsądni przyjaciele mogliby mu wytłumaczyć, że nie może już liczyć na niczyją pomoc, że liczba zwolenników zmalała do zera. Dlatego trzebaby obudzić w nim przekonania, że masy jednak lgną do niego.
— Nie pójdzie to łatwo.
— To zależy. Nie szczędziłem zabiegów, aby się cesarz dowiedział, że jego zwolennicy wzniecili w tyłach wojsk Juareza powstanie i podnieśli sztandary cesarskie. Skoro się Maksymiljan o tem dowie, pozostanie w kraju, a wtedy czeka go niechybna zguba. Jutro wybuchnie w kilku miejscach powstanie. Najgroźniejszym będzie bunt w Santa Jaga.
— U nas ma wybuchnąć powstanie? — zapytał Manfredo zaskoczony. — Jakżeto? Przecież tu mieszkają sami zwolennicy Juareza?
Pah! Zostaw to mnie! — rzekł Arrastro wyniośle. — Zwerbowaliśmy dwustu dzielnych chłopów.
Jeszcze dziś w nocy przybędą do Santa Jaga, aby zatknąć tu sztandary cesarskie.
— Ludność ich przepędzi.
— Skądże znowu! W czasie powstawania klasztoru każdy dom musiał być równocześnie fortecą. Nasi ludzie obwarują się w klasztorze.
— W takim razie wszystko pójdzie dobrze — rzekł Manfredo po namyśle.
— Udany bunt będzie dla twego stryja najlepszem poleceniem.
— Czy wiadomo mu, że bunt ma nastąpić?
— Nie. Podczas ostatniej naszej rozmowy sam o tem nie wiedziałem. Nie mogę go też poinformować, ponieważ odjechał. W Queretaro będzie już miał moje instrukcje i będzie wiedział, co czynić.
— Czy mają tu przybyć żołnierze?
Hm. Możnaby ich tak nazwać. W każdym razie są to ludzie uzbrojeni, którym wszystko jedno, komu służą.
— Kiedy można się ich spodziewać?
— Dziś po czwartej zjawią się na dole, na drodze klasztornej. Zaprowadzisz ich do klasztoru, tak, by nikt nie zauważył. O świcie na murach powiewać będzie chorągiew cesarska, a obywatele miasta nawet pary z ust nie puszczą.
— Czy przywódca powstańców pójdzie za mną?
— Powiesz mu tylko hasło Miramar; po niem pozna, że jesteś przewodnikiem.
— Nie będzie pan przy tem obecny?
— Nie. Muszę dziś w nocy odbyć daleką przejadżkę konną w tej samej sprawie. Jeżeli będziesz równie wierny, jak stryj, nie minie cię nagroda. Idę teraz. Oto polecenie dla przywódcy wojsk. Wręcz je przy spotkaniu. Dobranoc!
— Odprowadzę pana do bramy — rzekł Manfredo, chowając papiery. — Boję się, czy nie jest zamknięta. —
Ledwie zdążyli opuścić pokój, wszedł Kurt. Pośpieszył ku oknu, otworzył i rzekł półgłosem:
— Jesteście?
— Czekamy — odezwał się Gerard. — Cóż nowego?
— Doktór wyjechał. Wszystko w porządku. Zachowujcie się spokojnie. Czekajcie na mnie, alej cofnijcie się nieco. Ktoś będzie obok was przechodzić.
Zamknął okno i wsunął się do sypialni.
Manfredo wrócił po upływie kilku minut i, pogrążony w rozmyślaniach, zaczął odmierzać krokami]! pokój.
Kurt miał zamiar wyjść z sypialni, pochwycić Manfreda i zmusić do wyjawienia prawdy. Zauważył jednak, że Manfredo ma przy sobie kilka kluczy. Ta okoliczność wpłynęła na zmianę planu.
Bratanek Hilaria schował klucze, zapalił ślepą latarkę i wyszedł z pokoju, nie zaryglowując drzwi. Zaraz po nim wszedł do pokoju Kurt, wziął ze świecznika jedną z płonących świec i wyciągnął nóż. Otworzywszy drzwi, jak mógł najciszej, zobaczył, że Manfredo zestępuje z drugich schodów. Zamknął więc drzwi i poszedł za nim.
Światło latarki padało naprzód, Kurt więc posuwał się w najgłębszym cieniu. Mógł każdej chwili potrącić o lada sprzęt i wywołać hałas. Ażeby temu zapobiec, zatrzymał się i zdjął buty z dzwoniącemi ostrogami. Potem ruszył dalej. Ponieważ było ciemno, musiał iść tuż za Manfredem, jeśli nie chciał stracić go z oczu. Na wypadek, gdyby Meksykanin się odwrócił, zdecydowany był przypaść do ziemi.
Minęli szereg drzwi, których Manfredo nie zamykał. Przeszli przez kilka wilgotnych krużganków. Meksykanin nie odwrócił się ani razu. Krużganek, w którym się teraz znaleźli, miał kilkoro drzwi. Przed jednemi Manfredo się zatrzymał. Odsunąwszy dwa mocne trygle żelazne, otworzył zamek i wszedł.
Kurt nie wiedział, czy to nowy krużganek, czy więzienie. W pierwszym wypadku należałoby iść dalej, w drugim nie ruszać się z miejsca. Zaczął nasłuchiwać. Ah, jakaś rozmowa! Więc te drzwi zamknęły więzienie. Podkradł się bliżej na palcach. Nikt go nie usłyszał. Odważył się wychylić nieco głowę i ujrzał czworoboczne więzienie; do ścian przykuta była liczna gromada osób. Manfredo stał pośrodku, latarkę umieściwszy w kącie. W skąpem świetle trudno było odróżnić rysy jeńców.
— Pozostała panu tylko jedna droga ratunku — rzekł Manfredo.
— Jaka? — zapytał ktoś z pod ściany.
— Wie pan chyba dobrze, że zamknięty tu Mariano jest prawdziwym pana bratankiem, obecny zaś hrabia Alfonso tylko synem Gasparina Corteja?
— Tak.
— A więc stawiam dwa warunki. Jeżeli je pan spełni, wszyscy odzyskają wolność.
— Słuchamy.
Słowo to rzucił stary hrabia Fernando. Manfred ciągnął dalej:
— Przedewszystkiem złoży pan deklarację, że Alfonso jest oszustem, i każe go wraz z rodziną ukarać.
— Gotów jestem podpisać każdej chwili.
— Ale to nie wszystko. Mariano musi zrezygnować z tytułu hrabiego. Będzie pan musiał oświadczyć, że to ja jestem chłopcem, którego porwano i usunięto.
Więźniowie oniemieli ze zdumienia.
— Odpowiadajże pan! — zawołał Meksykanin tonem rozkazującym.
Ah, — rzekł don Fernando — chcesz zostać hrabią Rodriganda?
— Tak jest — odparł zapytany z bezczelną szczerością. — To mój warunek.
— Nigdy się nań nie zgodzę.
— W takim razie nikt z was nie ujrzy światła dziennego! Daję panu pół godziny do namysłu. Jeżeli po upływie tego czasu nie powie pan „tak“, nikt z was nie otrzyma ani jadła, ani napoju i wyginiecie wszyscy marnie.
— Bóg nas ocali.
— Don Fernando, niech pan nie rozmawia z tyn młokosem! — odezwał się Sternau.
— Co? Nazywacie mnie młokosem? Oto zapłata!
Podszedł do Sternaua, skutego łańcuchem, i zamierzył się; nie zdążył jednak uderzyć, ponieważ ktoś chwycił go za ramię. Odwrócił się przerażony i ujrzał parę błyszczących oczu oraz lufę rewolweru. Trupia bladość pokryła jego oblicze.
— Kto to jest? Czego tu chcecie? — wybełkotał w osłupieniu.
— Zaraz się dowiesz! — odpowiedział Kurt. — Na kolana! — Powalił go na ziemię. — Chodź, młokosie, nałożymy ci obrożę, abyś nie uciekł!
Po tych słowach zdjął lasso, którem miał przepasane biodra, i otoczył niem korpus i ramiona Manfreda. Bratanek Hilaria nie miał przy sobie broni. Znieruchomiał z przerażenia i, nie stawiając najmniejszego oporu, pozwolił się związać.
Kurt, odetchnąwszy pełną piersią, zawołał radośnie:
— Chwała Bogu! Nareszcie mi się udało, Jesteście wolni!
— Wolni? — rozległo się dokoła. — Kimże jesteś, sennor?
— Dowiecie się później. Przedewszystkiem trzeba się wydostać z tej śmierdzącej nory. Będziecie mogli iść?
— Owszem — rzekł Sternau.
Kurt stłumił chwilowy głos i odruch serca, czyniąc jedynie to, co nakazywała sytuacja, i rozum.
— Jak się otwierają wasze łańcuchy?
— W kieszeni tego człowieka leży mały kluczyk, który je otwiera.
Kurt znalazł kluczyk w jednej z kieszeni Manfreda. Pozdejmował wszystkim brzęczące łańcuchy. Chcieli mu paść w objęcia, lecz oparł się temu, choć łzy radości płynęły rzęsiście z oczu.
— Jeszcze nie teraz! Jesteście wszyscy razem? A może gdzie indziej są jeszcze jacyś towarzysze niedoli?
— Jesteśmy wszyscy — potwierdził Sternau, który zachował zimną krew.
— Lecz Cortejo i Landola muszą być również tutaj.
— Ma pan rację. Są obydwaj Cortejowie, Landola oraz Józefa Cortejo.
— Chwała Bogu! Wprawdzie to dla mnie zagadka, mam jednak nadzieję, że wkrótce ją rozwiążemy. Chodźcie za mną na powietrze!
Odebrał związanemu Manfredowi wszystkie klucze, rzucił go w kąt i chwycił latarkę. Wyszedł na korytarz, za nim zaś jeńcy. Zamknął i zaryglował drzwi i ruszył na czele gromadki, trzymając się ścieżki, po której przybył z Manfredem. Poruszali się wolno, niektórzy bowiem z osłabienia słaniali się na nogach.
Im dłużej szli, tem bardziej przeczyszczało się powietrze. Kurt przystanął wreszcie w ostatniem sklepieniu. Zapalił latarkę, którą przedtem zabrał, i umieścił na belce. Przy świetle można było rozpoznać poszczególne twarze; Sternau ujął Kurta za rękę i poprosił:
— Możemy tu odpocząć, sennor! Wymień pan nam swe imię.
— Zgoda, niech się stanie, — rzekł Kurt głosem wezbranym łzami wzruszenia. — Przedewszystkiem jednemu z was chcę odkryć swe nazwisko.
Rozejrzał się dokładnie po brodatych twarzach. Ująwszy ręce kapitana, zapytał:
— Czy starczy ci sił do wysłuchania prawdy?
— Tak.
Kurt zarzucił mu ręce na szyję i, łkając głośno, zawołał:
— Ojcze, drogi, kochany ojcze!
Przycisnął go do siebie i zaczął całować w usta, w czoło, w policzki.
Kapitan milczał. Leżał w objęciach syna napół przytomny. Pozostali milczeli również. Wreszcie Sternau przerwał ciszę głosem drżącym ze wzruszenia:
— Kurt? Czy być może? Kurt — — Unger?!
— Tak, wuju Karolu, to ja, — zapewnił Kurt. Po tych słowach położył nieprzytomnego ojca na ziemi i padł w objęcia Sternaua.
— Mój Boże, jakie szczęście, jaka łaska! — zawołał Sternau. — Nie chcę pytać, jakim cudem nas odnalazłeś i jak ci się udało nas uratować. Jedno mi tylko powiedz: co się dzieje w Reinswaldenie?
— Wszyscy żyją i wszyscy zdrowi.
Potężny Sternau, który z pośród całej gromadki zachował najwięcej siły i równowagi, padł na kolana, złożył ręce i zaczął się modlić:
— Dzięki ci, wielki Boże, zaś nas uratował po raz drugi. Jeżelibym o tem kiedykolwiek zapomniał, odtrąć mnie, gdy martwą ręką pukać będę w bramy niebieskie.
Kurta oplotły znowu czyjeś ramiona.
— Ah, to ty, stryju Piorunowy Grocie? — zawołał radośnie.
Wszyscy przyciskali go do serca, każdy chciał ucałować.
— Niepodobna, abyś tu był sam, — rzekł wreszcie Sternau.
— W klasztorze jestem sam zupełnie. Lecz za murami klasztoru stoją towarzysze: Czarny Gerard, Sępi Dziób i strzelec Grandeprise. Ale chodźmy na górę! Niebezpieczeństwo nie minęło. Kto wie, czy ten szatan Hilario nie ma pomocników. Musimy zachować jak największy spokój.
Ująwszy ojca prawą ręką, Kurt wziął latarkę w lewą i ruszył przodem. Pozostali poszli jego śladami. Na samym końcu szedł Sternau. Zawsze o wszystkiem pamiętający, zawsze przytomny, wziął klucze z rąk Kurta i zamykał dokładnie każde drzwi, przez które przechodzili.
Przybyli do mieszkania starca. Było już późno. Klasztor spał. Ponieważ dozorcy, czuwający nad chorymi, mieszkali w innym budynku, nikt nie zauważył pojawienia się uratowanych jeńców.
W mieszkaniu było jasno. Znowu rozpoczęły się przywitania, znowu poczęto zasypywać Kurta pytaniami.
— Później, później! — rzekł. — Wuj Sternau przyzna chyba, że przedewszystkiem musimy pomyśleć o bezpieczeństwie.
— Zupełnie słusznie — potwierdził Sternau. — Gdzież są ci trzej strzelcy, o których mówiłeś? —
— Przywołam ich tutaj.
Kurt otworzył okno i zawołał półgłosem:
— Gerardzie, czy zaszło co u was?
— Nie. A co u was słychać?
— Wszystko w porządku. Rzućcie lasso. Wdrapiecie się po niem. Jedyna to droga, gdyż wszystkie drzwi pozamykane.
Gerard rzucił lasso, Kurt pochwycił. Kiedy odpowiednio umocował powróz, wszyscy trzej wdrapali się do pokoju. Na widok tak licznej kompanji zdumieli się niezwykle.
— Do licha! — zaklął Sępi Dziób, rozdziawiając gębę. — To przecież oni!
— Tak, to my, — zawołał radośnie Sternau. — Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni, żeście zajęli się naszym losem.
— Fraszka! Jakże jednak, do stu piorunów, udało się temu młodzieńcowi bez nas obejść?
— Dowiecie się później — rzekł Kurt — Zostańcie tutaj i czuwajcie przy tych panach, bo jeszcze nie mają broni. Wuju Karolu, czy przypuszczasz, że jeszcze inni mieszkańcy klasztoru, prócz Manfreda, sprzysięgli się z Hilariem?
— Nie mam tego wrażenia.
— Zaraz się przekonam.
Po tych słowach Kurt opuścił pokój, nie zwracając uwagi na trwożne okrzyki pozostałych.
Zszedł po schodach na dziedziniec. Brama była zamknięta. Przy blasku latarki spostrzegł bramę, prowadzącą do drugiego podwórza. Udał się tam i ujrzał w oknie suteren światło. Na drzwiach pokoju, którego okno było oświetlone, widniał napis: Pokój meldunkowy. Wszedł. Siedzący w pokoju wartownik spojrzał nań ze zdumieniem.
— Kim jesteście? Czego chcecie? Jakżeście się tu dostali? — zapytał, zrywając się z miejsca.
— Nie przerażajcie się — odparł Kurt — Nic złego nie zamyślam. Przebywam u Manfreda, bratanka doktora Hilaria. Do kogo należy w nieobecności doktora Hilaria opieka nad chorymi?
— Do dwóch pozostałych lekarzy.
— Który z nich ma dziś w nocy dyżur?
— Sennor Menucio.
— Zbudźcie go w tej chwili!
— Czy w bardzo ważnej sprawie? Bo jedyne w takim wypadku wolno mi budzić.
— Sprawa bardzo ważna. Zameldujcie cudzoziemskiego oficera.
Wartownik wrócił po chwili i zaprowadził Kurta do lekarza. Lekarz ubrany w szlafrok, był w nienajlepszym humorze.
— Czy sprawa tak nagląca, że musiał mnie pan obudzić? — mruknął.
— Rzecz jest zwłaszcza dla pana bardzo niebezpieczna.
— Dla mnie? Sennor, nie jestem usposobiony do żartów!
— Ja również nie. Przyszedłem, by pana poprosić do całego szeregu chorych.
— Gdzież tu niebezpieczeństwo dla mnie?
— A jednak tak jest. Czy zbrodnicza działalność doktora Hilaria jest panu wcale nieznana?
— Kim jesteście, sennor, że macie odwagę mówić o zbrodni?
— Mam do tego prawo. Niech pan posłucha!
Kurt opowiedział w krótkich słowach historję oswobodzenia jeńców. Zdziwiony lekarz kiwał cały czas głową.
— Pójdę z panem, sennor, aby się przekonać, czy to prawda.
Ubrał się szybko i poszedł z Kurtem do mieszkania Hilaria. Na widok zebranych tu osób zdumienie jego wzrosło jeszcze bardziej.
— Oto jeden z lekarzy — rzekł Kurt. — Potrzebujemy większego pomieszczenia, oraz pożywnego jadła i napojów.
Eskulapowi wydawało się, że śni. Dopiero widok nieprzytomnego don Fernanda, leżącego na kanapie, przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Ponieważ byli jeńcy sami nie znali dokładnie historji swego oswobodzenia, lekarz musiał się zadowolić krótkiemi informacjami, które jednak przekonały go, że powinien interwenjować. Przetransportował całe towarzystwo do małego, miłego pokoju. Każdy z uratowanych otrzymał kąpiel, czystą bieliznę, schludną odzież. Następnie spożyto kolację z winem, jakiej mury szpitala dawno z pewnością nie widziały. Uratowani nie bardzo się troszczyli o swój stan fizyczny. Każdy miał setki pytań, każdy chciał wiedzieć, co się dzieje na świecie. Gdy wreszcie wyjaśnili sobie wszystko, Sternau podniósł się z krzesła i rzekł:
— Drodzy przyjaciele, nie wolno nam jeszcze odpocząć. Mamy sporo pracy. Ponieważ jestem najmniej wyczerpany, oddalę się wraz z Kurtem na krótki przeciąg czasu.
Towarzysze niedoli przeczuwali, jakie Sternau ma plany; byli jednak wskutek przebytych mąk i świeżo doznanych wzruszeń bardzo osłabieni. Bawole, Czoło i Niedźwiedzie Serce chcieli ruszyć razem z doktorem; pozostali jedynie na jego prośby. Tylko Grandeprise i Sępi Dziób nie pozwolili się zatrzymać.
Zaopatrzywszy się w broń i światło, podążyła cała czwórka do podziemnych krużganków. Odnaleźli tutaj Manfreda, który był tak mocno związany, że nie mógł się ruszyć ze swego kąta.
Był to tchórz setnej próby. Widząc, że grę swoją przegrał, chciał skórę ratować wykrętami.
— Jestem niewinny, sennor, zupełnie niewinny! — zaczął jęczeć. — Musiałem słuchać stryja.
— To cię nie usprawiedliwia! — huknął nań Sternau. — Zobaczymy, czy złożysz szczere wyznanie. Dlaczegoście nas uwięzili?
— Ponieważ miałem zostać hrabią Rodriganda.
— Co za obłęd! Gdzie są rzeczy, któreście nam zabrali?
— Mam jeszcze. Tylko wierzchowce zostały sprzedane.
— Później wszystko oddasz. Czy wiesz, gdzie są zamknięci Cortejowie i Landola?
— Wiem. Ten sennor odebrał mi klucz od ich więzienia wraz z innemi kluczami.
— Mamy go przy sobie. Zaprowadzisz nas do tych czworga. Czy znasz wszystkie podziemne przejścia i skrytki tego z klasztoru?
— Tak, znam wszystkie. U stryja w biurku leży plan całego podziemia.
— Dasz nam. Czy są tu jakieś tajemne wyjścia?
— Poza obręb klasztoru? Jest jedno.
— Gdzież prowadzi?
— Do kamieniołomów, położonych we wschodniej części miasta.
— Zaprowadzisz nas tam. Gdzie twój stryj?
— Pojechał do Meksyku, albo do Queretaro, do cesarza.
— W jakim celu?
— Aby go powstrzymać od... od wyjazdu z Meksyku.
— O przyczynie tego kroku jestem już poinformowany. Co to za grubas, z którym wczoraj rozmawiałeś?
Manfredo znowu się przeraził. A więc i o tem wiedzieli!
— Zwie się sennor Arrastro — odpowiedział. — Przychodzi czasami do stryja z instrukcjami i rozkazami.
— Od kogo?
— Od tajnego rządu.
— Z iluż osób składa się ten rząd?
— Tego nie wiem.
— Gdzie jest siedziba?
— I tego nie wiem.
Hm. Czy stryj przyjmuje przedstawicieli tajnych partyj?
Manfredo zawahał się z odpowiedzią.
— Jeżeli nie odpowiesz, — rzekł groźnie Sternau — każę cię dopóty chłostać, dopóki nie otworzysz gęby! Pytam, czy stryj twój otrzymuje papiery od tajnych partyj?
— Owszem.
— Czy je przechowuje?
— Tak. W tajemnej celi.
— Zaprowadzisz nas i do niej. Wstawaj i pokaż, gdzie siedzą Cortejowie!
Sternau popuścił mu nieco więzów, tak, że Manfredo mógł się powoli poruszać.
— Przedewszystkiem zabiorę instrukcję, którą poczciwy bratanek zacnego stryja dostał dziś od grubasa, — rzekł Kurt.
Wyciągnął dokumenty z kieszeni Manfreda i włożył do swojej. Potem opuścili więzienie. Zmieszany Manfredo zaprowadził ich do drzwi celi, gdzie zamknięci byli wrogowie.
Kurt otworzył. Blask światła wtargnął do ciemnego lochu, w którym można było rozpoznać cztery skulone postacie.
— Czy przybyłeś, aby nas wreszcie wypuścić plugawcze? — ryknął jakiś ochrypły głos. Był to Gasparino Cortejo. Przypuszczał, że przyszedł Manfredo.
— Ciebie wypuścić, kanaljo? — zawołał Grandeprise, biorąc latarkę z rąk Sternaua.
Cortejo wlepił w niego wzrok.
— Grandeprise! — jęknął.
— Tak, to ja, Grandeprise. Wreszcie mam i ciebie i drogiego twego braciszka! Oh, tym razem nie wyprowadzicie mnie w pole, tym razem nie uda się wam ujść z mej ręki!
— Jakeście się tu dostali? — zapytał Gasparino. — Czy starzec zamianował was na miejsce Manfreda dozorcą? Pozwólcie nam uciec, a nagrodzę was miljonem dolarów.
— Miljonem? Łotrze! Nie masz przecież ani grosza. Zabiorę ci wszystko, nawet twe podłe życie.
— Dlaczego? Nie zrobiłem przecież nic złego.
— Nic złego, szubrawcze? Zapytaj mego sąsiada!
Grandeprise oświetlił latarką stojącego za sobą Sternaua. Cortejo go poznał.
— Sternau! — zgrzytnął zębami.
Pablo Cortejo i Józefa poruszyli się również, ujrzawszy Sternaua.
— Wolny! — syknęła Józefa.
— A więc ten szatan nas oszukał! — jęknął Landola, dorzucając straszliwe przekleństwo.
— Tak, oszukał was, — zawołał Sternau. — Sąd Boży już się rozpoczął. Opuścicie to sklepienie tylko poto, by po przesłuchaniu ponieść zasłużoną karę.
Pah! — zawołał pogardliwie Landola. — Któż nas zmusi do przyznania się?
— Nie jest potrzebne. A zresztą, znajdą się środki, które potrafią was zmusić do mówienia.
Sternau opuścił więzienie wraz z Grandeprisem I zamknął za sobą drzwi.
— Musisz nam teraz pokazać plan sklepień I krużganków — rzekł do Manfreda.
W pokoju Hilaria w biurku znaleźli plany — doskonały przewodnik po skomplikowanych korytarzach i krużgankach.
Sternau chciał przejrzeć tajne papiery starca. Posłuszny Manfredo zaprowadził ich do celi, w której sennorita Emilja sporządzała niegdyś odpisy. Doktór rzucił tylko okiem na papiery i zaczął badać dokładnie stojące w pokoju kufry i skrzynie. Przy tej okazji odkrył szkatułkę i bogate klejnoty, które przedtem wywołały zdumienie u Emilji. Przyglądając się lśniącym kamieniem, Sternau zapytał:
— Do kogo to należy?
— Do mego stryja — szepnął Manfredo, drżąc na całem ciele.
Ach! Do niego? Skądże to ma?
— Nie mógł znaleźć właściciela.
— Znajdziemy go, znajdziemy. Zobaczmy teraz podziemne przejście, które prowadzi poza obręb klasztoru.
I tutaj musiał być Manfredo posłuszny. Po dziesięciu minutach znaleźli się u tajemnego wyjścia, zapartego kopcem kamieni, zwalonych niby przypadkowo. Po usunięciu trzech, czterech bloków, ukazał się w ziemi wielki otwór, przez który można było swobodnie przeleźć.
— Otwór w sam raz — rzekł Kurt do Sternaua po niemiecku, nie chcąc, aby Manfredo zrozumiał. — Otwór w sam raz dla dwustu żołnierzy, którzy mają przybyć punktualnie o czwartej.
— Gdzie miał na nich czekać ten człowiek?
— Na dole, na skraju drogi klasztornej. Miano dokonać pozornego napadu, aby skłonić cesarza do pozostania w Meksyku. Musimy temu przeszkodzić tak ze względu na Juareza, jak na cesarza.
— I ze względu na mieszkańców miasteczka, gdyż żołnierze, którzy mają przybyć, są bezwątpienia zbójami i rabusiami.
— Jakże sobie jednak poradzić? Czy wtajemniczyć mieszkańców? Gotów nas jeszcze kto zdradzić.
— Niestety, ze zdradą należy się w tym wypadku liczyć. Musimy więc zasadzać się na własnych siłach. Czy chcesz powitać żołnierzy w zastępstwie Manfreda?
— Ależ oczywiście.
— Będą jednak przekonani, że wjadą do klasztoru przez główną bramę.
— Powiem im, iż plan został częściowo zdradzony i że Juarez wysłał mały oddział wojska na obsadzenie klasztoru.
— Doskonale! Zrozumieją, że bez walki nie będą się mogli do klasztoru dostać.
— Tak. Uwierzą, że, dostawszy się przez tajemne wejście, obezwładnią załogę bez trudu.
— Jestem przekonany, że cię usłuchają. Ale jak sobie z nimi dać później radę?
— Wystrzelamy ich, jak psów. — rzekł Kurt.
Pah, są przecież uzbrojeni. Porozwalają drzwi. Będziemy ich jakoś musieli rozbroić.
— Siłą nie wskóramy. Ale, przychodzi mi na myśl środek, który doktór Hilario stosował do jeńców.
— Myślisz o proszku, który nas pozbawił przytomności? Nie przypuszczam, aby można obezwładnić tak wielką liczbę ludzi.
— Dlaczego nie? Lecz przedewszystkiem trzeba dostać takiego proszku. Przypuśćmy, że natrafimy na korytarz zamknięty przez dwoje drzwi, o takiej długości, że będzie mogło w nim stanąć szeregiem dwustu żołnierzy. Przez całą długość korytarza musiałaby ciągnąć, się smuga tego proszku. Szedłbym z przodu, ty zaś ztyłu, a te ananasy między nami. Kiedybym dotarł do drzwi przednich, ty dochodziłbyś właśnie do tylnych. Schylę się i zapalę proszek; płomień przeleci w jednej, chwili wzdłuż całego korytarza. Cofniesz się za swoje drzwi, ja skoczę przez swoje naprzód. Zaryglujemy wejścia, tymczasem zaś te wszystkie łotry pomdleją.
Hm — odparł Sternau po namyśle. — Plan jest oczywiście wykonalny, ale czy znajdziemy proszek? — Zwracając się do Manfreda, zapytał: — Kto przyrządził proszek, który nas obezwładnił?
— Stryj.
— Czy wiesz, z czego się składa?
— Nie.
— Czy niszczeje w wilgoci?
— Nie. Przechowujemy go w wilgotnej piwnicy, a przecież nie zawiódł ani razu.
— Pali się więc równie łatwo, jak proch strzelniczy?
— Jeszcze łatwiej.
— Macie duży zapas?
— Małą beczułkę.
— Pokaż.
Wrócili. Gdy przechodzili przez jeden z korytarzy, Sternau rzekł do Kurta:
— Długość korytarza jest, zdaje się, odpowiednia.
— Tak. Pomieści się tutaj dwieście osób. Doszedłszy do przednich drzwi, musiałbym czekać na jakiś znak, żeś wszedł do korytarza i że jesteś gotów.
— Udałbym poprostu, że mam ci coś do powiedzenia i, zawołałbym głośno po imieniu; właściwie musiałbym krzyknąć głośno: — Manfredo! — bo masz być nim wobec żołnierzy.
— A cóż się stanie z końmi? Przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że będą mieli konie.
— Zostawią je pod dozorem kilku towarzyszy. Damy sobie z nimi radę.
— Racja. To byłoby więc załatwione. Trzeba teraz zbadać proszek.
Manfredo zaprowadził ich do małej, niskiej piwniczki, gdzie stała mniej więcej piętnastolitrowa beczułka. Była do połowy napełniona delikatnym, bezwonnym, ciemnobronzowym proszkiem.
— Spróbujmy — rzekł Sternau. Wziął nieco proszku, cofnął się o kilkanaście kroków i rzucił proszek na wilgotne miejsce. Potem rzucił na to miejsce mały kawałek płonącego knota. W jednej chwili pojawił się na ziemi żółto siny płomień; niemal równocześnie powstał tak okropny smród, że obydwaj rzucili się do ucieczki.
— Wszystko pójdzie dobrze — rzekł Kurt. — Niema tu już nic do przygotowania. Wracajmy do przyjaciół.
Odprowadzili Manfreda do celi i zamknęli w niej. Na górze Sternau zapytał Sępiego Dzioba:
— Słyszałem, że przybywacie ze stolicy. Gdzie jest główna kwatera Juareza?
— W Zacatecas. Wszystkie miejscowości, położone na północ od miasta, są również obsadzone przez jego wojska.
— Jak się nazywa najbliższe miasto, w którem można zastać żołnierzy prezydenta.
— Nombre de Dios. Dobry jeździec dotrze tam w przeciągu czterech nocy.
— Znajdziecie drogę wśród nocy?
— Do licha! Sępi Dziób miałby nie znaleźć drogi? Zupełnie tak, jakgdyby tytoń, który żuję, nie umiał znaleźć mej gęby.
— Chcecie pojechać?
— Owszem. Chodzi zapewne o tych dwustu ananasów, których chcemy na dole powędzić?
— Tak. Złożycie komendantowi placu odpowiedni raport i poprosicie o taką ilość żołnierzy, któraby wystarczyła do zajęcia się jeńcami.
— Dobrze. Przedpołudniem wrócę.
— Ale czy nam uwierzą?
— Bezwątpienia. Jechałem przecież przez miasteczko z sennorem Kurtem: odwiedziliśmy komendanta. Zna mnie osobiście. Przebywaliśmy razem nad Rio Grande w chwili spotkania się Juareza z lordem Drydanem. Był wtedy podporucznikiem, dziś jest majorem.
Ludzie awansują w tym błogosławionym kraju błyskawicznie. No, idę do venty po konia. Za dziesięć minut ruszam w drogę.
Odszedł. — —
Sternau opowiedział pozostałym, co widział i słyszał pod klasztorem. Gdy nadmienił, że ma zamiar schwytać poważną ilość żołnierzy, niemal wszyscy ofiarowali się z usługami. Nie przyjął, tłumacząc, że udział większej ilości osób wpadłby niechybnie w oczy.
Rzecz charakterystyczna, że prócz don Fernanda, który leżał w łóżku, reszta towarzystwa czuła się stosunkowo nieźle. Radość z powodu odzyskania wolności zniweczyła ślady niewoli. Nastrój panował wesoły, beztroski, nawet frywolny. Przyczyniała się do tego i służba, która okazywała wszystkim należną uprzejmość.
Nie chciało jej się wprost wierzyć, że wszystko, o czem opowiadali nasi byli jeńcy, jest prawdą. W oczekiwaniu surowego śledztwa, mieszkańcy klasztoru starali się podkreślić, że nie mają nic wspólnego ze zbrodniczą kabałą doktora Hilaria. — — —
Minęła północ, zbliżała się czwarta godzina. Sternau udał się do podziemnych korytarzy; nikt mu nie towarzyszył. Miał dosyć czasu, by rozsypać proszek. W pół godziny po nim opuścił towarzystwo Kurt.
Przekradł się przez otwartą bramę klasztorną i podążył szosą, prowadzącą do miasteczka. Pe pewnym czasie doszedł do podnóża góry. Wydało mu się, że słyszy skrzypienie kół. Przystanął i zaczął nasłuchiwać. Nagle ktoś krzyknął mu nad uchem tak głośno, że się wzdrygnął.
— Hola! Kto tam?
— Przyjaciel — odrzekł.
— Hasło?
— Miramar.
— Dobrze. Właśnie o ciebie chodzi. Chodź z nami!
Ujęto go pod ramię i poprowadzono. Uszli spory szmat drogi. Stanęli. Mimo ciemności. Kurt zauważył kontury ludzi i koni. Zbliżył się ktoś i zapytał:
— Macie go?
— Tak, jest tutaj, — odparł człowiek, prowadzący Kurta.
— Coś ty za jeden? — zapytał przywódca, którego tytułowano pułkownikiem.
— Nazywam się Manfredo, jestem bratankiem lekarza Hilaria.
— W porządku. Brama na górze otwarta?
— Nie. Zmytoby mi głowę, gdybym ją otworzył.
— Zmytoby? A kto taki?
— Komendant.
— Komendant na górze? Nikt mi o tem nie mówił!
— Przypuszczam. Te łotry zagnieździły się na górze dopiero o północy.
— Jakie łotry?
— No, ludzie Juareza. Jest ich pięćdziesięciu. Zdaje się, że zwąchali pismo nosem, bo przywódca zapytał szyderczo, czy się dzisiejszej nocy nie spodziewamy jeszcze wizyty.
Ach! Przewidują coś. Ale szyderstwo nie wyjdzie mu na dobre. Pojedziemy na górę i przetrzepiemy tym łotrom skórę.
— Oby się powiodło, sennor. Potraficie przejechać przez mury lub zamknięte drzwi?
— Nie. Ale zamknięte drzwi można wysadzić.
— I dać się wystrzelać przez tych, co za niemi stoją.
Pah! Jest ich tylko pięćdziesięciu.
— Pięćdziesiątka za murami groźniejsza jest od pięciuset żołnierzy na otwartem polu.
— To prawda, do licha! Otrzymałem rozkaz zawładnięcia klasztorem za wszelką cenę.
— Mnie zaś rozkazano wprowadzić was tam również za wszelką cenę. Mądrzy republikanie zapomnieli, że stare klasztory mają zwykle kryjome korytarze i przejścia podziemne. Dostaniecie się przez nie do wnętrza klasztoru, niezauważeni przez nikogo. Republikanie rozłożyli się na dziedzińcu i w ogrodzie.
Przywódca uśmiechnął się z prawdziwem zadowoleniem.
— Sprawimy im niespodziankę. Gdy zacznie świtać, zobaczą przed sobą tych, których mieli odeprzeć. Gdzież jest to tajemne przejście?
— Niedaleko stąd, na lewo.
— Czy potrzebne są latarnie?
— Mam dwie. Wystarczą.
— Prowadź więc! A co się stanie z końmi?
— Zostawcie przy nich kilku ludzi. Skoro was wprowadzę do klasztoru, wrócę i umieszczę konie w bezpiecznem miejscu.
Nie podejrzewając nic złego, przywódca usłuchał Kurta. Gdy oddział wszedł do kamieniołomów, ktoś rzekł:
— Stać!
— To swój — odparł Kurt.
— Hasło?
— Miramar.
— W porządku.
— Któż to taki? — szepnął przywódca.
— Kolega. Musi was prowadzić przynajmniej dwóch ludzi.
Hm. Gdzież jest wejście?
— Tu — wskazał Sternau. wchodząc do podziemi. Otworzył jedną ślepą latarkę, drugą podał Kurtowi.
— Kto pójdzie przodem? — zapytał oficer!
— Ja — odparł Kurt.
— A tamten ztyłu?
— Tak.
— W takim razie będzie trochę za mało światła. Ale trudna rada. Naprzód!
Umieściwszy się na przodzie, Kurt wszedł do krużganka. Za nim ruszył przywódca z całym oddziałem. Zaczęli wolnym krokiem przechodzić z jednego korytarza podziemnego do drugiego.
Po niedługim czasie dotarli do tego, w którym Sternau rozsypał proszek. Kurt minął już korytarz i stanął przed drzwiami, których Sternau nie zamknął. Gdyby postąpił jeszcze krok dalej, miałby korytarz za sobą i nie mógłby zapalić proszku. Sternau poinformował go, że rozsypał proszek wzdłuż prawej ściany piwnicy. Teraz szedł na samym końcu oddziału i nie dotarł jeszcze do korytarza. Ażeby zyskać na czasie, Kurt zakrył dłonią otwór latarki, gasząc ją momentalnie.
— Do dydka! Co wyrabiasz? — rzekł oficer.
— Nie moja wina — usprawiedliwiał się Kurt. — Przeciąg zgasił światło.
— Zapalże ją napowrót!
Kurt usiadł na ziemi w kuczki, jakgdyby w tej pozycji łatwiej mu było zapalić światło, i potarł zapałkę o ścianę. Przy jej blasku zobaczył ślad proszku, rozsypanego przez Sternaua.
— Manfredo! — zabrzmiało na szczęście z końca korytarza.
— Słucham — odparł Kurt.
W tejże chwili przytknął płomień zapałki do proszku. Na obydwóch końcach korytarza zamigotały niebiesko-żółte błyskawice. Kurt uskoczył przez drzwi, a zatrzasnąwszy je za sobą i zaryglowawszy, zapalił latarkę i począł nasłuchiwać.
Za drzwiami rozległy się wołania i przekleństwa. Potem doszły do jego uszu przeraźliwe jęki. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Proszek nie zawiódł.
Kurt pobiegł na górę po pomoc. Ruszyli za nim Grandeprise, Gerard, wodzowie indjańscy, słowem wszyscy z wyjątkiem chorego don Fernanda. Przybywszy na miejsce, trzymali się przez czas jakiś w pewnej odległości ode drzwi, aby ich nie dosięgnął trujący fetor. Po upływie kilku chwil powietrze się o tyle przeczyściło, że można było zajrzeć do jeńców.
— Kurt! — rozległo się ztyłu. Był to głos Sternau’a, który odezwał się na widok latarki.
— Tak, to ja.
— Wszystko w porządku?
— W porządku.
— Trzeba ich więc prędko rozbroić i zamknąć!
Uwijano się w wielkim pośpiechu. Tymczasem Sternau zatarasował wejście kamieniami. Kiedy się z tem uporał, wrócił do towarzyszy.
— A to nam poszło, jak z płatka! — rzekł mały André. — Te łotry długo popamiętają.
— Jeszcze nie koniec — rzekł Sternau. — Gdzie zostawiono wierzchowce?
— Na dole, niedaleko szosy, — objaśnił Kurt. — Zajdę do wartowników i powiem, że dostawszy się szczęśliwie do klasztoru, obezwładniliśmy republikanów.
— Przypuszczasz, że ruszą za tobą wraz z końmi i sami oddadzą się w nasze ręce? Hm, może będą tak naiwni. Nasze konie kawaleryjskie nie poszłyby, ale dobrze ujeżdżone meksykańskie szkapy są posłuszne jak pudle. Spróbuj więc!
Po niedługim czasie Kurt wyszedł przez bramę klasztorną i, pogwizdując, zaczął schodzić po szosie. Na dole odszukał bez trudu miejsce postoju koni.
— No, jestem wreszcie, — rzekł wyniosłym tonem.
— Łotrze, dlaczego gwiżdżesz tak głośno? — rzekł jeden z ludzi.
— Dlaczegóż nie mam gwizdać? I tak republikanie nie usłyszą mego gwizdania. Siedzą wszyscy w piwnicy. Zaskoczyliśmy ich i, zanim się zdołali rozejrzeć, utracili broń.
Hura! świetnie! Słyszycie, towarzysze?
Dowiedziawszy się o radosnej nowinie, żołnierze zaczęli wydawać głośne okrzyki zadowolenia. Jeden zapytał:
— Cóż robią te łotry na górze?
Oh, radzą sobie doskonale. Siedzą w sali i obżerają się, albo też rozbijają w piwnicach butelki z winem.
— Flejtuchy! Cóż będzie z nami?
— Macie pozostać przy koniach.
— Kto to powiedział? Pułkownik?
— Nie. Wasz komendant siedzi u doktora i pije naumor. Ktoś inny kazał wam to powiedzieć.
— Nie interesują nas zdania innych. Jeżeli inni jedzą i piją, dlaczegóż my nie mamy im sekundować? Czy dziedziniec klasztorny jest obszerny? Pomieści nasze konie?
— Nietylko wasze.
— Pojedziemy więc na górę! Siadaj na pierwszego lepszego konia i prowadź nas.
— Dobrze! Zgóry jednak umywam ręce na wypadek, gdyby was na górze nie tak przyjęto, jak się spodziewacie.
— Nie gadaj, a rób, co ci rozkazano!
Kurt wsiadł na konia i ruszył. Reszta koni poszła za nim. Przybywszy na górę, dał znak. Otworzono bramę. Wjechali na dziedziniec oświetlony jedną tylko latarnią. Brama zamknęła się za nimi. Na widok ciemnego, pustego podwórza jeden z żołnierzy zapytał:
— Gdzież są nasi towarzysze?
— Chodźcie za mną na drugie podwórze! — zawołał Kurt. — Tam dopiero będziecie mogli sobie użyć.
Zsiedli z koni i ruszyli za nim. Drugie podwórze było lepiej oświetlone. Ledwie zdążyli wejść, otoczono ich kołem i rozbrojono. Stało się tak szybko, że żaden z nich nie zdążył wyjąć ani noża, ani rewolweru.
Dopiero teraz można było orzec, że podstęp się udał. Umieściwszy jeńców w bezpiecznem ukryciu, obudzono alkada i sprowadzono do klasztoru. Sporządziwszy szczegółowy protokół, zgodził się, by obydwaj Cortejowie, Józefa i Landola pozostali w więzieniu do dyspozycji Juareza.
Zaczęto się teraz zastanawiać, co począć dalej.
Nie ulegało wątpliwości, że pierwszy akt procesu sądowego rodziny Rodrigandów będzie musiał rozegrać się w Meksyku. Wszystko jednak zależało od unormowania stosunków. Francuzi opuścili kraj, a tron cesarski chylił się do upadku. Dopiero po jego zagładzie można było liczyć na wydajną pomoc Juareza.
Po długich naradach postanowiono, że Kurt, Sternau, Sępi Dziób, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Piorunowy Grot i mały André udadzą się do prezydenta. Gerard, Mariano i reszta miała pozostać i strzec, aby czwórka tak ważnych jeńców nie uciekła. Sprowadzono z venty obydwu vaquerów. Dowiedziawszy się o wszystkiem i przekonawszy naocznie, jak sprawy stoją, vaquerzy ruszyli zpowrotem do hacjendy z radosną wieścią, że wszyscy uratowani.
Przed południem przygalopował Sępi Dziób z meldunkiem, że major na czele dwustu strzelców z lancami ruszył na odsiecz.
Wkrótce odsiecz przybyła do klasztoru. Sternau przypomniał sobie, że widział kiedyś majora nad Rio Grande del Norte. Major zdumiał się bardzo, usłyszawszy, w jaki sposób kilku ludzi obezwładniło chmarę wrogów.
Postanowił, że jeńcy zostaną chwilowo w klasztorze, i zakwaterował w nim stu ludzi. Dowiedziawszy się, że Sternau ma zamiar pośpieszyć z towarzyszami do Juareza, napisał raport do generała Escobedo, prosząc Sternaua o przewiezienie pisma. Escobedo stał na czele oddziałów rozlokowanych na północy Meksyku. Porfirio Diaz zbliżał się do stolicy na czele swych wojsk od południa. Juarez rozbił namioty w Zacatecas, gdzie mieściła się główna kwatera generała Escobedo.
Przystąpiono teraz do oczyszczenia podziemnego korytarza. Wszystkie znalezione papiery i kosztowności zostały starannie spakowane. Zabrano wszystko, co mogło dla Juareza przedstawiać jakąkolwiek wartość. — —



III
W ZACATECAS

Pożegnawszy się z Gerardem i Marianem, którzy pozostali w klasztorze, kompanja nasza wyruszyła po obiedzie. Po upływie trzydziestu sześciu godzin przybyto szczęśliwie do Zacatecas.
Sternau i Kurt udali się wprost do prezydenta. Juarez był pochłonięty pracą, skoro się jednak dowiedział, kto prosi o posłuchanie, polecił wpuścić obydwu gości.
Gdy weszli, wysoki, barczysty Juarez stał oparty o stół. Oczy jego, smutne i poważne zazwyczaj, zabłysły na widok Sternaua radością. Podszedł doń i, wyciągając ręce, rzekł:
— Czy wzrok mnie nie myli, sennor? Kiedy mi zameldowano o waszem przybyciu, nie chciałem wierzyć własnym uszom. A więc nieprawda to, że spotkało was wielkie nieszczęście?
— Przeciwnie, zupełna prawda, sennor, — odparł Sternau z powagą. — Znalazłem się wraz z przyjaciółmi w beznadziejnem położeniu. Ratunek zawdzięczamy temu oto młodzieńcowi. Pozwólcie, że go przedstawię. Porucznik huzarów gwardji Kurt Unger.
Kurt skłonił się uprzejmie. Juarez odpowiedział na ukłon i zapytał po chwili namysłu:
— Kurt Unger? Mam wrażenie, że nazwisko jest mi znane.
— Oczywiście, sennor, — odparł Kurt — Dzięki pomocy pana otrzymałem szkatułkę z kosztownościami, pochodzącą z pieczary, w której ukryty był skarb królewski.
Ah, pochodzi pan z Reinswaldenu? Sennor jesteś synem kapitana Ungera i bratankiem Piorunowego Grota?
— Tak.
— Witam więc z całego serca! Sennor Sternau sprawił mi wielką przyjemność, zaznajamiając mnie z panem. Powiedz mi, drogi Matava-se, gdzie i w jaki sposób uwięziono was znowu?
Sternau opowiedział. Zapoteka słuchał z natężoną uwagą. Opisawszy okropny, beznadziejny pobyt w lochach podziemnych, Sternau zamilkł. Juarez westchnął głęboko i rzekł:
— Nie wątpię w prawdziwość słów pana, tem niemniej jednak pytam, czy to możliwe, by coś podobnego dziać się mogło w Meksyku. Znam doktora Hilaria. Sennorita Emilja zdemaskowała go. Jestem jej za to bardzo wdzięczny. Nie przypuszczałem jednak, aby był zdolny do tak zbrodniczych postępków. W jakimże celu zamknął was? Jakeście zbiegli?
— Na te pytania odpowie najlepiej mój młody przyjaciel — rzekł Sternau, wskazując na Kurta.
— Mów sennor! — odparł Juarez.
Kurt rozpoczął od poznania Sępiego Dzioba w Reinswaldenie, poczem przeszedł do wypadków w Ameryce. Zdumienie prezydenta rosło z sekundy na sekundę. Martwa twarz ożywiła się. W oczach zamigotały złowrogie błyski.
— Opowiadanie pana ma dla mnie wielką wartość — rzekł po długiem milczenia. Głos brzmiał ponuro i groźnie. — A więc istnieje sprzysiężenie, które chce mnie obalić, zmusiwszy do zamordowania arcyksięcia austrjackiego?
— Mam takie wrażenie — odparł Kurt.
— Ten tajemniczy gruby, niski człowieczek należy do spisku. Nie wie pan, jak się nazywa?
— Owszem. Arrastro.
— Pochwycę go, gdyby nawet miał być djabłem! Zatem doktór Hilario jest narzędziem spiskowców?
— Bezwątpienia.
— Przebywa teraz u Maksymiljana w Queretaro? A więc niebezpieczeństwo grozi również sennoricie Emilji, ponieważ Hilario jest jej wrogiem. Już ja sobie z tem wszystkiem poradzę! Nie domyślacie się nawet, jakąście mi przez te rewelacje oddali usługę. To majstersztyk prawdziwy, że się wam udało sparaliżować i udaremnić zamach na klasztor w Santa Jaga. Ale, ale, tak mnie poruszyły wasze słowa, że zapomniałem o uprzejmości towarzyskiej. Siadajcież, sennores!
Juarez podsunął krzesła. Kurt wyciągnął z kieszeni portfel i, podając Zapotece list, rzekł:
— Baron v. Magnus, pełnomocnik pruski w Meksyku, prosił, abym wręczył panu tych kilka słów.
Juarez rozdarł kopertę i odczytał pismo.
Ah, pan v. Magnus poleca mi pana niezwykle gorąco.
— Polecenie to jest mi potrzebne, chcę bowiem przedłożyć jeszcze pewne papiery.
Kurt wręczył Juarezowi wielki arkusz. Juarez złamał pieczęcie i zaczął czytać. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. Po chwili zawołał:
Dios mio! Powierzono panu niezwykle ważne akta państwowe. Proszę mi wybaczyć moją niegrzeczność, ale proszę powiedzieć, w jaki sposób, mimo młodego wieku, powierzono panu tak zaszczytną misję.
Sternaua zdziwiły słowa Juareza i treść pisma, której się domyślał. Kurt odparł spokojnie i skromnie:
— Wyróżnienia te zawdzięczam, poza kilkoma drobnemi zasługami, dobroci wysoko postawionych osobistości, z któremi miałem sposobność się zetknąć.
Juarez przerzucił papiery raz jeszcze i rzekł:
— Polecają mi pana jako osobę, która ustnie zakomunikuje życzenie wybitnego mocarstwa. Cieszę się, że zastępca tego mocarstwa ma głowę na karku. Odrzuciłbym bowiem stanowczo oficjalne pertraktacje na temat losu człowieka, który nie wahał się zabić niepodległości Meksyku. Co innego pertraktacje prywatne. Przyjmę je chętnie.
Kurt skłonił się i odparł:
— Panuje ogólne przekonanie, że w obecnych warunkach cesarz Maksymiljan nie utrzyma się długo. Czy wolno prosić o pańskie zdanie?
Juarez lekceważąco potrząsnął ręką.
— Nazywa pan tego człowieka cesarzem? Na jakiej podstawie, jakiem prawem?
— Wielka ilość państw uznała go za cesarza.
Pah! Nie od tych państw przecież zależy decyzja. Zresztą, gdyby nawet było inaczej, rządy tych państw powinny były mieć tyle sprytu, aby przewidzieć, że ten gest teatralny prędzej czy później skończyć się musi. Chwila ostatnia nadeszła. Nie znałem nigdy żadnego Maksymiljana Meksykańskiego. Znam jedynie niejakiego Maksymiljana Habsburga, który ku swej własnej zgubie dał się nakłonić Napoleonowi do powiedzenia mi va banque. Bank wygrał. Proszę nie mówić w mojej obecności o „cesarzu Maksymiljanie“. Na pytanie pańskie odpowiadam, że ten sennor nie zdoła się utrzymać.
— Jakże, zdaniem pana, ułożą się jego losy?
— Sennor Unger, mówi pan bardzo otwarcie i jasno. Ja będę również szczery: Jeżeli Maksymilian zechce opuścić kraj dobrowolnie i na czas, niech uchodzi cały wraz ze swym tytułem cesarskim. Jeżeli jednak będzie się ociągać — biada mu!
— Jak to mam rozumieć?
— Poprostu — zginie. Rząd meksykański wytoczy mu proces.
— Któż będzie tym rządem?
— Ja.
Kurt skłonił się uprzejmie.
— Zostanie pan prezydentem Meksyku?
Juarez ściągnął brwi.
Zostanę prezydentem Meksyku? Czyż nim nie jestem?
Kurt nie dał się zbić z tropu i odparł:
— Muszę zwrócić uwagę, że nie wygłaszam tu zdania osobistego.
— Czyż nim nie jestem? — ciągnął Juarez. — Któż mnie pozbawił władzy, czy godności?
— Napoleon i Maksymiljan.
— Oni? Pah! Sam pan w to nie wierzy. Zapewniam pana, że w przeciągu kilku tygodni zawładnę całym Meksykiem. Powtarzam raz jeszcze: gra jest przegrana.
— Więc pan będzie sędzią Maksymiljana? Na cóż go pan skarze?
— Na rozstrzelanie.
— Czy można tak bez ceregieli rozstrzelać członka rodziny cesarskiej?
— Nie stanie się to bez ceregieli. Sądzić go będzie sąd.
— Sąd ten nie powinien zapominać, kim jest oskarżony. Arcyksiążę austrjacki zasługuje chyba na pewne względy.
— Kto liczy na względy, ten sam powinien był względy stosować. Złodzieja, oszczercę, buntownika, wywołującego wojny domowe, karać się powinno bez względu na jego rodowód, czy pochodzenie. Im kto przebieglejszy, tem okrutniejszą ponosi karę.
— To zasady surowego sędzi.
— Jestem takim.
— Ale takich zasad nie powinien wyznawać, kto chce być ojcem swego kraju, kto ma prawo być litościwym i łaskawymi
— Któż panu powiedział, że nie myślałem o łasce?
— Pańskie własne słowa.
Juarez wstał z krzesła, przeszedł się kilkakrotnie po pokoju i stanął przed Kurtem.
— Młodzieńcze, polecono panu zakomunikować mi, że rząd pański życzy sobie, bym zastosował prawo łaski, czy tak?
— Tak.
— Czy wiadomo panu, w jaki sposób Maksymiljan zawładnął Meksykiem? Czy wiadomo panu, iż byłem wtedy z woli Narodu i łaski Boga władcą tego kraju?
— Owszem, wiem o tem.
— Może pan uważa, że unieszczęśliwiłem swój naród?
— Zdaniem mojem, było wprost przeciwnie.
— Czy naród odebrał mi władzę?
— Nie. Chociaż w Paryżu zjawiła się delegacja i prosiła cesarza...
— Była to gra, farsa dla małych dzieci! — odparł Juarez. — Czy wiadomo panu, w jaki sposób najeźdźcy gospodarowali w tym kraju?
— Niestety. Wiadomo.
— Byli moimi wrogami. — — Przeciw Maksymiljanowi Habsburgowi mam dwa zarzuty. Po pierwsze, zaufał człowiekowi, który nie rozumie potrzeb naszego kraju. Po drugie, teraz, gdy Francuzi opuścili kraj, nie poszedł w ich ślady, lecz w szaleńczem zaślepieniu pozostaje tutaj. Wiara w pomoc Napoleona skłania go do czynów, które się na nim krwawo zemszczą. Zna pan barbarzyński dekret z 3-go listopada?
— Owszem.
— Zna go również pański rząd?
— Jestem pewien, że tak.
— Pozwoli pan, że zapytam o treść dekretu?
Każdy wróg cesarstwa jest zdrajcą kraju, i buntownikiem, i powinien być bez sądu karany śmiercią.
— Dekret ten pozbawił życia wielu obywateli. Ukochani moi generałowie Arteaga i Salazar zostali zamordowani bez sądu i bez wyroku. Żyliśmy spokojnie w swoim kraju, byliśmy szczęśliwi. Aż tu przyszły wojska z Europy i oświadczyły, że nie mamy prawa ani do pokoju, ani do własnej formy rządu. Chciano nas zmusić do uznania Maksymiljana cesarzem. Rozpoczęły się krwawe walki. Któż był buntownikiem, młodzieńcze?
Kurt wzruszył ramionami.
— My?
Hm.
— Czy Francuzi, a raczej Maksymiljan?
— Ma pan rację, sennor — rzekł Sternau głębokim basem.
— A kogo traktowano jak rozbójników? — ciągnął Juarez wzburzony, — Krwawy dekret jest tylko praktycznem zastosowaniem starego okrzyku: — Biada zwyciężonym! — Ulegliśmy, nieszczęście spadło na nasze głowy. Ale Bóg sprawiedliwy dopomógł. Jesteśmy zwycięzcami. Moglibyśmy również zawołać: — Biada zwyciężonym! — mamy do tego jeszcze większe prawo. Lecz nie wołamy tak. Nie chcemy niesprawiedliwości i okrucieństwa. Dochodzimy tylko swego prawa i prawo to chcemy stosować do ciemiężycieli. Zna pan z biblji słowa: oko za oko, ząb za ząb. Otóż prawo odwetu panuje dotąd i rządzi w prerji oraz wszędzie, gdzie narody żyją we wzorowej wspólnocie...
— Okrutne to prawo — rzucił Kurt. — Narody, które znają błogosławieństwa cywilizacji...
— Niech pan da pokój z cywilizacją! — przerwał Juarez. — Gdy Pantera Południa morduje i grabi wokoło, nikt nie wątpi, że to poprostu drapieżne zwierzę w ludzkiej skórze, i wiadomo, że prędzej, czy później zwierzę znajdzie się w klatce. Gdy Cortejo oświadcza, że chce zostać prezydentem, traktować to można jako obłędną humorystykę. Ale Napoleon i Maksymiljan przez zbrojny napad na kraj Bogu ducha winny, upodobnili się do Botokudów, Komanczów, Kurdów i innych dzikusów, których uważam za barbarzyńców. — Mówił pan o ludach cywilizowanych. Ale przecież i one uznają w swych ustawach prawo odwetu. Nie mówią już wprawdzie: — oko za oko, ząb za ząb, — ale na morderstwo odpowiadają karą śmierci, na inne zbrodnie więzieniem, lub grzywnami. Czy policzył pan te krople krwi, które popłynęły podczas ostatniej okupacji Meksyku?
Kurt potrząsnął ze smutkiem głową.
— Nikt ich zliczyć nie potrafi! Bo to nie krople, ale całe potoki. Czyż postąpię niesłusznie, jeżeli skarzę na śmierć sprawców tej rzezi? Przecież sędzia skazuje na śmierć mordercę, który jedno tylko życie ma na sumieniu.
— Powtarzam, że człowiek, o którym pan mówi, jest członkiem dostojnej rodziny cesarskiej.
— Nic mnie to nie obchodzi! Im wyższe stanowisko, tem surowsza winna go spotkać kara. Cóżby powiedziała Austrja, gdybym nagle spadł na nią na czele wojska i chciał dowieść, że jestem lepszym władcą, niż...
Nie dokończył rozpoczętego zdania. Drzwi otworzyły się. Wszedł, a raczej wpadł przez nie jakiś człowiek, którego mundur wskazywał, że jest wysokim oficerem. Wyglądał na Meksykanina; wzrost miał średni, tuszę również średnią, cerę żółtawą, rysy twarzy ostre. Ciemne, błyszczące oczy i szybki krok, którym podszedł do Juareza, wskazywały na ognisty temperament i wielką siłę woli.
— Sennor Juarez! — zawołał, wyciągając na przywitanie obie ręce.
— Co widzę, generał Porfirio Diaz w Zacatecas! — zawołał prezydent, obejmując generała za szyję. — Przypuszczałem, że jesteś pan po tamtej stronie stolicy. Czy stało się jakieś nieszczęście?
— O nie, przeciwnie, przynoszę bardzo dobrą nowinę.
Ah, mów, generale!
Diaz spojrzał na Kurta i Sternaua.
— To sennor Sternau i sennor Unger, dwaj moi przyjaciele. Może pan mówić wobec nich otwarcie — rzekł Juarez.
Odpowiedziawszy na ich ukłon, generał rzekł:
— Nie otrzymał pan moich dwóch ostatnich raportów. Wróg pochwycił je, dlatego przybywam osobiście. Wie pan zapewne, że Francuzi opuścili kraj?
— Owszem, wiem.
— Czy wie pan również, że Maksymiljan przebywa w Queretaro?
— Owszem.
— Pod władzą jego pozostały tylko trzy miasta: stolica, Queretaro i Veracruz. Komendantem Meksyku jest krwawy generał Marquez, łotr nad łotrami.
— Bóg da, że niedługo będzie sprawować swój urząd!
— Mam nadzieję. Czekałem na wiadomości od pana. Ponieważ jednak posłańcy przepadali, zacząłem działać na własną rękę. Należało przerwać połączenie między trzema miastami, w których sprawuje rządy Maksymiljan. Dlatego oblegałem Pueblę i zdobyłem ją[1].
— Naprawdę? — zapytał Juarez ucieszony. — Wielki to postęp i sukces. Sennor Diaz, oto moja ręka! Dziękuję z całego serca.
— Przybyłem, — ciągnął Diaz — aby naradzić się z panem i generałem Escobedo nad dalszem postępowaniem. Zameldowałem się. Czekam rozkazu, kiedy będziemy mogli pomówić.
— Zawiadomię pana i generała Escobedo. Sennor, jesteś moim gościem. Proszę ze mną!
Radość zmieniła poważnego Zapotekę. Przeprosił Sternaua i Ungera, ujął zwycięskiego generała pod ramię i wyszedł z nim.
Wrócił po długiej chwili z twarzą promieniejącą zadowoleniem.
— Sennor Sternau, słyszał pan już kiedyś o tym Portfrio Diazie?
— Nawet bardzo wiele — odrzekł zapytany.
— Ilekroć o nim pomyślę, lub go ujrzę, przychodzi mi na myśl jeden z generałów Napoleona pierwszego, którego cesarz nazywał najdzielniejszym z pośród dzielnych.
Ah, ma pan na myśli marszałka Neya?
— Tak. Diaz jest moim marszałkiem Neyem. To nietylko dobry i pewny żołnierz, ale również zdolny dyplomata. Jestem przekonany, że zostanie kiedyś moim następcą[2]. Czy zna pan położenie Puebli?
— Ależ doskonale. Jechałem przez to miasto.
— Leży między stolicą a portem Veracruz. Z chwilą zdobycia Puebli Maksymiljan Habsburg jest zgubiony. Odcięliśmy drogę do portu. Nie będzie mógł ujść.
Kurt złożył błagalnie ręce:
— Sennor, błagam o litość dla niego!
— Ja również! — rzekł Sternau.
Juarez spojrzał na nich i potrząsnął głową. Twarz mu rozjaśnił łagodny wyraz, tak rzadko pojawiający się u Zapoteki.
— Sądziłem, że mnie pan zna, sennor Sternau, — rzekł.
— Nie przeczę — potwierdził lekarz. — Ma pan mocny, niezłomny charakter, przeprowadza pan każdy swój plan, każde zamierzenie.
— Nic zresztą?
— Sercem pańskiem nie kieruje wyłącznie rozum. Dlatego spodziewam się, że prośba nasza nie będzie daremna.
Hm. Czego właściwie ode mnie żądacie?
— Pozwól pan uciec arcyksięciu!
— A jeżeli się nie zgodzę?
— W takim razie nie skazuj go przynajmniej na śmierć.
Zapoteka potrząsnął głową i rzekł:
— Sennores, wymagacie za wiele. Maksymiljan wydał na siebie wyrok przez swój własny dekret. Chciałem okazać litość, ale nie słuchał mnie. Nie mogę uznać go za cesarza Meksyku, tak samo jak on nie uznaje mnie jako prezydenta. Nie mam chęci wdawania się z nim w dyplomatyczne przetargi, tak samo jak on nie życzy sobie stosunków ze mną. Jestem jednak nietylko prezydentem, ale i człowiekiem. Jako człowiek przemawiałem do człowieka; niestety, Maksymiljan słów moich nie słuchał.
— Jakież zaślepienie! — zawołał Sternau.
— Wysłałem sennoritę Emilję. Zwróciła uwagę Maksymiljana na tych, którzy go otaczają. Udowodniłem, że otoczenie to składa się ze zdrajców, albo głupich awanturników. Habsburg nie wyciągnął jednak żadnych konsekwencyj.
— W takim razie sam ponosi winę.
— Tak, sam. Kazałem powiedzieć, że droga do morza pozostanie dlań do ostatniej chwili otwarta, — na moje zapewnienia odpowiadał śmiechem. Kazałem ponadto powiedzieć, że, pochwyciwszy go w ręce, nie będę mógł uratować, — i na to odpowiedział śmiechem.
— Niema innego wyjścia? — zapytał Kurt.
Juarez spojrzał nań badawczo.
— Możeby się znalazło — odrzekł po namyśle. — Chce się pan tem zająć?
— Ależ owszem. Chętnie.
— Mam jednak wrażenie, że i to skutku nie odniesie. Jest pan jednak, jedynym człowiekiem, któremu mogę powierzyć takie zadanie. Czy potrafi pan przedostać się przez przednie straże?
— Mówi, pan oczywiście o forpocztach cesarza?
— Tak. Dla moich wystawię panu list żelazny.
— Mam wystarczające dokumenty. Nikt mnie nie zatrzyma.
— Sądzi pan, że się dostaniesz do Maksymiljana?
— Jestem tego pewien.
Juarez rzucił raz jeszcze na Kurta badawcze spojrzenie. Zdawało się, że czyta w jego duszy. Po chwili podszedł szybkim ruchem do stołu, zawalonego papierami i usiadł. Wziął arkusz papieru, umoczył pióro w kałamarzu i zaczął pisać. Skończywszy, podał dokument Kurtowi i rzekł:
— Przypuszczam, że to wystarczy.

Kurt odczytał:
Niniejszem zabraniam czynić jakichkolwiek trudności okazicielowi pisma, lub jego towarzyszom. Rozkazuję, aby go bezwarunkowo przepuszczano przez linje bojowe. Rozkazuję również, aby mu niesiono w drodze wszelką pomoc. Działający wbrew powyższemu rozkazowi ukarany zostanie śmiercią.
Juarez.

— Ależ w zupełności wystarczy! — zawołał Kurt z radością.
Skrzydła fantazji przeniosły go na chwilę do ojczyzny: wszyscy czczą go i poważają jako wybawcę cesarza!...
— Nie wierzę, by rzecz się udała. — rzekł Juarez chłodno.
Oh, przecież rozkaz zostanie spełniony?
— Bezwątpienia. Jeden tylko człowiek nie będzie nań zwracać uwagi.
— Maksymiljan? Czyżby był niespełna rozumu?
— Niech pan spróbuje.
— Czy mogę arcyksięciu ten list żelazny pokazać?
— Owszem.
— A innym ludziom?
— Nie. Wolno panu posługiwać się listem jedynie w wypadkach koniecznych. Niech pan ponadto nie zapomina, że byłbym zgubiony i opuściliby mnie wszyscy moi zwolennicy, gdyby się dowiedzieli, te czyniłem cokolwiek dla uratowania arcyksięcia. Mimo pańskiego młodego wieku, oddaję się w pańskie ręce przeświadczony, że zaufanie moje nie będzie bezpodstawne.
Kurt chciał odpowiedzieć, ale Zapoteka ciągnął dalej:
— Uczyniłem wszystko, co w mojej mocy. Wobec dalszego przebiegu sprawy śmiało mogę umyć ręce. Jeżeli Maksymiljan mimo wszystko wpadnie w nasze ręce, żadna siła już go nie uratuje. Nie jestem królem, ani nieograniczonym władcą kraju; muszę się liczyć z wolą ludu. Zależę nietylko od siebie. Dlatego proszę Boga, aby pobłogosławił pańskie zamiary.
Podawszy Kurtowi rękę, zwrócił się do Sternaua:
— Młodemu pańskiemu przyjacielowi zapewne śpieszno; niech jedzie jak najprędzej do Queretaro. Może będzie mógł coś uczynić dla sennority Emilji. Obawiam się o nią ze względu na obecność doktora Hilaria u Maksymiljana. Co do pana, gotów jestem zawsze służyć. Ale dziś mam wielką prośbę.
— Spełnię z pewnością, oczywiście, o ile będzie to w mojej mocy, sennor.
— Co pan zamierza robić w najbliższej przyszłości?
— Nie mam jeszcze określonego planu. Zjawiłem się, aby zameldować, co zaszło. Wiem, że bez pańskiej pomocy nie będziemy mogli uporządkować sprawy Rodrigandów.
— Racja. Trzeba postawić w stan oskarżenia obydwu Cortejów, Landolę, Hilaria i jego bratanka. Byłoby pożądane, aby złożyli obszerne zeznania. Ale wtedy nie możnaby wydać ważnego wyroku.
— Dlaczego?
— Niech się pan zastanowi nad naszemi obecnemi stosunkami. Przecież nie wiemy, co się jeszcze stać może. Jakiż sąd może rozstrzygnąć tę sprawę?
— Mam wrażenie — pański.
— Potrzebny tu jest trybunał, który uznają inne mocarstwa, przedewszystkiem zaś Hiszpanja. Musimy więc poczekać, aż się stosunki w Meksyku ułożą. Mam nadzieję, że nastąpi to z końcem czerwca. Nie taki daleki termin. Cóż pan zamierza robić do tego czasu?
— Pozwoliłby mi pan pozostać wpobliżu swej osoby?
— Ależ chętnie. Tego sobie właśnie życzyłem, o to właśnie chciałem prosić. Miałby pan ochotę zostać u mnie oficerem?
Sternau skinął wolno głową i rzekł:
— Sennor, pan przecież wie, że...
Pst! — przerwał Juarez z uśmiechem. — Domyślam się, że chce mi pan powiedzieć, iż życie pańskie jest dla pana i dla tych, którzy za panem od lat tęsknią, zbyt cenne, by je poświęcać sprawie, która pana bezpośrednio nie obchodzi.
— Ma pan rację. Jestem tego zdania. Myślę, że nie będzie mnie pan fałszywie sądzić.
— Ależ, oczywiście! Nie wątpię ani w pańską odwagę, ani w wyjątkowe zdolności. Mimo to chciałbym, aby pan u mnie pracował.
— W jakiejże roli, jeżeli nie jako oficer.
— W roli lekarza. Podczas walk lekarze są bardzo potrzebni. Niestety, mamy ich bardzo mało. Rozporządzam zaledwie jednym chirurgiem.
— Na jak długo chciałby mnie pan zaangażować?
— Na nieokreślony termin. Nie chciałbym sennorowi być przeszkodą. Odejdzie pan, skoro uzna za potrzebne.
— Dobrze. Zgadzam się.
Podali sobie ręce. Juarez rzekł:
— A więc rzecz załatwiona. Dziękuję serdecznie. Kto panu jeszcze towarzyszy?
— Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Sępi Dziób, Piorunowy Grot i mały André.
— Cóż oni będą robić?
— Pomyślę o tem. Co do André’go, to zaproponowałbym, aby go wziął ze sobą sennor Unger.
— Ależ bardzo chętnie! — rzekł Kurt.
— Doskonale. Jeszcze jedno. Mówiliście panowie o przedmiotach, zagarniętych w piwnicach klasztornych, nieprawdaż?
— Tak. Leżą tam listy Hilaria i skarby, które nagromadził.
— Pokaże mi pan te rzeczy?
— Chciałem prosić, aby mi wolno było pokazać.
— Ależ oczywiście. Od dziś zamieszka pan w mojej rezydencji. Przeznaczam dla pana kilka pokojów. Proszę nieco odpocząć, potem porozmawiamy jeszcze. — —



IV
INTRYGA

Po szosie, prowadzącej ze stolicy do Queretaro, pędził samotny jeździec. Między obydwoma miastami, mniej więcej w połowie drogi, leży miasteczko Tula.
Jeździec przejechał przez miasteczko nie zatrzymując się, choć koń opadał ze zmęczenia. Minąwszy Tulę, skręcił z szosy, na której roiło się od wojska, i wjechał w pola. W pewnem miejscu sterczały ruiny domu. Zczerniałe mury wskazywały, że budynek stał się pastwą płomieni. Po stanie ruin można było poznać, że spłonął podczas toczącej się obecnie wojny. Jeździec zeskoczył z konia, który zaczął skubać trawę, i usiadł w cieniu jednej z zawalonych ścian domostwa. Po chwili zerwał się na równe nogi, usłyszał bowiem dźwięk:
Pst!...
Obejrzał się, nie zauważył nikogo.
Pst! — rozległo się znowu.
Wyciągnął pistolet, rozglądając się na wszystkie strony.
— Sennor Hilarjo! — zawołał ktoś półgłosem.
Hilario zdumiał się. Któż go tu znać może?
— Sennor Hilario! — rozległo się znowu.
Hilario zorjentował się, skąd głos pochodzi. Obszedł ścianę, pod którą przed chwilą siedział. Stał za nią mały, gruby spiskowiec i uśmiechał się, rozwalając usta od ucha do ucha.
— A to niespodzianka, co? — zapytał.
— Pan tutaj? — rzekł Hilario ze zdumieniem. — Jakże się pan dostał?
— Tajny nasz związek jest wszechobecny. Czekałem na sennora. Byłem w Santa Barbara, rozmawiałem z pańskim bratankiem w godzinę po odjeździe pana. Nie ruszyłem za panem, gdyż nie byłem pewien, jaką drogę sennor obierze. Wiedząc, że pojechał pan do stolicy i, nie zastawszy tam cesarza, będzie zmuszony ruszyć do Queretaro, wolałem znaleźć między obydwoma miastami punkt, w którym musielibyśmy się spotkać. Chodziło o punkt, leżący na uboczu, — wybrałem więc to pogorzelisko.
— Ma pan coś ważnego do zakomunikowania?
— Tak.
— Jakże było w Santa Barbara?
— Skądże to pytanie?
Arrastro obrzucił starca zdziwionem, badawczem spojrzeniem.
— Pytanie zupełnie naturalne. Człowiek, przebywający zdala od domu, ciekaw jest, co się w nim dzieje.
Pah! Mówiłem przecież, że byłem w Santa Barbara w godzinę po pańskim odjeździe. Cóż się w przeciągu tej godziny stać mogło?
— Tego nie można wiedzieć.
— Mam wrażenie, że obawia się pan, abym nie przejrzał jakichś tajemniczych sprawek.
— Mamy przecież wojnę, więc niespodzianki zawsze należy się spodziewać.
Grubas spojrzał na Hilaria ostrym wzrokiem.
— Chce pan się ze mną bawić w ślepą babkę? Nie radzę.
— Nie mam nic do ukrywania. Cóż chce mi sennor powiedzieć?
— Od chwili, w której otrzymałeś pan znane ci polecenia, niejedna zaszła zmiana. Przybyłem, aby ułatwić panu zadanie. Związek powysyłał do kilku miejscowości, leżących na tyłach republikanów, oddziały wojskowe, które podejmą akcję zbrojną.
Ah! Mają wstrzymać pochód prezydenta?
— Tak. Ale nietylko o to chodzi. Dzięki tej dywersji będzie pan miał ułatwione zadanie, akcja zaś nabierze pozorów filocesarskiej.
— Ah, rozumiem. Maksymiljan uwierzy, że liczba jego zwolenników jest większa, niż przypuszczał. Nabierze odwagi, zaufania do siebie. Nie zechce nawet myśleć o ucieczce z Meksyku.
— Tak. Będzie przekonany, że sytuacja jest o wiele lepsza, niż mu się zdawało. To przekonanie wyda go w ręce republikanów. Republikanie zaś nie mogą ułaskawić cesarza ze względu na dekret z 3-go listopada i rozstrzelają go. Cały świat napiętnuje Juareza jako mordercę.
— Gdzież się odbędą te demonstracje?
— Pierwsza w Santa Jaga.
— W Santa Jaga? — zapytał starzec przerażony. — Dlaczego właśnie tam?
— Tak postanowił tajemny związek.
— Czy obejmą klasztor della Barbara?
— Owszem, nawet w bardzo poważnym stopniu. Klasztor jest zbudowany jak forteca. Ostoi się przed każdym atakiem. Dlatego nasi obsadzili go w nocy po waszym odjeździe.
— Do kroćset! I mnie tam niema...
Hilario nie mógł ukryć wyrazu niemiłego zakłopotania.
— Dlaczegóż to pana tak wzburza? — zapytał grubas, patrząc nań zpodełba.
— Mam wrażenie, że nietrudno zgadnąć. Wie pan przecież, że jestem kierownikiem szpitala. Odpowiadam za wszystko, co z nim ma jakąkolwiek styczność.
— Nic mnie to nie obchodzi!
— A mnie bardzo. Iluż żołnierzy umieściliście w klasztorze?
— Około dwustu.
— Mam cały szereg ciężko i lekko chorych, rekonwalescentów i słabych na umyśle. Wyobrażam sobie, jak podziała na nich zgiełk i zamieszanie, nieodzowne przy obsadzeniu klasztoru przez wojsko.
— Niech zdychają!
— Opinja klasztoru zostanie narażona na szwank.
Pah! Przecież obsadzony został nie z pana winy.
— No tak, ale skutki na mnie się skrupią.
Ah! — roześmiał się Arrastro. — Od kiedyż to pan tak delikatny i wrażliwy? Mam wrażanie, że niezadowolenie pana płynie z innych przyczyn.
Nie mylił się. Starzec myślał o jeńcach, pozostawionych pod opieką bratanka. Jakże łatwo tajemnica może się wydać! Odpowiedział jednak:
— Nie wiem, o jakiej myśli pan przyczynie.
— Niema więc powodu do niepokojów. Tak tedy wojsko wkroczyło nocą do klasztoru, rano zaś zdobyło miasto Santa Jaga dla cesarza.
— Czy to pewne?
— Tak. Nie byłem wprawdzie przy tem, jestem jednak przekonany, że napad się udał. Przecież nikt nie stawiał oporu. Podobne ataki pozorne przedsięwzięto w dziewięciu innych punktach. Oto ich wykaz.
Grubas wyciągnął jakąś kartkę i podał starcowi.
— Mam zatrzymać ten wykaz?
— Tak. Pokaże go pan w Queretaro majorowi Orbanezowi, adjutantowi generała Miramona.
— Czy Orbanez należy również do naszego związku?
— To pana obchodzić nie powinno! Zamelduje się pan u majora; reszta należy do niego.
— Czy pozostałe ataki również się udały?
— Tak. Może pan przysiąc, że tak jest.
— W takim razie jestem pewien, że uda się nam zatrzymać cesarza.
— Ja również. Czy chce pan jeszcze o co zapytać?
— Nie.
— Więc jedź sennor spokojnie. Zobaczymy się, gdy zajdzie potrzeba.
— Dokąd się pan stąd udaje?
— Do Tuli.
— A więc również do Queretaro?
— Nie. Okrążę Queretaro.
— Dlaczegóż to? Moglibyśmy pojechać razem.
— Nie. Nie chcę, aby nas widziano razem. Adios!
Grubas znikł za rumowiskiem gruzów. Po chwili sylwetka jego na koniu zniknęła z oczu Hilaria.
Starzec dosiadł również konia i ruszył w kierunku szosy. Wiadomości, otrzymane od Arrastra, zepsuły mu humor. — —
Przybywszy do Queretaro, udał się do majora Orbaneza. Major przyglądał się badawczo przez chwilę, poczem rzekł:
— Zameldowano mi pana jako doktora Hilaria. Znam pana oddawna.
— Niestety, nie mogę przypomnieć sobie, kiedy i gdzie spotkał mnie ten zaszczyt...
Oh! — przerwał adiutant — Chciałem powiedzieć, że znam pana ze słyszenia jako sławnego lekarza.
— Zawstydza mnie pan.
— Znam sennora również jako wiernego zwolennika Jego Cesarskiej Mości. A może się mylę?
— Nie. Jestem gotów poświęcić życie dla cesarza.
— Spodziewałem się tego. Zresztą, pewien przyjaciel, którego pan zna również, a którego nazwiska nie chcę teraz wymieniać, zapowiedział mi wczoraj pańskie przybycie. Jakież wieści sennor przynosi?
— Przynoszę dobrą, ważną wiadomość. Kilka miejscowości podniosło oręż w obronie cesarza.
Ah! To bardzo cenne. Jakież to miejscowości?
— Oto spis.
Oficer wziął kartkę i odczytał treść.
— Wszystkie miasta leżą na tyłach wojsk Juareza — rzekł z dobrze udanem zdumieniem. — Czy można uważać, że powstania się udały?
— Tak, wszystkie. Byłem sam świadkiem jednego z nich.
— Mówi pan o Santa Jaga?
— Tak. Byłem świadkiem, jak do miasta wkroczyło wojsko i zatknęło sztandar na dachu klasztoru.
— Jakże się zachowywała ludność?
— Entuzjastycznie. Gdy nadszedł ranek, zaczęła wznosić okrzyki na cześć sztandarów cesarskich.
— Czy chciałby pan powtórzyć te słowa w obecności cesarza?
— Bardzo chętnie.
— Natychmiast pana do niego zaprowadzę. Proszę chwilę zaczekać!
Orbanez wszedł do przyległego pokoju, wrzekomo poto, by się przygotować do audjencji u cesarza.
W pokoju tym stał — Arrastro.
— No, jakże się zachowuje? — szepnął grubas.
— Bez zarzutu.
— Potwierdza wszystko?
— Tak. Powiada nawet, że był obecny przy powstaniu w Santa Jaga.
Ah, nie spodziewałem się, że będzie aż tak posłuszny! Ten człowiek jest narzędziem, które należy zniszczyć po użyciu.
— Przeznacza go pan na ofiarę?
— Oczywiście. Czy my mamy zginąć zamiast niego? Zwracam pańską uwagę, że wszystkie powstania, zamieszczone w spisie, z wyjątkiem zajść w Santa Jaga, są kłamliwą fikcją. Zresztą, nie żal mi wcale tego łotra. Ukrywa w klasztorze tajemnice, które muszę zbadać. Albo zginie, albo też my obaj i Miramon odpowiemy za wszystko głową.
Grubas wypowiedział nazwisko Miramona ledwie dosłyszalnym szeptem.
— A więc zaprowadzę Hilaria do cesarza — rzekł adjutant.
— Przedtem trzeba go stawić przed Miramona. Generał przebywa w swej pracowni, w klasztorze La Cruz.
— Gdzież się spotkamy?
— Natychmiast opuszczam Queretaro — odparł grubas. — Przesyłaj pan wszystkie wiadomości do mieszkania w Tuli.
Opuścił pokój przez boczne drzwi. Adjutant wrócił do pokoju, w którym czekał Hilario. Rzekł doń z miną łaskawego dobroczyńcy:
— Pójdziemy przedewszystkiem do generała Miramona. Chyba wiadomo panu, że do koronowanych głów trudno się dostać odrazu.
— Jestem na usługi.
Wyszli z pokoju na korytarz. Po chwili zatrzymali się przed jakiemiś drzwiami. Kiedy major otworzył, znaleźli się znowu w korytarzu.
Orbanez zapukał do drzwi wewnętrznych. Na głośną, rozkazującym tonem rzuconą odpowiedź: — Wejść! — adjutant otworzył drzwi. Zamknąwszy za sobą, znalazł się w obliczu sławnego, a raczej osławionego generała, którego nazwać można z czystem sumieniem zdrajcą i szubrawcem.
Miramon rzucił na oficera badawcze spojrzenie:
— Co mi pan przynosi?
— Przyprowadziłem doktora Hilaria z Santa Jaga. Muszę go panu generałowi przedstawić.
Zaciekawiony generał zapytał:
Ah, to ten, któremu posłaliśmy dwustu ludzi? Czy zastali go w domu?
— Nie. Był już w drodze.
— Szkoda. W takim razie nie na wiele nam się przyda.
— Ależ przeciwnie! Przysięga, że był obecny przy zamachu.
— Zamach udał się oczywiście, co? Doskonale! Spisał się pan chwacko. Skoro zostanę prezydentem, nie minie pana nagroda.
Zasępił się. Twarz nabrała ponurego wyrazu. Po chwili rzekł:
— Czy nie sądzi pan, że prowadzimy ryzykowną grę?
Adjutant potrząsnął głową.
— Dlaczegóż to?
— Mam pewne objekcje. Wydajemy cesarza w ręce Juareza. Czy będzie wdzięczny i pozwoli nam odejść swobodnie?
— Jestem o tem przekonany.
— W każdym razie, chcąc schwytać lwa, sami musimy naprzód wpaść w pułapkę. Byłoby to niemal głupotą, gdyby Juarez chciał puścić wolno swego wroga i rywala, jakim jest dlań bezwątpienia Maksymiljan.
— Znam Juareza. To człowiek szlachetny. Potrafi być wdzięczny.
— Szlachetność ta ani mnie grzeje, ani ziębi, natomiast sprawa wdzięczności interesuje mnie bardzo. Wpuść pan tego człowieka!
Po raz pierwszy w życiu stanął Hilario przed naczelnikiem tajnego związku. Generał Miramon obrzucił go ostrem spojrzeniem i rzekł:
— Powiedziano mi, że przybywa pan z Santa Jaga. Cóż może sennor zakomunikować?
— Do miasta wkroczył oddział żołnierzy cesarskich i zatknął sztandary Maksymiljana.
Miramon zmarszczył czoło.
— Chciał pan zapewne powiedzieć: oddział szaleńców. Krok tego rodzaju, niepoparty powstaniami w innych miastach, byłby szaleństwem.
— Ależ w innych miastach stało się to samo!
— Co takiego? To samo?
— Tak. Oto wykaz, sennor! Mam wrażenie, że ten ruch zataczać będzie coraz szersze kręgi.
Ah, przynosi mi pan świetną nowinę. Czy ręczy sennor za jej prawdziwość?
— Ręczę głową.
Generał przeczytał wykaz.
— Wszystkie ataki się udały?
— Tak. W zupełności.
Miramon ukrył z wysiłkiem napół litościwy, napół żartobliwy uśmiech i pytał dalej:
— Czy pańska odpowiedź jest dla mnie przeznaczona?
— Nietylko dla pana, sennor. Miałem nadzieję, że radosne nowiny umożliwią mi dostęp do cesarza.
Miramon odparł z udanem zdziwieniem:
— Chce pan stanąć przed cesarzem?
— Proszę o pozwolenie.
— Wystarczy, żeś mnie pan poinformował. Jestem przecież wodzem naczelnym.
— Wiem o tem, sennor. Mimo to każdy uczciwy poddany chciałby raz w życiu spojrzeć w oczy swego władcy. Mam nadzieję, że na podstawie wieści, które przynoszę, mógłbym stanąć przed Jego Cesarską Mością.
— Przyznaję, — rzekł Miramon, udając wahanie, — że zasłużył pan na nagrodę. Czy sennor może ręczyć, że to wszystko, co opowiedział, jest prawdą?
— Tak! Ręczę głową.
— A więc postaram się o ułatwienie panu dostępu do cesarza.
Miramon przepasał się szablą, która stała w kącie, i rzekł do stojącego pod drzwiami majora Orbaneza:
— Dziękuję. Wkrótce znowu się zobaczymy.
Oficer zasalutował i wyszedł. Generał skinął na Hilaria, aby poszedł za nim. — — —

∗             ∗

Kwatera cesarza Maksymiljana mieściła się w Queretaro, w klasztorze La Cruz. W chwili, w której Miramon realizował nowy plan zniszczenia swego władcy, Maksymiljan stał przy oknie i, pogrążony w rozmyślaniach, patrzył w ogród klasztorny. W pokoju cesarza stał przysadzisty jegomość, ubrany w bogaty meksykański mundur generała. Na opalonej i pożółkłej od wiatrów twarzy widać było ten sam wyraz powagi, co na twarzy cesarza. Nie ulegało wątpliwości, że wysoki wojskowy pochodzi z rodziny indjańskiej. Był to generał Mejia we własnej osobie.
Mówiąc ze Sternauem o marszałku Neyu, jako o najdzielniejszym z dzielnych, Juarez nazwał generała Porfiria Diaza swoim marszałkiem Neyem. Maksymiljan mógł na tej samej podstawie nazwać generała Mejię najdzielniejszym z dzielnych i najwierniejszym z wiernych. Tak samo, jak niegdyś Ney dla Napoleona, oddał swe życie cesarzowi.
Widać, że obydwaj skończyli przed chwilą jakąś ważną rozmowę. Po długiej pauzie, cesarz, nie odwracając się od okna, zapytał:
— A więc Puebla jest również stracona?
— Nieodwołalnie, Najjaśniejszy Panie.
— Mam jednak wrażenie, że możnaby ją odzyskać. Czyż nie rozporządzamy piętnastoma tysiącami ludzi?
— Nie możemy zrezygnować z żadnego z nich, gdyż Escobedo zagraża nam poważnie.
— Jest przecież jeszcze w Zacatecas.
— Jego straże przednie są tak wysunięte, że spodziewać się ich można za trzy dni.
Cesarz odwrócił się szybkim ruchem.
Ah! Obawiasz się, generale, Escobeda?
Mejia nie odpowiedział.
— No i cóż? — zapytał Maksymilian niecierpliwie.
— Nie boję się, nie mogę jednak zaprzeczyć, że jest to jeden z najlepszych generałów, jakich znam, — odparł wreszcie Mejia. — Mam wrażenie, że nigdy nie okazałem lęku.
— Waha się pan jednak.
— Nie ze względu na siebie, ale przez wzgląd na mego cesarza.
— Uważasz więc, generale, że Puebla jest bezpowrotnie stracona?
— Nie widzę sposobu, w jakiby ją można odebrać.
— Jeżeli wojsko będzie nam potrzebne, nie powinniśmy zapominać, że Marquez dowodzi w stolicy. Rozporządza dostatecznemi siłami.
— Ale potrzebuje ich. Diaz mu zagraża.
— Uważa pan Diaza za równie dobrego generała, jak Escobeda?
— Zdaniem mojem, przewyższa Escobeda.
— Marquez potrafi się oprzeć.
— Niech Wasza Cesarska Mość wybaczy, ale pozwalam sobie w to wątpić. Marquez jest znienawidzony. Rządzi stolicą, stosując gwałt i terror. To człowiek powolny, przytem trudno liczyć na jego wierność. Jego to wahaniu i ociąganiu się przypisać należy zajęcie Puebli przez Porfiria Diaza.
— Mój Boże! Jakie perspektywy otwiera pan przede mną!
— Niestety, Najjaśniejszy Panie, jesteśmy otoczeni.
— Uważasz, generale, że nie będziemy się mogli dostać na wybrzeże?
— Teraz już nie.
— Nawet zjednoczywszy wszystkie siły? Rozporządzam około trzydziestoma tysiącami bitnych żołnierzy. Skoro się zdecyduję opuścić stolicę i Queretaro, żołnierze ci zaprowadzą mnie na pewno do Veracruz. Jakież jest twoje zdanie, generale? Czy masz i co do tego wątpliwości?
— Niestety, mam.
— Dlaczegóż to? — zapytał Maksymiljan, nie ukrywając niechęci.
— Przedewszystkiem nie dowierzam tym „bitnym“ żołnierzom. Powtóre, Porfirio Diaz zamknął nam drogę.
— Jesteśmy silniejsi od niego. Pokonamy go.
— Escobedo przybędzie natychmiast z odsieczą i po szybkim marszu zaatakuje flanki.
— Więc naprzód pobijemy Diaza, a potem Escobeda.
— Niechaj Wasza Cesarska Mość nie zapomina, że, po oddaniu Queretaro i stolicy, znajdziemy się w wolnem polu bez żadnej osłony.
Maksymiljan nie był wojakiem. Opierał się przeważnie na przypuszczeniach i nadziejach, raz większych, to znowu mniejszych. Teraz nadzieje te spadły niemal do zera.
— Uważasz więc, generale, że wszystko stracone? — zapytał trwożliwie.
— Wszystko — odparł Mejia poważnie.
Cesarz gorączkowo pogładził brodę i spojrzał z wyrzutem na generała.
— Nie jesteś pan wcale dworakiem!
— Nie byłem nim nigdy, Najjaśniejszy Panie. Jestem żołnierzem i wiernym, szczerym poddanym mego cesarza.
Maksymiljan podał mu rękę i odparł łagodnie:
— Wiem o tam. Byłeś mi zawsze — czarnym krukiem, ale kierowały tobą, generale, najlepsze intencje,
— Czarnym krukiem? — zapytał Mejia, głęboko poruszony. — O nie, Najjaśniejszy Panie, nie! Ostrzegałem was tylko, gdyście stanęli na tej ziemi. Przestrogi moje poszły na marne. Teraz zginę razem z moim cesarzem...
Znowu nastąpiła pauza. Cesarz patrzył ponuro przez okno. Potem odwrócił się — ociężałym, wolnym ruchem.
— Powiem szczerze, generale, że prawie żałuję, iż nie podzieliłem niektórych pańskich poglądów.
Mejia ujął dłonie cesarza, ucałował i zrosił łzami.
— Dzięki, stokrotne dzięki za te słowa, Najjaśniejszy Panie! Są mi nagrodą za wszystkie cierpienia, przeżyte w skrytości.
— Wiem, że jesteś mi wierny, generale. A więc, przypuszczasz naprawdę, że będziemy musieli się cofnąć?
— Cofnąć się? Nie możemy. Dokądże się cofniemy?
Hm. Nie wiem.
— Niema wyjścia. Meksyk i Veracruz zostaną zdobyte, a my poniesiemy klęskę.
— Będziemy walczyć.
— I — — zginiemy!
— Nie chcę słyszeć tego słowa! Nie boję się bohaterskiej śmierci na polu walki, ale nikt przecież nie będzie śmiał targnąć się na życie potomka Habsburgów.
Mejia zaprzeczył ruchem ręki.
— Znajdą się tacy śmiałkowie, Najjaśniejszy Panie.
— Naprawdę? — zapytał Maksymiljan groźnym tonem, prostując się dumnie. — Przecież byłby to mord władcy!
— Mieszkańcy tego kraju nie uznają cesarza.
— Pomszczonoby śmierć moją!
— Któżby pomścił?
— Mocarstwa.
— Cóż zrobiły dotychczas Anglja i Hiszpanja? Poprostu cofnęły swe wojska. Czegóż dopięła Francja? Napoleon wycofał się w sam czas. Jakież mocarstwo nas pomści?
Opinja historji. — Maksymiljan wypowiedział te słowa z najgłębszą wiarą.
— Opinja historji? — zapytał Mejia ze zdumieniem. — Czyż jest zawsze bezstronna?
— Nie zawsze. Ale przyszłe pokolenia będą musiały potępić naszych sędziów.
— Może potępią, a może... staną po stronie Meksyku.
— Po stronie morderców?
— Niech mi Wasza Cesarska Mość raczy łaskawie pozwolić rozważyć to zdanie objektywnie. Prawdziwy Meksykanin nie uznaje cesarza Meksyku. Nazywa arcyksięcia austrjackiego intruzem, który wbrew prawu skąpał kraj w morzu krwi.
— Generale, używa pan mocnych wyrażeń.
— Wyrażają one jaskrawo poglądy republikanów, Najjaśniejszy Panie. Proszę nie zapominać o dekrecie z 3-go listopada.
— Nie mów mi o nim! — zawołał Maksymiljan z głębokiem niezadowoleniem.
— Nie mogę milczeć. Odradzałem podpisania dekretu, niestety bezskutecznie. Od chwili, gdyśmy nazwali republikanów mordercami i jako takich zaczęliśmy traktować, mieli podwójne prawo tak samo postępować z nami. Jeżeli arcyksiążę Maksymiljan dostanie się w ich ręce, wytoczą mu proces, nie oglądając się na opinję mocarstw, ani na głos historji.
— Byłoby to okropne.
— Rozstrzelają nas jak pospolitych morderców.
— Prędzej zginę z szablą w dłoni!
— Nie zawsze zdarza się sposobność do śmierci tego rodzaju.
— A więc jak uniknąć okropnego losu? Niema już środka?
— Jest jeden.
— Myśli pan o odwrocie?
— O odwrocie? Dokąd? Odwrót jest wykluczony. Był możliwy, gdy Basaine czekał na pokładzie statku, by Waszą Cesarską Mość zabrać. Można było mówić o odwrocie przed utratą Puebli, gdy droga do Veracruz stała jeszcze otworem.
— Cóż jeszcze zostało, pańskiem zdaniem, generale?
— Ucieczka.
— Ucieczka? Nigdy!
— To jedyna deska ratunku.
— Nie chcę jej chwytać.
— Jabym postąpił przeciwnie.
— Okrzyczanoby pana tchórzem.
Mejia podniósł się dumnie i rzekł:
— Najjaśniejszy Panie, mam nadzieję, że generał Mejia jest zbyt dobrze znany, aby go kto uważał za tchórza. Czy utrzymuje kto, że Bonaparte był tchórzem, dlatego że uciekł z Egiptu i Rosji? W obydwu wypadkach pozostawił wojsko, które nic już zdziałać nie mogło.
— Napoleon nie siebie chciał uratować, ale ideę cesarstwa.
— Macie, Najjaśniejszy Panie, to samo zadanie.
— Wytrwam.
— Jeszcze jeden przykład. Czy Karol szwedzki stał się bohaterem, dlatego że zrezygnował z powrotu do ojczyzny?
— Postąpił jak szaleniec.
— W dodatku życiu jego nie groziło niebezpieczeństwo. A tu śmierć w najobrzydliwszej postaci czyha na Waszą Cesarską Mość.
— Ale ucieczka i tak mnie nie uratuje. Cały kraj jest obsadzony przez wrogów.
Oczy Mejii zabłysły groźnym blaskiem. Położywszy rękę na rękojeści szabli, rzekł:
— Czyż Wasza Cesarska Mość nie ma kilkuset węgierskich huzarów, gotowych oddać życie w obronie władcy? Pod osłoną tych oddanych ludzi zobowiązuję się odprowadzić Waszą Cesarską Mość bez szwanku na pokład statku.
— Nie wolno mi narażać wiernych żołnierzy.
— Wasza Cesarska Mość narazi ich również, pozostając tutaj.
— Cóż się stanie z moimi generałami, jeżeli ja ucieknę? Zostaną ujęci.
— Czeka ich to w każdym wypadku.
— Ale któż wstawi się za nimi, gdy mnie nie będzie?
— I tak prośby Waszej Cesarskiej Mości nie przydałyby się na nic.
— Zginęliby wszyscy, wszyscy, Marquez, Miramon...
Mejia odważył się przerwać cesarzowi:
— Najjaśniejszy Pan sądzi, że potrafiłby wyjednać ratunek dla Miramona? Przedewszystkiem on stanie przed sądem.
— Będę go ochraniał.
— Nikt nie zechce uznać tej ochrony. Cały kraj uważa Miramona za zdrajcę.
— Generale!
— Mnie chyba, jako wtajemniczonemu, wolno to twierdzić.
— Generale! — zawołał Maksymiljan po raz drugi ostrym tonem.
Mejia, nie zwracając na to uwagi, ciągnął dalej:
— Na niego składają winę za wszystko co zaszło.
— Proszę o dowody!
— Czy wasza Cesarska Mość słyszał o Jackerze?
— Oczywiście.
— Otóż ten Szwajcar, zamieszkały we Francji, pożyczył ówczesnemu prezydentowi Miramonowi dla Meksyku siedem miljonów franków. Trzy miljony dał w gotowiźnie, cztery w papierach bez wartości. Przekupiony Miramon wydał Jeckerowi w imieniu Meksyku pisemne zobowiązanie w wysokości siedemdziesięciu pięciu miljonów. W ten sposób wyłudzono przeszło sześćdziesiąt osiem miljonów.
— Generale!
— Fikcyjny dług kupił pan Morny, mleczny brat Napoleona. Ponieważ Juarez nie chciał tej sumy płacić Francji, więc...
— Generale! — zawołał Maksymiljan jeszcze głośniej.
Mejia nie pozwolił sobie przerwać i mówił dalej w gorączkowym zapale:
— ...Więc Napoleon sprowadził wojnę na piękny nasz kraj!
— Ah, uważasz mnie za współwinowajcę — rzekł Maksymiljan oburzony.
— Nie! Daleki jestem od tego. Niech mnie Bóg strzeże! Uważam tylko za swój obowiązek zwróć uwagę Najjaśniejszego Pana na głos ludu, który zmienić się kiedyś może w głos — — historji.
— Jest pan więcej, niż odważny.
— Chcę za wszelką cenę uratować Waszą Cesarską Mość. Zapewniam, że Miramon nie może liczyć ani na łaskę, ani na litość. Ofiara Waszej Cesarskiej Mości nie uratuje również Marqueza, Vidaurri i tych wszystkich, pod których rządami jęczy cała ludność stolicy. Głowa Waszej Cesarskiej Mości jest droższa, więcej warta, aniżeli życie tych ludzi. Najjaśniejszy Panie, przyłączam głos swój do próśb i błagań wszystkich Waszych wiernych sług i poddanych. Słowo ucieczka nie ma tu zwykłego brzmienia. Niech mi Najjaśniejszy Pan zaufa. Wróćmy do Europy. Zaprzestańmy chwilowo wysokiej gry — tak nam dyktuje rozsądek.
Mejia ukląkł przed cesarzem i ujął go za rękę.
— Nie mogę... — rzekł cesarz.
Mejia postanowił wygrać ostatni, najwyższy atut.
— Niech Najjaśniejszy Pan nie zapomina o cesarzowej. Może da się Ją uratować. Może oczy Jej nabiorą znów dawnego blasku, na widok człowieka, do którego należy Jej dusza, serce i życie. Czyż ma wpaść w mrok beznadziejnej męki ducha na wiadomość, że człowiek ten umarł jak złoczyńca?
Cesarz wyjął ręce z dłoni generała i pokrył niemi bladą twarz.
— O kim mówicie, o kim?
— O Tej, którą Wasza Cesarska Mość może i musi uratować przez uratowanie własnej osoby.
— Karolino, Karolino!
Przez palce cesarza przesączyło się kilka łez. Był głęboko wzruszony. Pierś zaczęła falować. Łkał głośno, nie odejmując rąk od twarzy.
— Najjaśniejszy Panie! — szepnął błagalnie generał wciąż jeszcze klęczący.
Maksymiljan opuścił ręce i rzekł, zalewając się łzami:
— Generale, poruszyłeś strunę, której dźwiękowi oprzeć się nie potrafię.
Generał wstał z klęczek.
— Wielki Boże, a więc wziąłeś w swe ręce serce cesarza i kierujesz niem?
— Tak, Bóg ujął je w swe dłonie, — odparł Maksymiljan. — Nie chcę, aby moja Karolina żyła w obłędzie, jeżeli ode mnie zależy rzucenie światła na biedną jej duszę. A więc uważacie ratunek za możliwy?
— Tak. Ratunek w ucieczce.
— Czy ucieczka ma się odbyć w tajemnicy?
— Nie. Na to jestem za dumny! Nie znaczy to oczywiście, aby wszyscy musieli wiedzieć naprzód, że Wasza Cesarska Mość chce kraj opuścić. Na czele wiernych huzarów doprowadzę Waszą Cesarską Mość nad wybrzeże morskie.
— A republikanie?
— Nie boję się ich!
— Dowiedzą się o planowanej ucieczce i zastąpią nam drogę.
— Przepuszczą nas.
— Tak, ale dopiero wtedy, gdy odeprzemy ataki. Chciałbym unikać przelewu krwi.
— Nie nastąpi. Juarez będzie nas ochraniał.
— Juarez? — zapytał cesarz ze zdumieniem. — Jakżeto? Juarez ma mnie osłaniać?
— Tak — odparł Mejia z wielką pewnością siebie. — Czy mogę przypomnieć sennoritę Emilję, z którą Najjaśniejszy pan parę razy rozmawiał?
— Przyznaję, że mi kilkakrotnie doradzała ucieczkę.
— Czy powoływała się przy tej sposobności na Juareza?
— Tak. Uważałem ją jednak za awanturnicę.
— Może nią jest. Ale Juarez posługuje się sennoritą Emilją w nieoficjalnych sprawach.
Ah! Szpieguje w jego imieniu?
— Nie. Prowadzi układy.
— Pozostaje pan z nią w stosunkach?
— Tak.
— To może wzbudzić szereg podejrzeń.
— Juarez nie chce Waszej śmierci, Najjaśniejszy Panie. Ponieważ jednak na wypadek schwytania Waszej Cesarskiej Mości przez republikanów będzie bezradny, wysłał tę kobietę, jako osobę zaufaną, z poleceniem, by potajemnie zakomunikowała życzenie Juareza. Zwróciła się do mnie.
— Czy ta dama ma określone polecenia?
— Nie może mieć jeszcze. Skoro się jednak dowie, że Wasza Cesarska Mość chce z nią mówić, poprosi o krótką audjencję.
— Zrozumie pan chyba, że zawiadomienie zauszników Juareza o planowanej ucieczce byłoby z mej strony niedorzecznością. Zobaczę jednak, co mi powie. Każ ją pan sprowadzić.
— Jest właśnie w ogrodzie.
— Z pewnością zamówił ją pan do ogrodu, lub sprowadził ze sobą.
— Niech mi Wasza Cesarska Mość raczy przebaczyć. Prosiłem Boga, aby skłonił cesarza do wysłuchania mych błagań. W przekonaniu, że Bóg wysłucha modlitwy, kazałem sennoricie Emilji czekać w ogrodzie.
— Dobrze! Sprowadź ją, generale.
Mejia odszedł. Na korytarzu spotkał Miramona w towarzystwie jakiegoś obcego człowieka. Obydwaj generałowie wymienili chłodne ukłony i bez słowa przeszli obok siebie.
— Zaciekaj pań tułaj — rzekł Miramon do Hilaria.
Kazał się zameldować i wszedł do pokoju.
Spojrzawszy na twarz Maksymiljana, poznał odrazu po jej dziwnym wyrazie, że u cesarza był niedawno Mejia. Postanowił więc działać szybko i zatrzeć wrażenie, które wywarły na cesarzu słowa Mejii.
— Cóż mi pan przynosi? — zapytał poważnie Maksymiljan.
— Bardzo ważną wiadomość. Najjaśniejszy Panie, — rzekł generał, składając głęboki ukłon.
— Ważną? Ale z pewnością nie pocieszającą.
— Przeciwnie, nawet bardzo.
— Niestety, odzwyczaiłem się już od radosnych wieści.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie! Wkrótce przyzwyczai się Wasza Cesarska Mość do powracającego szczęścia i będzie długo rządzić na dobro i chwałę naszego kraju. — Juarez ustąpi z Queretaro.
— Ah! — zawołał cesarz z najwyższem zdumieniem.
— Diaz ze stolicy i Puebli.
— To niepojęte!
— Juareza zmusi do tego powstanie wiernych nam wojsk.
Cesarz podszedł do generała i zapytał:
— Wybuchło powstanie? Przeciw Juarezowi?
— Tak. W wielu miejscowościach.
— Gdzie? Mów generale!
— Przedewszystkiem w Santa Jaga.
— To miasto leży o wiele bardziej na północ od Zacatecas, nieprawdaż? W takim razie powstania wybuchło na tyłach Juareza.
— Tak.
— A inne miejscowości?
— Wszystkie leżą na tyłach wojsk republikańskich.
— Skąd ma pan tę wiadomość?
— Od pewnego człowieka.
— Gdzież jest?
— Przed drzwiami tego pokoju.
Ah, przyprowadził go pan ze sobą?
— Byłem przekonany, że Wasza Cesarska Mość zechce usłyszeć tę wiadomość z jego własnych ust.
— Dziękuję. Cóżto za człowiek?
— Znany i uczony lekarz, doktór Hilario, kierownik sławnego sanatorjum della Barbara pod Santa Jaga.
— Niech wejdzie!
Rzecz charakterystyczna, cesarz zmienił się w mgnieniu oka. Nie myślał już ani o odwrocie, ani o ucieczce. Oczy zalśniły radosnym blaskiem, policzki zaróżowiły się. Obrzucił wchodzącego Hilaria przychylnem spojrzeniem.
— Nazywa się pan doktór Hilario?
— Wedle rozkazu. Najjaśniejszy Panie, — rzekł starzec, kłaniając się w pas.
— Czy zajmuje się pan polityką?
— Nie. Dbam jedynie o swych chorych.
— To bardzo pięknie. Opowiadano mi, że w zakładzie pańskim wybuchły wielkie niepokoje.
— Wasza Cesarska Mość ma na myśli powstanie w Santa Jaga?
— Tak. Czy bunt był wielki?
— Rozpoczęło jakieś dwieście osób; później przyłączyła się do nich ludność całego miasta i okolicy. Powstańcy uzbroili się, zatknięto sztandary i chorągwie, zaczęto bić w dzwony, porozsyłano ludzi do sąsiednich gmin celem tworzenia kompanji i pułków dla obrony naszego cesarza.
— Ilu mogło być powstańców w Santa Jaga?
— Rano dwustu, wieczorem już około trzech tysięcy.
— Mówią, że inne miejscowości również chwyciły za broń?
— Mam wykaz przy sobie.
Hilario wręczył cesarzowi kartkę. Przeczytawszy, Maksymiljan rzekł do Miramona:
— Wszystkie miejscowości leżą na tyłach wojsk Juareza.
— Tem lepiej.
— Czy powstania te powiodły się tak samo, jak w Santa Jaga?
— Oczywiście. Ruch powstańczy będzie się rozszerzać jak ogień w prerji. Według moich obliczeń, na tyłach wojsk Juareza stoi trzydzieści tysięcy ludzi. Liczba ta będzie rosnąć z godziny na godzinę.
— Trzeba im dać odpowiedniego przywódcę.
— Jak widać, idea wierności cesarzowi zapuściła głębokie korzenie. Żaden republikański marzyciel nie potrafi jej wyrwać.
— Strategiczne skutki tej demonstracji są w każdym razie bardzo cenne.
— Nie koniec na tem. Republikanie będą musieli zwrócić się na północ, przeciw nowemu wrogowi, więc Najjaśniejszy Pan odzyska swobodę ruchów. — — —
Podczas entuzjastycznej rozmowy cesarza z Miramonem, której tematem były nowo obudzone nadzieje, Mejia wrócił w towarzystwie Emilji z ogrodu.
— Najjaśniejszy Pan jeszcze sam? — zapytał generał jednego ze służących.
— Nie — odparł lokaj.
— Któż jest u cesarza?
— Generał Miramon i jakiś nieznajomy.
Mejia zmarszczył czoło. Przeczuwając niebezpieczeństwo, rzekł do Emilji żołnierskim, zdecydowanym tonem:
— Niech pani wejdzie razem ze mną!
Wykraczał przeciw etykiecie i zwyczajom. Miramon spojrzał na niego ponuro. Cesarz podszedł szybkim krokiem i rzekł:
— Słyszał pan, generale, że niema już potrzeby realizowania naszego planu?
Miramon zdumiał się: cóżto za pian przygotowywano tutaj bez jego wiedzy?
Mejia skłonił się chłodno i rzekł:
— Będę szczęśliwy, skoro się dowiem, dzięki jakim warunkom wykonanie planu stało się zbyteczne.
— To sprawa bardzo prosta. Przeciw Juarezowi, wybuchły powstania w dziesięciu miejscowościach na tyłach armji Escobeda. Wybuchły bunty wojskowe. Juarez będzie musiał się cofnąć. To umożliwi nam rozpoczęcie ofenzywy.
Rozsądny Mejia potrząsnął głową.
— Wasza Cesarska Mość ma na to dowody?
— Tak. Oto człowiek, który przyniósł te wieści.
Generał zwrócił się do Hilaria. Hilario bał się obejrzeć, gdy Mejia wchodził do pokoju, nie wiedział więc wcale, że generał wszedł razem z Emiiją.
— Kimże pan jesteś? — zapytał Mejia.
— Przedstawiłem już sennora Jego Cesarskiej Mości — oznajmił surowo Miramon.
Mejia uśmiechnął się pogardliwie i odrzekł:
— Nie wynika z tego, abym ja nie mógł poznać tego pana. Najjaśniejszy Pan nie był łaskaw wymienić nazwiska, pytam więc o nie.
— Doktór Hilario z klasztoru della Barbara w Santa Jaga.
Mejia nie umiał ukryć zdumienia. Spojrzał na Emilję, potem skierował ostry, przenikliwy wzrok na starca. Po chwili zwrócił się do cesarza:
— Wasza Cesarska Mość pozwoli zadać temu człowiekowi kilka pytań?
— Proszę — odparł Maksymlljan.
— Kto pana posłał do Queretaro? — zapytał Mejia Hilaria.
— Ludność miasta Santa Jaga. Wraz z mieszkańcami innych miast stanęła po stronie Najjaśniejszego Pana. Jest nas około trzydziestu tysięcy, gotowych każdej chwili zaatakować Juareza.
— Któż wami dowodzi?
— Wodza jeszcze nie mamy. Prosimy o mianowanie.
— W takich wypadkach posyła się delegację, a nie jednego człowieka. Gdzież wasze papiery?
— Delegacja z papierami mogła wpaść łatwo w ręce Juareza. Dlatego przybywam sam.
— Mam nadzieję, że uczciwy z was człowiek. Znacie tę panią?
Starzec odwrócił się. Poznał Emilję, zapanował jednak nad sobą i nie okazał, jakiego doznał na jej widok wrażenia.
— Owszem, znam, — odparł ze spokojem. — To szpieg Juareza. Dziwię się, że ją tutaj zastaję.
Ah! — rzekł Miramon, spoglądając na Emilję.
Mejia przeszył go chłodnym wzrokiem i rzekł:
— Jego Cesarska Mość wie, co to za kobieta. Dowiedziałam się, że była w klasztorze della Barbara. Mam wrażenie, że nie wszystko jest tam w porządku.
Domyślając się, jakie Mejia ma zamiary, Miramon odpowiedział:
— Osobiste stosunki tego pana nic nas nie obchodzą. Zajmuje nas tylko jego misja.
— Nie wierzę w nią.
— Sennor! — zawołał Miramon.
Mejia podszedł doń i rzekł:
— Cóżto za ton w obecności Najjaśniejszego Pana? Powtarzam, że nie wierzę w słowa tego człowieka, chyba, że otrzymam dowody.
Cesarz skinął ręką i zwrócił się do Miramona:
— Generale, pan sprowadził tego człowieka. Czy jest pan przekonany o prawdziwości jego słów?
— Tak. Całkowicie.
— To mi wystarczy.
Zwracając się do Mejii, rzekł:
— Ta pani nie jest mi już potrzebna. Może ją pan odprowadzić.
Zacisnąwszy pięści, Mejia skłonił się nisko cesarzowi i wyszedł wraz z Emilją, pozostawiając swego wroga i rywala.
Zdrajca uprzedził go znowu! — —
Po upływie godziny Miramon opuścił pokoje cesarza wraz z Hilariem. Wskazawszy doktorowi ventę, w której ma zamieszkać, wezwał do siebie adjutanta.
— No i cóż, sennor, udało się? — zapytał szeptem Orbanez.
— Owszem, ale ciężką miałem przeprawę, — odrzekł Miramon.
— Ah, cesarz nie chciał wierzyć?
— Nie cesarz, lecz Mejia.
— Mejia był u cesarza razem z sennoritą Emilją?
— Tak. Powziął nawet wespół z cesarzem jakiś plan, o którym nic nie miałem wiedzieć.
— Do licha, chciał uciec?
— Przypuszczam.
— Trzeba to zbadać! Ale jaką w tem rolę gra Emilja?
— Bardzo wielką. Hilario twierdzi, że jest szpiegiem Juareza.
— Należy więc przypuszczać, że cesarz i Mejia chcieli uciec przy jej pomocy, a więc pod pośrednią ochroną Juareza. Musimy temu zapobiec.
— Zrobiłem swoje. Cesarz ma zaufanie do mnie i do doktora Hilaria. Jest najlepszej myśli. Czeka na wiadomość, że na Juareza natarto ztyłu. Wyślę pułk, który przedsięweźmie pozorny atak; to też Maksymiljan będzie przekonany o wybuchu powstań i nie ruszy się z miejsca.
— A jednak to jeszcze nie wszystko. Może powziąć jakieś podejrzenia.
— Był blisko tego. Sennorita Emilja musiała Mejii przedstawić naszego Hilaria w niezbyt pochlebnem świetle. Zbierał się o tem mówić, ale nie pozwoliłem mu dokończyć.
— Musimy usunąć tę kobietę.
— Bezwarunkowo. Pozbawimy Mejię dowodów, cesarza zaś i generałów człowieka, któryby im dopomógł do ucieczki. Trzeba będzie rozpuścić pogłoskę, iż uciekli potajemnie. Cesarz wtedy będzie przekonany, że skłamali i uciekli przed odpowiedzialnością. Czy wie pan, gdzie sennorita Emilja mieszka?
— Owszem. U starej sennory Mirandy. Jestem jej kuzynem; znam ten dom dokładnie.
— Czy może pan dziś wieczorem wywabić niepostrzeżenie Emilję z domu?
— Jestem gotów. Cóż dalej?
— Cesarz nie powinien się niczego domyślać. Poślemy ją do Tuli i wytoczymy proces jako szpiegowi. Pułkownik Lopez jest człowiekiem pewnym i zamkniętym w sobie. Dostarczy ją tam „bezpiecznie“. — —



V
NIEFORTUNNE PORWANIE

Podczas gdy Miramon i Orbanez omawiali plan skierowany przeciw Emilji, sennorita wróciła do swego mieszkania. Zmiarkowawszy, że rola jej skończona, myślała z utęsknieniem o wyjeździe. Nagle usłyszała odgłos kroków męskich. Zatrzymały się przed drzwiami. Stara służąca otworzyła drzwi, prowadzące na korytarz, i, stanąwszy w nich, rzekła:
— Dwaj sennores chcą mówić z wami, sennorita. Jeden zwie się sennor Unger, drugi Strau — Strau — ber, tak — Straubenberger.
Zjawili się Kurt i mały André. Zobaczywszy André‘go, Emilja podeszła doń szybko i, wyciągając radośnie ręce, zawołała:
— Co za niespodzianka! Kogo widzę, sennor André! Skądże pan przybywa?
André rozejrzał się ostrożnie dokoła. Przekonawszy się, że służącej niema, odparł cicho:
— Od Juareza.
— Od Juareza? Przeprawa bardzo niebezpieczna! Któż panu towarzyszy?
— Słyszała pani o dwóch braciach Unger, należących do otoczenia Sternaua?
— Owszem. Pan ma na myśli Piorunowego Grota i kapitana, nieprawdaż?
— Tak. Oto sennor Kurt, syn kapitana. Przybył z Niemiec, aby nas ratować. Dręczyliśmy się wszyscy w okropnej niewoli.
André i Kurt usiedli i zaczęli opowiadać. Gdy André skończył. Kurt poinformował Emilję o celu obecnej wizyty.
— Jakto? — zapytała Emilja. — Chce pan mówić z cesarzem? Nie wolno mi wiedzieć, jaki cel ma ta rozmowa, nieprawdaż?
— Zgadła pani. Muszę milczeć, choć jestem przekonany, że mogę mieć do pani pełne zaufanie.
— Ależ oczywiście! Jak długo zamierza pan tutaj pozostać?
— Nie wiem dokładnie. To zależy od odpowiedzi cesarza. Skoro ją otrzymam, wrócę do Juareza.
— Oh, czy zabierze mnie pan ze sobą? Czuję się tu bardzo niepewnie i nędznie.
— Oczywiście, zabierzemy panią! — zawołał mały André z entuzjazmem.
— Jestem tego samego zdania, co mój kolega, — rzekł Kurt.
— Kiedyż pójdzie pan do cesarza?
— Natychmiast.
— Kiedy zobaczę panów znowu? Może dziś wieczorem, po dziewiątej? Trzeba panom wiedzieć, że przyjęcia odbywają się tutaj bardzo późno.
— Przyjdziemy, sennorito. Wszak prawda, drogi André?
— Z przyjemnością.
— Chciałabym jutro ruszyć w powrotną drogę.
— Może będę mógł przynieść pani tę radosną nowinę.
Wyszli. André wrócił do venty, Kurt udał się do klasztoru La Cruz.
Wpuszczono go i poddano skrupulatnemu przesłuchaniu. Dopiero po sprawdzeniu papierów pozwolono mu wejść do przedpokoju. Zameldowano go natychmiast, mimo, iż wiele osób czekało na audjencję. Po upływie dziesięciu minut pozwolono mu wejść.
Stanął przed człowiekiem, o którym mówił cały świat, którego jedni podnosili pod niebiosa, drudzy — a liczba ich była przerażająca — potępiali.
Maksymiljan spojrzał na Kurta szeroko otwartemi oczami i rzekł:
— Zameldowano mi pana jako porucznika Ungera?
Kurt skłonił się dziarsko.
— Nazywam się Unger, jestem porucznikiem, Najjaśniejszy Panie.
— Był pan w stolicy?
— Owszem, niedawno.
— Przybywa sennor od pana v. Magnusa?
— Niestety, nie.
Twarz cesarza rozjaśniła się przy ostatniem pytaniu. Otrzymawszy odpowiedź Kurta, Maksymiljan spoważniał znowu i rzekł:
— A więc przybywa pan w sprawie prywatnej?
— W sprawie prywatnej? Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To znaczy, w sprawie, w której chodzi o pańską osobę?
— Nie. Najjaśniejszy Panie. Przybywam z Zacatecas.
Cesarz cofnął się o krok.
— Z Zacatecas? Z głównej kwatery Juareza? Czy pan był u niego?
— Rozmawiałem z nim.
— Jakże się sennor dostał do Juareza, będąc pruskim oficerem?
— Zjawiłem się nie jako oficer, lecz jako osoba prywatna. Był przed laty przyjacielem i obrońcą kilku członków mej rodziny. Odwiedziłem go w sprawach rodzinnych.
— Jakżeto się stało, że pan przybył od niego do Queretaro?
— Wysłał mnie do Waszej Cesarkiej Mości.
Twarz cesarza nabrała lodowatego wyrazu.
— Czy pan uważa mnie za człowieka, utrzymującego stosunki z Juarezem?
— Skądże znowu — odrzekł Kurt. — Przybyłem tu z inicjatywy kilku wybitnych ludzi. Choć przebywają w otoczeniu Zapoteki, los cesarza leży im bardzo na sercu.
— Jaki zaszczyt, co za cześć! — odparł Maksymiljan z ironją. — Cóż mi sennor ma do powiedzenia?
— Polecono mi wręczyć Waszej Cesarskiej Mości pewien papier. Musiałem jednak dać słowo honoru, że go zniszczę, gdyby Wasza Cesarska Mość nie chciała się nim posłużyć.
— To znaczy, że po przeczytaniu muszę panu oddać papier zpowrotem?
— Tylko wtedy, gdy Wasza Cesarska Mość nie zechce się nim posłużyć.
— To brzmi bardzo tajemniczo. Proszę pokazać papier!
Kurt wyciągnął portfel. Wyjął pismo Juareza i podał cesarzowi. Maksymiljan czytał z początku ze zdumieniem, stopniowo jednak brwi ściągały mu się ponuro.
— Co to jest? Kto to pisał?
— Juarez — oświadczył Kurt.
Zmiarkował odrazu, że misja się nie udała.
— Czy to prawdziwy jego podpis?
— Najjaśniejszy Panie, jestem oficerem!
Maksymiljan przeszył Kurta ostrym wzrokiem.
— Chciałem zapytać, — rzekł — czy Juarez podpisał dokument w pańskiej obecności?
— Tak.
— Z jakiej to się stało przyczyny?
— Osoby, o których mówiłem przedtem, błagały Juareza usilnie.
— Przypuszcza więc, że zamierzam uciec?
— Nie. Ale wszyscy jego zwolennicy są przekonani, że to jedyny ratunek dla Waszej Cesarskiej Mości.
— Młodzieńcze, niech pan nie zapomina, przed kim pan stoi!
— Dokładnie zdaję sobie z tego sprawę.
— W myśl tego pisma powinienbym się oddać pod czyjąś opiekę, nieprawdaż?
— Tak. Pod opiekę dostawcy tego glejtu.
— Ah. Więc to pan! — zawołał cesarz z najwyższem zdumieniem. — Pan chce mnie uratować?
— Tak.
— Młody porucznik!...
— Jestem przekonany, że wasza Cesarska Mość może mi w zupełności zaufać. Juarez wierzy w to również.
— Byłby to krok szalony! Oto glejt — niech go pan zabierze.
Kurt wziął papier i włożył do portfelu.
— Uważam za swój obowiązek zwrócić uwagę Waszej Cesarskiej Mości, że to ostatni krok, który Benito Juarez może uczynić.
— Uwaga zupełnie zbyteczna.
— Płynie z dobrego serca. Pozwalam sobie zwrócić ponadto uwagę Waszej Cesarskiej Mości, że powstał spisek, który ma obalić Juareza przez zmuszenie go do zamordowania Waszej Cesarskiej Mości.
— To brzmi bardzo romantycznie.
— Jest jednak twardą rzeczywistością. Ponieważ Juarez stać się może mordercą tylko w tym wypadku, gdy Wasza Cesarska Mość wpadnie w jego ręce, spiskowcy nie cofną się przed niczem, byle zmusić Waszą Cesarską Mość do pozostania tutaj w Queretaro.
— Skądże pan jest o tem tak dokładnie poinformowany?
— Pozwolę sobie przedewszystkiem zapytać, czy nie było tu niejakiego doktora Hilaria z Santa Jaga?
— Uważam, że tego pytania nie słyszałem.
— Mogę tylko stwierdzić, że lekarz ten jest narzędziem w rękach wrogów Waszej Cesarskiej Mości; że byłoby bardzo wskazane relacyj jego słuchać z rezerwą.
— Rozumiem. Juarez obawia się runąć. Dlatego nie chce mnie schwytać i nakłania do ucieczki.
Cesarz wypowiedział te słowa obrażonym tonem.
Kurt odparł spokojnie:
— Oświadczam pod słowem honoru, że Juarez napisał tych kilka słów, które miałem zaszczyt przedłożyć Waszej Cesarskiej Mości, nie dla jakiejś spekulacji, a wyłącznie pod wpływem naszych próśb oraz głosu swego serca. Ludzie tego pokroju, co Juarez, nie uprawiają kabały. Ludzi, tak mocnych, tak niezachwianych zasad, jak Zapoteka, można zwyciężyć, zgładzić, ale nie można przypisywać im pospolitych matactw. Juarez wie, do czego dąży, i zdaje sobie sprawę, że cel swój osiągnie. Skoro podczas tytanicznej walki wyjawia na chwilę, że w sercu jego mieszka nietylko godna podziwu siła, lecz i szlachetne uczucie, należy je uznać i zaufać jego szczerości.
Po tych słowach Kurt skłonił się i wyszedł.
Cesarz nie zdawał sobie sprawy z tego, co uczynił. Zapomniał zapytać, czy Kurt pozostanie w Querataro, czy też opuści miasto. Zapomniał również, że ze względów politycznych należałoby ograniczyć wolność osobistą człowieka, który widział wnętrze miasta i może wszystko zdradzić Juarezowi. Myślał tylko o ostatnich słowach Kurta. Brzmiały mu w uchu, jak daleki grzmot. Ale zmarnował lekkomyślnie sposobność ratunku. — —
Kurta ogarnęło przygnębienie, nie chciało mu się wracać do venty. Zatopiony w rozmyślaniach, włóczył się po mieście do wieczora. Z nadejściem mroku udał się do André’ego, który czekał z kolacją.
— Udało się? — zapytał André lakonicznie.
— Nie — odrzekł Kurt. — Cesarz łudzi się jeszcze, że pokona Juareza.
— Pójdzie mu to djablo ciężko. — — —
Była godzina dziewiąta. Emilja czekała na swych gości. Rozległy się kroki, uchylono drzwi, zajrzała przez nie para oczu. Przekonawszy się, że Emilja jest sama, przybysz wszedł do pokoju.
W pierwszej chwili Emilja przestraszyła się nieco. Lęk jednak ustąpił natychmiast, poznała bowiem adjutanta Miramona.
Skłonił się uprzejmie.
— Wybaczcie, sennorito, że wchodzę w taki sposób. Ale przyszedłem w sprawie ściśle poufnej. Pani była dziś z generałem Mejią u cesarza. Jego Cesarska Mość nie mógł z panią rozmawiać ze względu na obecność Miramona i innych osób. Jego Cesarska Mość chciałby przedstawić pani pewne plany i dowiedzieć się czegoś o osobie doktora Hilaria, więc sądzi, że będzie mógł panią zobaczyć u siebie na chwilę.
— Zaprowadzi mnie pan do cesarza?
— Tak. Stosownie do życzenia Jego Cesarskiej Mości wizyta ma się odbyć w ścisłej tajemnicy.
— Uważam spełnienie woli cesarza za mój obowiązek. Muszę jednak przed wyjściem powiedzieć służącej...
— Ależ nie! Niech i ona nie wie, dokąd się pani udaje.
— Powiem tylko, aby oświadczyła gościom, których oczekuję, że wrócę za godzinę.
— Dobrze! Służąca jest na dole, u gospodyni. Zejdę nadół. Będę na panią czekać przed domem.
Major Orbanez odszedł.
Emilja przebrała się szybko. Na dole zapowiedziała duennie, że wróci po godzinie, i wyszła na ulicę, gdzie czekał major. Podeszła do niego.
— No, jestem do dyspozycji.
— Nikt się nie domyśla, dokąd pani idzie?
— Nikt.
— Chodźmy więc!
Emilja nie zdążyła nawet postąpić pięciu kroków, gdy schwyciły ją z tyłu czyjeś mocne ramiona.
Ratun — — —
Urwała, gdyż wpakowano jej chustkę między zęby, skrępowano ręce i nogi. Drugą chustkę zawiązano dokoła oczu. Poczuła, że ją ktoś wsadził na konia Jeździec wziął Emilję na ręce i ruszył. Para ramion trzymała tak mocno, że nie mogła wykonać najdrobniejszego ruchu.
Konie cwałowały czas jakiś po bruku, potem puściły się galopem po szerokiej drodze wiejskiej.
Oddychała z wielką trudnością. Miała wrażenie, że jazda trwa wieki. Nareszcie stanęli. Zdjęto jej chustkę z oczu. Mogła swobodnie oddychać, patrzeć...
— Na miłość Boską, co to jest? — jęknęła. — Musieliście się pomylić, sennores!
— O nie! Wiemy dobrze, jakiego schwytaliśmy ptaszka, — rzekł jeździec z uśmiechem.
— Czegóż ode mnie chcecie? — zapytała przerażona.
— Stul pysk! Usłyszysz, gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Z takiemi kobietami, jak ty, nie robi się wielkich ceregieli. Dla ciebie stryczek byłby zaszczytem.
Słowa te wypowiedział pułkownik Miguel Lopez.
— Oto koń, na którym pojedziesz dalej. Nie mogę cię dłużej dźwigać. Przy wiążemy cię więc do niego. Nie opieraj się, nie próbuj gadać, ani uciekać, — bo kulka łeb!
Przywiązano Emilję do konia. Pułkownik ujął lejce i ruszył galopem.
Jechali tak przez jakieś trzy godziny. Po upływie tego czasu przybyli przed ventę, samotnie stojącą przy drodze. Przez szpary okiennic widać było płonące w gospodzie światło.
— Popatrz-no, Diego, kto tam jest we środku? — polecił Lopez.
Żołnierz zsiadł z konia i popatrzył przez szparę.
— Kilku vaquerów — odparł. — Najwyżej pięciu.
— Zsiądźmy więc i napijmy się czegoś. Odwiązać babę, wnieść do gospody!...
Przywiązał konie do barjery, umieszczonej przed ventą, i weszli do gospody. — — —
Przy porwaniu Emilji z pod domu w Queretaro obecny był major Orbanez. Gdy konie miały ruszyć, popełnił nieostrożność i zawołał:
— Szczęśliwej drogi do Tuli!
Jeźdźcy nie zwrócili na ten okrzyk uwagi, usłyszeli go jednak dwaj inni ludzie. — — —
Tuż przed dziewiątą Kurt i André ruszyli do Emilji. Jak zresztą we wszystkich miastach meksykańskich, nie było w Queretaro kamiennych chodników. Szli więc krokiem prawie bezszelestnym.
Nagle usłyszeli wołanie:
Ratun — — —
Zatrzymali się.
— Cóżto takiego? — zapytał André.
— Ktoś woła o pomoc — powiedział Kurt. — Mam wrażenie, że to kobieta.
— Nie dokończyła słowa. Zakneblowano jej usta.
— Musimy jej pomóc. Naprzód!
— Baczność! Podkradnijmy się wolno i cicho.
Starając się zachować największą ciszę, posuwali się naprzód. Dotarłszy do bramy, stojącej otworem, ujrzeli grupkę ludzi, która właśnie ruszała.
— Szczęśliwej drogi do Tuli! — zawołał ktoś.
W okamgnieniu znalazł się Kurt obok nieznajomego i chwycił go, wołając:
— Co się tu dzieje, łotrze?
— Nic! — syknął schwytany. Wykonał szybki ruch: Kutrowi pozostał w ręce tylko strzępek odzieży. Ten, który ją miał na sobie, zbiegł.
— Ucieka! — zawołał André, gotując się do pościgu.
— Stać! — krzyknął Kurt.
André usłuchał, ale burknął niechętnie:
— Pozwolimy uciec łotrowi?
— Może to najlepsze. Gdyby nawet przypuszczenie moje się potwierdziło, byłby nam zbyteczny.
— Co? Pan coś podejrzewa? W związku z sennoritą Emilją?
— Przekonajmy się!
— Niech djabli porwą tych szubrawców!
Mały André skoczył ku bramie, wbiegł na schody. Na górze nie było światła. Drzwi od pokoju zastał zamknięte. Gdy wrócił nadół, na ganku zjawiła się służąca.
— Pan do kogo? — zapytała.
— Sennorita Emilja w domu?
— Nie — odrzekła dumna. — To na panów zapewne czekała. Jeżeli tak, to proszę wrócić za godzinę. Przybył po nią adjutant generała Miramona. Wyszła z nim razem.
— Przyświećcie-no! Znacie ten surdut?
— Wielkie nieba! To surdut adjutanta Orbaneza, krewniaka mojej gospodyni.
— To mi wystarczy! Sennorita wyjechała na jakiś czas, wróci jednak wkrótce. Pozamykajcie wszystkie jej rzeczy. Kluczów nie wydawajcie nikomu!
Nie pożegnawszy zdziwionej staruszki, pobiegł w kierunku venty.
— Tam do licha! — mruczał André. — Nie ulega wątpliwości, że sennoritę Emilję uprowadzono. Ponieważ ten idjota adjutant zdradził się, dokąd ją porwano, musimy śpieszyć do Tuli. Oto venta! Spłaćmy rachunek i ruszajmy.
— Zna pan drogę?
— Tak. Nieraz tędy przejeżdżałem.
Dotarli do gospody. Oberżysta zdziwił się nieco, dlaczego Kurtowi tak śpieszno z rachunkiem i dlaczego obydwaj tak gorączkowo siodłają konie.
— Chcecie odjechać, sennores? Nie wydostaniecie się. W nocy nie wolno nikomu wyjeżdżać miasta.
— Co dla ciebie jest nocą, to dla nas musi być dniem. Adios, świętoszku!
Po tem napoły czułem, napoły niechętnem pożegnaniu André’go, ruszyli. Dotarłszy do bramy, ujrzeli w blasku lampy wartownika.
— Stać! Kto tam? — zawołał żołnierz.
— Oficerowie.
— W jakim charakterze?
— Adjutanci generała Mejii.
— Droga wolna!
— Powiedz-no, kochanku, czy przed półgodziną przejeżdżało tędy kilku jeźdźców? To nasi towarzysze.
— Owszem. Przejeżdżał pułkownik Lopez.
— Racja. Wieźli jeńca — kobietę?
— Tak. Musieli się śpieszyć, bo zaraz za bramą popędzili galopem.
— Dogonimy ich jednak. Oto masz!
— Dziękuję, sennor!
Kurt rzucił żołnierzowi otwierającemu bramę srebrną monetę. Gdy się znaleźli poza miastem i konie pognały w zawrotnym galopie, André rzekł:
— Piękna gospodarka w tem Queretaro! Nie mają nawet hasła.
— Nam wyszło to na korzyść.
— Byłem już gotów do zdzielenia łotra kolbą. Myślałem o wyrwaniu kluczy.
— Szkodaby go było; to Bogu ducha winny dureń. Jedźmy jednak dalej!
Jechali kilka godzin, napróżno szukając jeźdźców oczami. Wreszcie ujrzeli przy szosie ventę. Przez szpary okiennic lśniło światło.
— Czyżby tu wstąpili? — zapytał André.
— Prawdopodobnie. Przed gospodą stoi sześć koni.
— Na Boga, prawda! Wiwat, aleluja, mamy ich!...
— Tylko spokojnie! Przywiążemy konie nieco na uboczu. Jeśli zobaczymy w gospodzie sennoritę, będziemy udawali, że jej nie znamy.
Zeskoczyli z koni. Z pokoju dochodził gwar głosów. Przywiązawszy konie, podeszli do chaty i zaczęli lustrować obecnych.
— Jeden oficer i czterech żołnierzy — szepnął André.
— I kilku vaquerów przy drugim stole — dodał Kurt. — Ztyłu, obok pieca, siedzi sennorita.
— Słusznie! No, ciesz się, pułkowniku Lopez; mały André jest wpobliżu.
— Trzeba go w miarę możności oszczędzać.
— Poczekamy nieco.
— Ryczą tak nieludzko, że nie słyszeli z pewnością tętentu naszych koni. Wejdźmy!
Kurt miał rację. Gdy weszli do mizernej chaty i ukłonili się, Lopez cofnął się przerażony. Spostrzegłszy jednak, że jest ich tylko dwóch, usiadł zpowrotem. Zwrócił głowę w ich stronę i przyglądał się badawczo.
Podeszli do niezajętego stołu, stojącego przy drzwiach. Byli pewni, że nikt z obecnych nie ujdzie. Gospodarz zapytał, co ma podać.
— Trzy szklanki wina — rzekł André.
— Trzy? — zapytał zdumiony oberżysta. — Panów przecież tylko dwóch.
— Niech cię o to głowa nie boli!
Do rozmowy wmieszał się pułkownik:
— Kim jesteście, sennores?
André siedział tyłem. Usłyszawszy pytanie Lopeza, odwrócił głowę i rzucił nań nieprzyjemne spojrzenie.
— Skądże ta ciekawość?
— Co takiego? Ciekawość? Czy nie wiecie, kim jestem? — huknął oficer.
Pah! Wcale o tem wiedzieć nie chcemy. Z pewnością nie dowiemy się nic mądrego.
— Człowieku, oszalałeś?
— Lopez podniósł się i podszedł do stołu.
Zobaczywszy Kurta i André’go, Emilja nie wątpiła, że przybyli, aby ją ratować. Nie zdradziła się jednak najmniejszym ruchem. Teraz zdjął ją lęk o małego André’go, który spojrzał na pułkownika z nieustraszoną miną i rzekł:
— Jeden z nas dwóch oszalał na pewno.
— To ty!
— Zobaczymy!
W tejże chwili André walnął pułkownika pięścią w głowę tak silnie, że Lopez zsunął się na podłogę. André skoczył mu kolanami na piersi i zatkał gardło.
Czterej żołnierze chcieli pośpieszyć swemu oficerowi z pomocą, ale Kurt wstrzymał ich, wyciągnąwszy nabity rewolwer.
— Stać! — rozkazał. — Milczeć, nie ruszać się, bo kula w łeb!
Wyglądał tak groźnie, że żołnierze odrazu zrezygnowali z oporu. Usiedli zpowrotem, nie myśląc użyć broni. Vaquerzy i gospodarz, przyzwyczajony do scen tego rodzaju, uważali, że najlepiej będzie nie mieszać się do awantury.
— Skończone z pułkownikiem? — zapytał Kurt.
— Zaraz — odparł mały André, częstując Lopeza jeszcze jednem uderzeniem w głowę. — No, na dzisiejszy wieczór powinno wystarczyć.
— Podaj pan sznury, leżące pod ścianą. Trzeba trochę związać tych czterech sennorów.
André przyniósł sznury i powiązał jednego żołnierza po drugim. Kurt skierował na nich swój rewolwer, nie stawiali więc oporu. Ostatniego związano pułkownika.
— No tak! — rzekł mały. — Od tej chwili nie wolno nikomu bez naszego pozwolenia wychodzić z izby. Nikomu nic nie grozi, ale kto się będzie opierać, to go djabli porwą, albo ja.
Podszedł do Emilji.
— Musiała pani przeżyć straszne chwile — rzekł. — Zjawiliśmy się pod pani domem w chwili, gdy te łotry panią porywały. Oczywiście, popędziliśmy za nimi. Niech pani wypije nieco wina.
Zaprowadził Emilję do stołu i podał jej trzecią szklankę.
— Widzisz, — rzekł do gospodarza — miałem rację, żądając trzech szklanek.
Emilja podziękowała z całego serca. Gdy podniosła szklankę do ust, rozległ się tętent konia. Po chwili tętent, ucichł. W drzwiach stanął mały grubas, wysłannik tajnego związku.
Na widok związanych żołnierzy, chciał się cofnąć, ale André skoczył i chwycił go za rękę.
— Zaczekaj, ptaszku! Kto tu raz wszedł, ten musi zostać przynajmniej tak długo, jak my.
— Ależ sennor, nie miałem wcale zamiaru pozostać, — rzekł Arrastro półgłosem. — Chciałem tylko wstąpić na łyk wina.
— Wypij dziesięć łyków! Wtedy i my będziemy gotowi i będziesz mógł pójść, dokąd zechcesz.
— Co to, to nie, — rzekł Kurt z uśmiechem. — Ten sennor odprowadzi nas do Juareza.
Grubas zbladł jak trup.
— Do Juareza? Dlaczego?
— Prezydent ma ochotę poznać pana. Gdzie sennor dziś bawił?
— W Queretaro i okolicy. Jestem kupcem. Jeżdżę w interesach firmy.
— Tak, to prawda. Kupczy pan kłamstwami, interesem sennora jest zdrada.
— Wielki Boże, sennor, mylicie się! — zawołał Arrastro, pełen przerażenia.
— Mylę się? Zaraz zobaczymy! Czy znają pana w Santa Jaga?
— Nie.
— Zna sennor lekarza Hilaria i jego bratanka Manfreda?
— Nie. Nie znam.
— Kłamstwo! Sam pana tam widziałem. —
— Mylisz się, sennor!
Kurt wymierzył grubasowi tak potężny policzek, że Arrastro uderzył głową o ścianę. Po chwili rzekł:
— Krzywdzicie mnie. Ten, któregoście widzieli, musi być do mnie podobny.
— Tak podobny, że wlazł w twoją skórę, mój chłopcze! Czy nie rozmawiałeś we środę wieczorem w pokoju starca z jego bratankiem? Czy nie mówiłeś, że przybędzie dwustu żołnierzy, których Manfredo ma poprowadzić na górę klasztorną?
Arrastro patrzył na Kurta z przerażeniem.
— Nie — skłamał w żywe oczy.
— Żołnierze mieli zawładnąć klasztorem, aby Juarez stał się mordercą cesarza.
— Nie. Nie myślałem wcale o tem!
— Możesz gadać, co ci się podoba. Nie jestem katem. Ale zmusimy cię do wyśpiewania prawdy i dowiemy się, kto należy do waszego wisielczego związku. Uwiążemy cię na koniu i zabierzemy ze sobą. No, w drogę!
Kurt rzucił na stół złotą monetę, ujął grubasa i przywiązał do konia przy pomocy André’go. Emilja wsiadła na drugiego konia, poczem ruszyli.
Musieli w drodze powrotnej okrążyć Queretaro, aby dotrzeć do przednich straży Juareza. — —
Ostrożny i energiczny Zapoteka przedsięwziął tymczasem ofenzywę. Był ze swem wojskiem znacznie bliżej, niż się to dziś po południu wydawało generałowi Mejii; to też Kurt trafił około południa na silny oddział, należący do korpusu generała Veleza.
Skierowano ich do kwatery generała. Velez widział Kurta u Juareza i znał dobrze Emilję. Był to surowy, ognisty, często bezwzględny, republikanin. Kazał sobie opowiedzieć, co zaszło, i przyprowadzić Arrastra. Przyglądał mu się długo, zachowując ponure milczenie.
— Przeczyłeś temu, co ci ten sennor zarzuca? — zapytał wreszcie generał.
— Przeczyłem, ponieważ to nieprawda, — odparł grubas. — Nazywam się Perdillo, handluję siodłami.
Generał uśmiechnął się ironicznie:
— A jeżeli cię znam lepiej, aniżeli ten sennor?
— W takim razie pan się myli.
— Psie! Czy znałeś kiedyś niejakiego Taverę?
Arrastro zbladł jak trup.
— Nie — wystękał.
— Taverę, który wydał generała Tonamente pod nóż najeźdźców?
— Nie znałem go, sennor.
— Nie? A może przypomnisz sobie inne nazwisko. Znasz człowieka imieniem Arrastro?
Pod grubasem zadygotały kolana.
— Nie, sennor! Nie wiem, o kim pan mówi.
Przesłuchanie odbywało się w polu. Generał stał przed jeńcem z groźną miną.
— Człowieku, masz odwagę do szelmostw wszelkiego rodzaju, ale na wyznanie prawdy nie zdobędziesz się! — zawołał Velez. — Nazwałeś się Perdillo, co oznacza człowieka zgubionego, bowiem jesteś zgubiony. Demaskuję cię: przed kilkoma miesiącami sąd wojenny w Monterey skazał cię na karę śmierci przez powieszenie. Udało ci się zbiec, ale teraz — — krzyżyk!
Arrastro trząsł się i bełkotał niezrozumiałe.
— Ogłaszam wyrok — ciągnął bezlitośnie generał. — Powieście go na najpiękniejszej gałęzi!
Zarzucono sznur dokoła szyi Arrastra i pchnięta go w kierunku najbliższego drzewa, nie zwracając uwagi na biadania skazańca.
— Generale, — rzekł Kurt — może nam będzie jeszcze potrzebny. Może co wyzna, wymieni nazwiska współwinowajców i wspólników.
— To mi zupełnie obojętne! Wyroki są na to, aby je spełniać. Skończcie! Podciągnąć go wysoko! Niech świat wie, jak republikańska armja rozprawił się ze zdrajcami.
Jeden gwałtowny ruch i Arrastro znalazł się między niebem a ziemią. Ciało jego chwycił krótki, słabnący z każdą chwilą, skurcz. Potem drgawki ustały. — — —
Tego samego popołudnia powrócił do Quoretare pułkownik Lopez ze swymi czterema żołnierzami. Można sobie wyobrazić jego nastrój. Spełniając obowiązek, udał się natychmiast do Miramona i złożył raport o tem, co zaszło.
Generał słuchał ze zdziwieniem.
— Co takiego? — rzekł. — Dwaj ludzie obezwładnili was? Dokądże zabrali niewiastę?
— Vaquerzy powiadają, że do Juareza.
— To szczęście, bo w takim razie możemy być pewni, że cesarz nie zobaczy jej już nigdy. Z tego względu wybaczam panu ten błąd. Mam nadzieję, że następne polecenie wykonane zostanie lepiej, staranniej i ostrożniej.
Pułkownik domyślał się, o co chodzi, zachował jednak milczenie. — — —
Od tej chwili wypadki pędzą z zawrotną szybkością.
Escobedo zbliżał się coraz bardziej i otoczył piętnaście tysięcy żołnierzy Maksymiljana dwudziestoma pięcioma tysiącami republikanów. Rozpoczęło się oblężenie Queretaro.
Równocześnie Porfirio Diaz otoczył swą armją stolicę Meksyku, w której zapanował niebawem, straszliwy głód.
Kurt nie chciał stać na uboczu. Przyłączył się do saperów i objął kierownictwo robót ziemnych. Sternau był czynny jako lekarz. Juarez przeniósł siedzibę rządu do San Luis Potosi. Dryden przebywał u jego boku. Można sobie wyobrazić, jak się lord ucieszył wiadomością o wybawieniu jeńców. Złożył im osobiście serdeczne gratulacje.
Skoro tylko otwarła się droga do portu, Sternau napisał do domu, zawiadamiając, że wszyscy są uratowani. Gdyby już mógł być w swoim starym, kochanym Reinswaldenie!

∗             ∗

A w Reinswaldenie siedział sobie w krześle bujającem kapitan Rodenstein i przerzucał papiery. Stary leśniczy postarzał się i posiwiał. Dziś właśnie dręczyły go straszliwy atak podagry.
Wszedł Ludwik, uderzył obcasem o obcas, i czekał, kiedy pan do niego przemówi. Leśniczy odwrócił się i rzekł niechętnie po długiej chwili milczenia:
— Dzień dobry, Ludwiku.
— Dzień dobry, panie kapitanie.
— Co nowego? Żadnej kradzieży? Żadna krowa nie ocieliła?
— Nie.
— Niech cię wszyscy djabli wezmą z twojem wiecznem „nie“. — Au!
Leśniczy wykonał ruch zbyt gwałtowny ze względu na podagrę. Wykrzywił się więc straszliwie pod wpływem bólu.
— Znowu! — fuknął. — Bodajbyś był leśniczym! miał podagrę!
— A pan chciałby być ewentualnie Ludwikiem bez podagry? I ja mam swoje boleści, panie kapitanie.
— Jakież to?
— Podwyżka pensji.
— Do kroćset kartaczy! A to nikczemność — au, au! Zejdź mi z oczu, bo gotów jestem rzucić ci w twarz fajkę, że ci podwyżka na nosie wyrośnie! Hola, któż to idzie? Ktoś zapukał.
— Ewentualnie nie wiem — rzekł Ludwik obojętnym głosem.
— Otwórz więc drzwi i popatrz, ośle!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie!
Ludwik odwrócił się, uchylił nieco drzwi, ostrożnie wysunął głowę i rzekł po chwili:
— Listonosz.
— Popatrz-no, co przynosi!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie.
Ludwik podszedł do drzwi i wrócił po chwili z listem w ręku.
— Skąd? — zapytał stary niecierpliwie.
Hura, z Meksyku!
— Skąd? Z Me — Me — Meksy — — Naprawdę, łotrze?
— No tak, z Meksyku!
Kapitan otworzył szeroko oczy,
— Boję się, że mnie z radości djabli porwą. Wyrzucam ten stary grat! Dziś napchamy drugą. Zrozumiano?
Po tych słowach kapitan wyrzucił przez okno swą fajkę. Spadła na podwórze wraz z odłamkami stłuczonej szyby.
— Wedle rozkazu! — mruknął Ludwik. — Naprzód mnie w głowę, a potem w szybę i przez okno. Wolałbym ewentualnie dostać ją w podarunku.
— Zejdź nadół i weź sobie.
Dzielny Ludwik nie kwapił się nadół. Był niezwykle ciekaw treści listu.
Stary otworzył kopertę i zaczął czytać. List zawierał wiadomość, że Kurt uratował wszystkich. Bliższe szczegóły miał przynieść list następny.
Przeczytawszy radosną nowinę raz jeszcze, kapitan zerwał się i, przewracając krzesło, zawołał radośnie:
Hura, uratowani, wszyscy uratowani! Przez Kurta! A to dopiero szczęście! Gaudeamus igitur! Reszta w następnym długim liście! Tu dulci jubilo! Wasz Sternau!
Ludwik patrzył na leśniczego ze zdumieniem.
— Ależ panie kapitanie, nie odczuwa pan kapitan żadnych bólów? Nic nie strzyka, nie łamie...?
— Cóż ma łamać, u djabła?
— No, ewentualnie podagra.
Stary teraz dopiero przypomniał sobie podagrę. Uderzywszy kilka razy nogą o podłogę, zawołał:
— Ludwiku, niema jej, niemal Bogu niech będą dzięki!
— To dziwne — rzekł Ludwik, kiwając głową.
— Tak. Czyjaż to zasługa?
— Albo radości, albo listu.
— Radości, ośla głowo! W dodatku list jest adresowany do mnie, do mnie! A to zuch ze Sternaua. Leć do kuchni, powiedz, niech wam dziś wydzielą świąteczny obiad. Ja zaś pobiegnę do willi Rodriganda, aby list odczytać.
Nie trzeba chyba nadmieniać, jaką radość wywołał w willi list Sternaua. — — —



VI
TROPEM ZBRODNIARZY

W tym samym czasie, gdy w willi Rodriganda rodzina Sternaua radowała się otrzymanem z Meksyku listem, nastrój jeńców, pozostawionych w Santa Jaga, był o wiele mniej podniosły. Najemnicy, zaangażowani przez Arrastra do zdobycia starego klasztoru, przypuszczali, że Juarez nie będzie dla nich zbyt surowy. Natomiast bardzo byli przygnębieni Cortejowie, Józefa, Landola i Manfredo. Zdawali sobie bowiem sprawę, że z chwilą uregulowania stosunków w kraju, sąd wyda na nich bardzo surowy wyrok.
Dwustu jeńców, schwytanych przez Kurta i Sternaua, mieściło się wygodnie w obszernych piwnicach klasztornych. Piątkę, składającą się z Corteja, Józefy, Landoli i Manfreda, zamknięto w ustroniu i rozmieszczono nawet w dwóch osobnych, ciemnych podziemiach; na wszelki wypadek przykuto wszystkich łańcuchami do ścian, jakto przedtem przykuwał swych jeńców Hilario. Józefa siedziała wraz z ojcem w jednej celi podziemnej, Gasparino, Landola i Manfredo zamknięci byli w drugiej. Obydwie cele przedzielał korytarz.
Dni upływały jeńcom w ponurem przygnębieniu. Nie mieli hartu ducha doktora Sternaua i jego towarzyszy, których wiary w Opatrzność nie potrafiła złamać ani szesnastoletnia tułaczka, ani nieludzkie traktowanie przez Hilaria. Ponadto Józefa ustawicznie jęczała wskutek bólu żeber; dlatego Pablo miał wrażenie, że go zamknięto na dnie piekła.
Gasparino i Landola szybko pogodzili się z towarzyszem niedoli Manfredem, który niedawno trzymał ich pod kluczem. Podłe, nikczemne dusze odnajdą i połączą się zawsze; wspólne cele jednają wrogów. Pierwszego dnia częstowali się najstraszniejszemi przekleństwami, ale wkrótce klątwy obrócili przeciw obecnym ciemiężcom. Wspólnie snuli plany ratunku i zemsty. Ale czas, płynący niezmiernie wolno, robił swoje, z dnia na dzień przycichali, pokornieli; po trzech tygodniach doszli do stanu, graniczącego z apatją i zupełną biernością.
Czarny Gerard, którego pozostawiono w Santa Jaga razem z Marianem, starym hrabią Fernando, kapitanem Ungerem, Grandeprisem i Mindrellem, skręcał się wprost z nudów. Pojechał więc do głównej kwatery Zapoteki, aby zaofiarować swe usługi. Energicznej jego naturze odpowiadało to bardziej, niż pilnowanie jeńców, pozostawionych, jego zdaniem, pod zupełnie pewną strażą. Pożegnawszy przyjaciół, odjechał. Czy mógł przewidzieć, co się przygotowuje w podziemiach klasztoru? — — —
Caramba! — zaklął Landola. Przyzwyczajony do życia na morzu, najdotkliwiej reagował na duszność więziennego powietrza i ciągłe ciemności. — Jeżeli to się nie skończy, oszaleję! Wolałbym, aby nas bodaj postawiono pod sąd. Takiego życia dłużej nie zniosę. Jak długo już siedzimy w tej dziurze? Niech mnie djabli porwą, jeżeli potrafię na to odpowiedzieć!
— Siedzimy od dwudziestu dni — westchnął Gasparino zmęczonym, bezdźwięcznym głosem. — Liczyłem dokładnie. Codzień w południe otrzymujemy kawał chleba i dzban wody. Naliczyłem dwadzieścia, więc siedzimy dwadzieścia dni.
— Dwadzieścia dni! — powtórzył Landola. — Wydają mi się wiecznością. Nie mogę już zebrać myśli. To powietrze i ta ciemnota wysysają szpik z kości. Oddałbym całe życie pozagrobowe, w które zresztą nie wierzę, gdybym mógł raz jeszcze ujrzeć światło słońca i poczuć pod nogami pokład okrętu.
— Mam wrażenie, że wkrótce niczego już czuć nie będziecie pod nogami, — rzekł Manfredo — gdyż kat założy wam stryczek na szyję. Gdybym miał swobodne ręce! Nie słuchałbym wtedy gwizdania szczurów.
— Tak, gdyby! — odparł szyderczo Landola. — Słówko gdyby wymyślił djabeł. Jakżebyście się zresztą wydostali z tego mrowiska? Opowiadaliście wprawdzie, że pod klasztorem jakiś tajemny korytarz prowadzi do kamieniołomów. Powiedzieliście jednak, że wrogowie nasi zmusili was do wydania im planu krużganka. Możecie być zresztą pewni, że postarano się o zamknięcie wyjścia. Jeżeli nie, to jest z pewnością strzeżone i nikt z nas nie będzie mógł wyjść przez nie.
— Słusznie! Nie mówiłem wam jednak o tem, że istnieje drugie tajemne wyjście. Tego wyjścia niema na planie, który musiałem wydać temu przeklętemu doktorowi. Stryj pominął je, chciał sobie bowiem zapewnić tylną furtkę na wypadek, gdyby się komuś udało wtargnąć w tajemnice klasztoru.
— Wiecie, gdzie się mieści ta furtka?
— Wiem. Nie warto jednak mówić o tem, dopóki...
Umilkł, gdyż ktoś odsunął rygiel. Otworzyły się okute żelazem drzwi — wszedł jakiś człowiek. W jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej dzban z wodą. Pod pachą miał bochen chleba.
Zobaczywszy go, Manfredo omal nie wydał okrzyku zdumienia. Opanował się jednak, gdyż człowiek, który wszedł przed chwilą, ściągnął karcąco brwi.
Położywszy bochen i postawiwszy dzban z wodą, człowiek wyszedł, rzuciwszy znaczący wzrok na chleb. Po chwili znów zapanowała ciemność.
— Co to było? — zapytał Landola. — Miałem wrażenie, że ten człowiek chciał na coś zwrócić naszą uwagę. Zresztą, chleb i wodę przynosił nam dotychczas ktoś inny. Cóżto znaczy?
— Cicho! — ostrzegł Manfredo. — Nie mówcie zbyt głośno, aby nie usłyszał pilnujący nas wartownik. Znam tego człowieka. To jeden z dozorców klasztornych. Wyświadczyłem mu raz pewną przysługę i wydobyłem z wielkich tarapatów, może chce się teraz odwdzięczyć. Nie wiem, w jaki sposób udało mu się przynieść nam wikt. Wskazywał znacząco na chleb. Zobaczmy, co w nim być może!
Chwycił kawał chleba, leżący u nóg.
Pierścienie, opasujące jeńców, były w ten sposób wbite w ścianę, że więźniowie nie mogli się dotykać wzajemnie. Mogli jednak zupełnie swobodnie brać jedzenie, które kładziono obok nich. Gdy Manfredo przełamał swoją kromkę, zmiarkował natychmiast, co wyrażało spojrzenie dozorcy. Nie widział wprawdzie nic, ale wyczuł palcami przedmioty, zawarte w chlebie.
Cielo! Oto krzesiwo, używane w prerjach, — szepnął, starając się ukryć wzruszenie. — To zdaje się jest knot świecy. A tu skrawek papieru i ołówek.
Pozostali słuchali z zapartym oddechem. Landola szepnął ochrypłym od wzruszenia głosem:
— Zapalcie więc świecę! Żywo!
— A jeżeli światło padnie przez drzwi i zdradzi nas?
— Czy widzimy choćby promyk światła, gdy nam przynoszą jedzenie? Wartownik nie zauważy płomienia. A więc, jazda!
Bratanek Hilaria usłuchał rozkazu Landoli. Wkrótce zamigotał słaby płomyk. Manfredo zapalił świeczkę i przy jej blasku odczytał następujące gryzmoły:

Z wielkim trudem udało mi się otrzymać pozwolenie na przyniesienie wam posiłku. Manfredo, czy życzysz sobie czego? Jeżeli tak, napisz na tej kartce i włóż do pustego dzbanka.
Valgame Dios! — zawołał Manfredo. — Jesteśmy uratowani!

— Daleko jeszcze do tego — rzekł Landola. — Jakże się oswobodzić z kajdanów? Nato potrzebny nam odpowiedni klucz.
— Jeżeli tylko o to chodzi, — rzekł Manfredo ze swobodą — to w szafce, w pokoju stryja, wisi drugi klucz. Przypuszczam, że nie zwrócono nań uwagi. Jeżeli naszemu sprzymierzeńcowi uda się klucz przynieść, będziemy wolni.
— Jakże wydostaniemy się za mury klasztoru?
— Już moja w tem głowa! Miejmy przedewszystkiem klucz i nóż.
— Wypiszcie wasze żądania na kartce. Musimy oszczędzać świecy. Resztę omówimy pociemku.
— Słusznie — oderwał się Cortejo. Po głosie jego można było poznać, że znowu wstąpiła weń nadzieja. — Piszcie!
Manfredo wziął ołówek i, podłożywszy pod kartkę kromkę chleba, napisał:

W kancelarji stryja umieszczona jest nad biurkiem kaseta. Znajdziesz w niej kluczyk, który otwiera nasze kajdany. Przynieś ten klucz i jakiś ostry nóż. Oto wszystko, czego nam potrzeba.

Schował do rękawa kartkę i inne przedmioty, znalezione w chlebie, wraz za zgaszoną świecą. Gdyby wartownik zjawił się teraz, nie domyśliłby się, że przed chwilą uczyniono pierwszy krok w kierunku uwolnienia jeńców.
— Cóż dalej? — szepnął Gasparino Cortejo, gdy zapanowały dawne ciemności.
— Trzeba czekać — odparł lakonicznie Landola. — Oto wszystko.
— Jak długo? — ciągnął z uporem Cortejo.
— Najmniej trzy dni.
— Trzy dni! — jęknął Cortejo. — Dlaczego tak długo? Mam wrażenie, że nie wytrzymam nawet trzech godzin.
— Kpem jesteście, jeżeli uważacie, że prędzej niż za trzy dni możemy być wolni.
— Dlaczego?
— Nasz przyjaciel będzie mógł przeczytać kartkę dopiero jutro w południe, gdy zjawi się z chlebem i wodą. Musi nadto minąć dzień również, zanim nam wskazane narzędzia przemyci. I wtedy nie odrazu odzyskamy wolność. Trzeba będzie zaczekać do następnego południa. Prędzej nie będziemy się mogli wydostać, gdyż drzwi są zamknięte. Gdy drzwi otworzą trzeciego dnia, wyjdziemy przez nie i rzucimy się na stojącego przy nich wartownika.
— Cóż z nim zrobimy? Darujemy mu życie?
— Nie. Powinien wiedzieć, że nie jesteśmy głupcami.
— A nasz wybawca?
— Z tym zupełnie inna sprawa. Zwiążemy go i skneblujemy, oczywiście pozornie. Nie będzie nam tego miał za złe. W ten sposób uniknie podejrzeń, że był z nami w spółce. Ale tak daleko jeszcześmy nie zaszli.
— Niestety! Sporo okoliczności może nasze plany pokrzyżować. Cóż zrobimy, jeżeli się uda? Czy zabierzemy mego brata i siostrzenicę? Wystarczy odsunąć rygiel przeciwległych drzwi, aby ich oswobodzić.
Hm — rzekł Landola po namyśle. — Tak bardzo tęsknicie za swymi krewnymi?
Hm — mruknął również Gasparino. — Właściwie nie. Ta para nie zasłużyła na moją litość.
— Macie rację. Zresztą, siostrzenica wasza, trapiona bólami, byłaby nam tylko przeszkodą w ucieczce. Pocóż kłopotać się o babę, którą i tak niedługo djabli porwą? Niech siedzi, gdzie ją zamknięto!
Twarde te słowa wypowiedział zgrubjańska. Jednakże ani Gasparino, ani Manfredo nie zaprotestowali, myśleli bowiem jedynie o sobie.
— Nasza rola w aferze rodziny Rodriganda skończona — ciągnął Landola. — Skończona raz na zawsze i ostatecznie. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Chodzi tylko o to, jak z bankructwa wyciągnąć maximum korzyści. Cóż wy na to, sennor Cortejo?
— Nie wiem, co tu jeszcze można zarobić. Nigdzie nie widzę nadziei.
— W to nie wątpię! — rzekł szyderczo Landola. — Czy zapomnieliście jednak o swym synu Alfonsie?
— Jakto? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Sprawa zupełnie prosta. Syn wasz jest do tej chwili bezspornym dziedzicem hiszpańskich posiadłości domu Rodrigandów. Trzeba tylko uprzedzić przeciwników. Spieniężymy wszystkie ruchomości i ulotnimy się z zagarniętemi miljonami.
— Tak uważacie? A jeżeli Alfonso się nie zgodzi?
— Cóż mu innego pozostaje? Nie będziecie chyba tak dziecinni, aby przypuszczać, że Alfonso może w dalszym ciągu grać rolę hrabiego. Musi ustąpić. Będzie nam wdzięczny, że ostrzegamy go, póki czas.
— Jakże sobie wyobrażacie podział zysków w razie powodzenia?
— Jest nas trzech: wy, Alfonso i ja. Każdy musi otrzymać jedną trzecią.
— Zapominacie o czwartym — wtrącił Manfredo. — Chyba nie przypuszczacie, że się pozwolę pominąć?
— Nie zrobimy ci krzywdy — uspokoił Landola. — Rozumie się samo przez się, że, skoro wam zawdzięczamy ratunek, otrzymacie swoją część.
Brzmiało to serdecznie i uczciwie. Gdyby Manfredo mógł wzrokiem przeszyć ciemności, zobaczyłby na twarzy Landoli szyderczy uśmiech, któregoby się przeraził.
— Jakże sobie wyobrażacie ucieczkę? — zapytał Cortejo. — Do jakiego portu się udamy? Do Veracruz?
— Drogę do Veracruz odcinają cesarskie i meksykańskie wojska. Musimy dotrzeć do jakiegoś zachodniego portu, do San Blas lub Manzanillo. Droga do tych portów jest jako tako wolna. Mam nadzieję, że i Maksymiljan będzie się jeszcze opierać Juarezowi do czasu, aż przybijemy do bezpiecznej przystani. Należy wygrać na czasie i uprzedzić wrogów. Zanim wojna się skończy i wieści o stanie faktycznym dotrą do Hiszpanji, musimy załatwić ostatecznie sprawę Rodrigandów.
Naradzali się czas jeszcze jakiś, wreszcie ustalili plan aż do najdrobniejszych szczegółów.
Ze wzruszenia i podniecenia przez następne trzy noce nie spali prawie. — — —


∗             ∗

Gdy czwartego dnia zjawił się wartownik, aby zluzować kolegę, ujrzał ku przerażeniu, że poprzednik jego leży w kałuży krwi. Nóż, wepchnięty w serce, pozbawił go życia. Pełen złych przeczuć, nowy wartownik podszedł do najbliższych drzwi i odsunął rygiel. W celi zastał Corteja i Józefę w kajdanach. Ale u drzwi przeciwległych rygiel był odsunięty. Uchyliwszy drzwi, wartownik omal nie upadł na ciało, rozpostarte na ziemi. Przy blasku latarni dojrzał, że leży przed nim człowiek, który miał zanieść jeńcom jadło. Był związany, usta miał zakneblowane. Trzej jeńcy zginęli, zostawiwszy otwarte pierścienie, w które ich zakuto.
Szybkim ruchem uwolnił wartownik z więzów i odkneblował leżącego na ziemi kolegę. Ten opowiedział, co zaszło.
— Gdy wczoraj w południe otworzyłem drzwi, aby wnieść jeńcom codzienne pożywienie, jeden z nich, nazwiskiem Landola, przebiegł obok mnie z podniesionym nożem i, dopadłszy w korytarzu wartownika, przebił mu serce. Pozostali dwaj rzucili się na mnie, związali, skneblowali i rzucili na ziemię. Oto wszystko, co mogę powiedzieć. Istna to dla mnie zagadka, w jaki sposób jeńcy uwolnili się od więzów i skąd Landola dostał nóż.
Wartownik zameldował o wypadku majorowi, który obsadził klasztor. Zjawił się po upływie pięciu minut wraz z don Fernandem, Marianem, strzelcem Grandeprisem, kapitanem Ungerem i Mindrellem, których ucieczka zbrodniarzy najżywiej poruszyła.
Grandeprise zaczął przeszukiwać celę, nie znalazł jednak nic, co mogłoby się przyczynić do wykrycia zagadki. Kiwając głową, rzekł do majora:
— Sądzi pan, sennor, że jeńcy mogli ujść bez pomocy osoby postronnej?
— Uważam to za wykluczone.
— Słusznie. Proszę w takim razie o aresztowanie człowieka, którego znaleziono w celi związanego i skneblowanego. Mam mocne podejrzenie, że dopomógł jeńcom do ucieczki.
— Jakież są podstawy tego podejrzenia?
— Jest ich kilka. Powiedział pan sam, że jeńcy nie mogli uciec bez obcej pomocy. Wchodzić więc mogą w rachubę tylko dwie osoby — wartownik i człowiek, który w ostatnich dniach nosił jeńcom żywność. Nie mógł to być nikt inny, gdyż wobec tego, że wyjścia są pilnie strzeżone, nikt nie miał tutaj dostępu. Dlaczego zbiegowie wartownika zamordowali, a tamtego jedynie obezwładnili? Przecież tylko dlatego, że cieszył się ich względami.
— Ma pan rację. — I, zwracając się do pielęgniarza, udającego zdumienie, rzekł groźnie: — Przyznajcie się, żeście ułatwili tym łotrom ucieczkę!
— Myli się pan, sennor! — tłumaczył się pielęgniarz. — To nie ja. Nie mam pojęcia, jak — — —
— Zobaczymy! Związać go!
Pielęgniarz chciał się bronić, ale wobec przewagi sił związano go w okamgnieniu.
Przystąpiono teraz do przesłuchania obydwu wartowników, którzy stali wczoraj przy wyjściach.
Żaden nie zauważył nic podejrzanego. O wydostaniu się przez kamieniołomy, lub przez podwórze klasztorne mowy być nie mogło. Przesłuchano również Pabia Corteja i Józefę. Na wiadomość, że towarzysze niedoli uciekli bez nich, zaczęli wprost szaleć ze złości.
Ucieczka jeńców pozostałaby nierozwiązaną zagadką, gdyby nie to, że major miał angielskiego charta, który świetnie tropił zbiegów. Już nieraz znajdowano przy jego pomocy żołnierzy, którzy samowolnie przedłużali sobie urlopy. Po upływie kwadransa sprowadzono charta do celi, w której mieścili się zbiegowie. Psu podsunięto pod nos wiązkę słomy, podniesioną z ziemi. Pochyliwszy pysk, zaczął z taką siłą ciągnąć za linkę, że prowadzący żołnierz ledwie mógł za nim podążyć. Pozostali ruszyli za nimi, zaciekawieni, co też się dalej stanie.
Chart przebiegł przez korytarz, potem, minąwszy schody, dostał się do piwnicy, położonej nieco wyżej. Tu zatrzymał się przez chwilę, poczem przednią łapą zaczął drapać jedną ze ścian. Bacznie obejrzawszy ścianę, ku najwyższemu zdumieniu odkryto, że mieszczą się w niej tajemne drzwi, a obok nich maleńkie wgłębienie. Grandeprise włożył rękę i przycisnął: w tejże chwili ściana się rozsunęła.
— Do licha! — zawołał strzelec ze zdumieniem. — Doktór Hilario znał jeszcze jedno wyjście, którego niema na mapie. Ten stary klasztor jest prawdziwym labiryntem. Jazda, naprzód!
Dosyć długi korytarz kończył się prostopadłym murem. Czujny pies zaczął go obwąchiwać. Po długich poszukiwaniach odkryto jakiś niepozorny guzik, naciśnięto — — i mur się rozstąpił. Wszyscy stanęli nagle w pełnem świetle słonecznem, pośrodku drogi, prowadzącej z miasta do szpitala. Przez gałęzie drzew widać było woddali mury klasztorne. Miejsce, w którem się znaleźli, było tak podobne do kamiennego otoczenia, że żaden z przechodniów nie przypuściłby z pewnością, że ukrywa się tutaj tajemny korytarz.
Pies chciał iść za śladami, prowadzącemi wdół, lecz Grandeprise wstrzymał go i, zwracając się do towarzyszy, rzekł:
— Stać! Zagadka jest rozwiązana. Już wiemy, którędy te kanalje zbiegły. Teraz nie wolno tracić czasu. Panie majorze, czy pan użyczy nam psa do ścigania złoczyńców?
— Chętnie. Ale chyba nie zamierza sennor puścić się w pogoń w pojedynkę?
— Nie — odparł Grandeprise. — Poszukam jeszcze kilku tęgich ludzi, którzy lubią polowania.
— Niech pan nie zapomina, — rzekł Mariano — że mamy z tymi ludźmi wielkie porachunki. Idę z panem! Sądzę, że nie będzie się sennor temu sprzeciwiać.
— I ja się przyłączę — rzekł Mindrello zdecydowanie. — Zawdzięczamy tym łotrom kilka piekielnych lat. Nie mam chęci trwonić czasu w bezczynności.
— Mindrello ma rację — wtrącił don Fernando. — Ja również nie chcę patrzeć spokojnie, jak te łotry...
Stopp! — zawołał Grandeprise. — Szanuję pana bardzo, don Fernando, ale pozostaw pan pościg nam, młodszym. Przysięgam na wszystkie świętości, że może się pan na nas zdać zupełnie. Zgadzam się na towarzystwo bratanka pana i sennora Mindrella. Ale na tem koniec, bo większa kompanja zwolniłaby tylko tempo pościgu. Zresztą, powinien ktoś zostać przy jeńcach. Trzeba baczyć, aby i oni nie zbiegli.
Don Fernando i kapitan Unger musieli się tem zadowolić. Major usiłował wcisnąć Grandeprisemu do kompanji kilku dragonów, ale strzelec oparł się stanowczo. Po upływie godziny Grandeprise, Mariano i Mindrello, zaopatrzeni w żywność na przeciąg ośmiu dni, ruszyli na świetnych koniach. Na czele małego oddziału biegł pies. Dotykając niemal nosem ziemi, pędził niezwykle szybko. Po stromej ścieżce jeźdźcy musieli jechać stępa; skoro ją minęli, popędzili w cwał, aby nie stracić z oczu czworonogiego przewodnika.
Niewidoczny ślad ściganych prowadził szerokim łukiem dookoła miasta. Nie ulegało wątpliwości, że zbiegowie unikali oczu ludzkich. Daleko za miastem pies raptownie skręcił na południe. Grandeprise zdumiał się, był bowiem przekonany, że zbrodniarze obiorą kierunek północny, jako mniej zaludniony.
— Sennor, kiedy, zdaniem pana, dogonimy tych łotrów? — zapytał Mariano Grandepise’a.
— Zależy, czy ścigani otrzymali konie i kiedy je otrzymali. Jeżeli prędko, to ze względu na różnicę czasu między ich wyruszeniem a naszem, należy się liczyć z długą jazdą. Ruszyli o półtora dnia wcześniej od nas.
Na szczęście obawy te okazały się płonne. Około południa wyrosło przed ścigającymi jakieś samotne rancho. Niemal w tejże chwili pies skręcił w kierunku zabudowań. Zatoczył łuk i zatrzymał się w miejscu, w którem pełno było śladów kopyt końskich. Obwąchiwał je przez jakiś czas; zwracał się to w jedną, to w drugą stronę, wciągał nosem powietrze, wreszcie kręcąc ogonem, położył się na ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że stracił ślad, gdyż od tej chwili ścigani nie dotykali już bezpośrednio ziemi, lecz dosiedli koni. Ślady kopyt trzech wierzchowców prowadziły na południowy zachód. Tędy zapewne ruszyli zbrodniarze.
Grandeprise spiął konia i popędził w kierunku rancho. Przy bramie powitał go stary, ponury vaquero.
Buenos dias, sennor! — rzekł strzelec uprzejmie. — Bądźcie łaskawi powiedzieć, czyście nie widzieli tu wczoraj trzech ludzi?
Vaquero zasępił się jeszcze bardziej.
— To wasi towarzysze, sennor?
— Nie, ale szukamy ich. To zbiegli zbrodniarze. Powinni byli przechodzić tędy.
Wyraz podejrzliwości ustąpił z twarzy vaquera.
— Jeżeli tak, chętnie powiem, co mi wiadomo. Nie widzieliśmy nikogo, ale musieli tu być jacyś trzej ludzie, gdyż dziś rano stwierdziliśmy brak trzech koni i trzech siodeł.
— Nie ulega wątpliwości, że to oni. Dziękuję za wiadomość. Adios, sennor!
— Niema za co. Jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, powieście tych łotrów na pierwszej lepszej gałęzi.
— Pomyślę o tem, kiedy ich schwytamy. Możecie być pewni, że nic dobrego ich nie spotka!
Strzelec wrócił do towarzyszy. Badanie śladów pokazało, że datują się od ubiegłej nocy.
Nie dotarli zbyt blisko zbrodniarzy i nie było nadziei, aby to rychło nastąpić mogło. Zbiegowie jechali z pewnością przez całą noc, mieli więc przewagę jednej nocy i jednego przedpołudnia. Niełatwo było nadrobić ten czas, zwłaszcza, że nie mogli poruszać się nocą, kiedy śladów niesposób dojrzeć. Przyszłość okaże, kto będzie wytrwalszy.
Grandeprise wziął psa na smyczę i po krótkim wypoczynku ruszono w kierunku południowym, ścigający byli w doskonałym humorze. Podtrzymywała ich wiara, że jednak schwytają wrogów, pozbawionych pieniędzy, broni i amunicji. Konieczność zaopatrzenia się w żywność opóźni ucieczkę, co wyjdzie tytko na korzyść ścigających.
Jechali w milczeniu. Minęło popołudnie, nastał wieczór. Jeszcze nie mieli żadnych oznak, że zbliżyli się do zbrodniarzy. Mindrello klął na czem świat stoi. Mariano miał minę ponurą. Patrząc bez przerwy na grzywę swego konia, targał niecierpliwie brodę. Tylko Grandeprise zachowywał pozory spokoju. Ale pod popiołem obojętności w sercu jego szalał wulkan nienawiści i zemsty.
Zatrzymali konie i zsiedli z nich późnym wieczorem, gdy już najbystrzejsze oko nie mogło dojrzeć śladów. Znaleźli się na zasobnem pastwisku jakiejś hacjendy. Była to ostatnia z hacjend, wysuniętych na południe. Grandeprise i Mariano udali się do niej, aby zmienić zmęczone konie na wypoczęte. Okazja taka w najbliższej przyszłości zdarzy im się już nieprędko. — — —





  1. 2 kwietnia 1867.
  2. Porfirio Diaz został w roku 1877 po raz pierwszy prezydentem Meksyku. Godność tę piastował do roku 1880. Potem został prezydentem po raz drugi w roku 1884 i sprawował urząd aż do roku 1911, w którym obaliła go rewolucja Madery.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.