Waligóra/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Życie Leszka Białego na krakowskim grodzie, płynęło teraz od czasu gdy wielki zamach Henryka Ślązkiego, spełzł na niczem i skończył się zawartym sojuszem — spokojnie, cicho, szczęśliwie, tak jak on sam pragnął, na wpół przy rodzinie, wpół w lasach, na koniu lub w rycerskich turniejach i igrzyskach...
Wszystkie ważniejsze sprawy kraju, jak niegdyś za ojca Kaźmierza, leżały na ramionach Biskupa, zawisły od jego rady i kierunku.
Iwo i rozumem i świątobliwością i powagą wszystkiemu rycerstwu krakowskiemu przewodził, a Jaksowie nawet nieprzyjaźni mu, głośno przeciw niemu szemrać nie śmieli. Leszek rad był, nawykłszy do tego za życia matki, — szukać zawsze opiekuna na którymby się opierał. Takiemi byli dla niej i dla niego Goworek, na przemiany z Mikołajem Wojewodą — kilkakroć to poczucie własnej słabości czyniło ich uległemi nawet Mieszkowi Staremu, a później Laskonogiemu.
Zmuszony prawie, po bitwie pod Zawichostem objąć rządy krakowskie, Leszek nie wprzódy się zgodził na zajęcie miejsca Laskonogiego, aż się zapewnił pomocy Marka Wojewody i Iwona Biskupa.
Mówiliśmy że Marek i Jaksowie zdradzili pana, został więc jeden Biskup Iwo, na którym się bezpiecznie oprzeć mógł Leszek... Było to dlań rzeczą najpożądańszą, czuł się spokojnym...
Po ojcu wziął pobożność i łagodność, z matki charakter słaby i nieumiejący wytrwać przy jednem postanowieniu — Biskup był mu potrzebnym — był dlań prawdziwym ojcem... Szczęściem był to mąż prawy, któremu tylko zbytnie rzeczami niebieskiemi zajęcie, czasem nie dozwalało wszystkich ziemskich przewidzieć. — Kilkakrotnie zwiedzając zachodnią Europę, Francyę i Włochy, Iwo dał się łatwo owładnąć temu duchowi exaltacyi religijnej, jaki w niej panował. Ponad wszystko naówczas zapał religijny się podnosił. Extatyczne porywy ku niebu, żywot mortyfikacyi dobrowolnych, duszne jednoczenie się z Bogiem, stały jako jedyny cel dla ludzi wykształconych, a tłum usiłował iść w ich ślady. Powstawały zakony, nie już jak dawne Benedyktynów i Cystersów, poświęcające się naukom, pracy ręcznej, nawracaniu i oświecaniu, ale żywotowi pustynnemu we włosiennicy i żelaznych paskach, w biczowaniu i postach, w nadludzkich umartwieniach, które z więzów ciała wyzwalały duszę.
Tego ducha zaszczepić w kraju u siebie pragnął Iwo, — w Rzymie patrzał na cuda Dominika, nasłuchał się o ubogich zakonnikach powrozami przepasanych w Assyżu, wzory tych ludzi wielkich nie dawały mu spoczynku.
Wolałby był może i on wstępować w ślady tych mistrzów i wyrzec się wszystkiego co ziemskie, tak jak mistrz i Pasterz Wincenty, który infułę złożywszy na ołtarzu, poszedł przywdziawszy habit Cystersów do cichej celi zakonnej zakończyć życie. Lecz Iwonowi Biskupowi Krakowa, który na równi ważył z Gnieznem, nie godziło się opuścić straży około słabego a dobrego książęcia.
Szło o pokój kraju, a razem i o szczęście tego człowieka, do którego się przywiązać musiał każdy kto go znał i z nim żył. — Leszek zostawiony sam sobie padłby był znowu ofiarą jednego z tych co czyhali na Kraków, główną stolicę, pierwsze księstwo naczelne ziem wszystkich.
Iwo, który ciągle klasztory zakładał, kościoły mnożył i nieustannie czynnym był około spraw diecezyi, sam wszystkiemu podołać nie mógł, dlatego wezwał w pomoc Mszczuja Waligórę, na którego poczciwości mógł polegać. — Miał on dlań być prawą ręką, a dla złych ludzi postrachem. Biskup nie postanowił jeszcze co mu da do czynienia, lecz wiedział że użytecznym będzie. Chciał go tu mieć niezawisłym, bez urzędu i godności, gotowym zawsze chwycić czy za oręż, czy usty się rozprawić z niechętnemi i podejrzanemi.
Po owych łowach, z których wracającego Leszka Marek na drodze pochwycił, chcąc czy wybadać czy przygotować — nazajutrz książe spoczywał, ciesząc się dziećmi, Salomeą swą i Bolkiem, wesoło rozprawiając z żoną, przywołując komorników, aby mieć więcej w koło siebie uśmiechających się twarzy. Gdy się czuł szczęśliwym Leszek było to dlań potrzebą widzieć wszystkich wesołemi, radującemi się z nim społem. Lada twarz chmurna już mu psuła jego szczęście, gotów był największą ofiarą wywołać uśmiech z każdego. Służba która znała księcia swego, nieraz z tego korzystała i zyskiwała co chciała.
Nie był to mąż stworzony na panującego, rządy mu ciężyły i dolegały, — ludzie co mu spokój truli doniesieniami, podejrzeniami, niepokoje przynosząc, nie mieli u niego łaski.
Przy całej miłości dla Biskupa Leszek mu to jedno miał za złe, że go trapił ciągłemi postrachami...
Zaledwie od żony był odszedł dnia tego i zabierał się z Pakoszem strzelać do celu — gdy pacholę nadbiegło oznajmując mu o Iwonie.
Biskup szedł od kościoła zamkowego sam jeden ku dworcowi pańskiemu, pogrążony w myślach czy modlitwie, gdyż rzadko było można Iwona zastać bez modlitwy na ustach...
Leszek wyszedł zaraz naprzeciw niego; wesołą przed chwilą twarz starając się do powagi nastroić. — Powitawszy go jak ojca wiódł do osobnej izby sadząc troskliwie i dopytując czyby nie miał jakiego smutku..., gdy się tak zdawał mu chmurnym.
— Powszedni chleb, — powszedni chleb, — odparł Iwo. — Każdy dzień przynosi złośliwość swoją... Nie ma nic ciężkiego, lecz i pociechy nie wiele...
Trochę ciężaru z ramion zbyt obarczonych, powinnibyście, ojcze miłościwy, zdać na drugich — takby wam lżej było.
— I ja to czuję, — odparł Iwo, — dlatego zmusiłem niemal brata co się był na pustynię cofnął, aby mi do boku stanął. Jest to mąż prawy, a choć długiem odsunięciem się od nas zadomowiał i obcym się stał, — rychło on przejrzy i zda się nam bardzo.
— Radbym go widział tego brata waszego, — rzekł Leszek — i mnieby był pożądanym.
— Dziki jest — odpowiedział Biskup — na dworze mu nieswojo; ale przyprowadzę go aby się panu pokłonił.
— Tak — co prędzej to lepiej — rzekł książe.
— Tymczasem jednak — kończył Biskup, — myślę go ja wyprawić aby mi dostał języka.
— Zkąd? — spytał ciekawie Leszek.
— Chciałbym wiedzieć czy na wrocławskim dworze, zawsze ku nam toż samo serce mają, jakie mieć się obowiązali — mówił Iwo. — On przejrzy co tam się dzieje...
— Lecz ja nie mam wątpliwości żadnej o sercu księcia Henryka, brata mego ukochanego...
— Ani ja go podejrzewam — rzekł Biskup, — lecz tam już synowie dwaj więcej niż rodzice znaczą, a tych — Bóg jeden wie!
— Tak świętych rodziców dzieci — musieli po nich wziąć cnotę — odparł Leszek...
Biskup zmilczał chwilę.
— Miłościwy panie, — szepnął ciszej, — ten którego łaską swą okryłeś, Jaszko Jaksa, syn Wojewody, który się tulił przy ojcu... uszedł. — Nie ma go. — Duch w nim niespokojny, lękam się by na który z dworów nie udał się, aby tam, jak niegdyś ojciec, — wichrzyć przeciwko tobie.
Leszek rzucił się niecierpliwie.
— Jaszko uszedł! — powtórzył nieco poruszony, siadając zaraz znowu — mówicie że uszedł?? Jesteście tego pewni?
— Nie ma wątpliwości, pytałem mistrza Andrzeja, — potwierdził tę wiadomość.
— Jaszko uszedł! — powtórzył raz jeszcze Leszek niespokojnie. — Nie obawiam się go, człek jest mały, lecz — przez małych też złe się dzieje, a — któż wie? jam temu winien może!
Biskup spojrzał zdziwiony.
— Tak — odparł książe — uczyniłem miłosierdzie połowiczne, gdy trzeba było zrobić całe. Nieczynny siedział, sprzykrzył sobie...
— Ucieczka Jaszka, który najprędzej do Wrocławia, do dawnych ojca przyjaciół mógł się udać, niepokoi mnie — odezwał się Iwo — dlatego chcę na ten dwór Mszczuja wysłać.
Leszek potwierdził pokłonem zdanie Biskupa, nic nie mówiąc — widać było niepokój na nim, długi rękaw swej sukni machinalnie ująwszy, szarpał go patrząc na podłogę.
Iwo otrzymawszy przyzwolenie Leszka — nie chciał męczyć go dłużej, wstał jakby go myślał pożegnać.
Książe zobaczywszy to, uprzedził go i z uszanowaniem ująwszy za ręce obie posadził znowu na krześle.
— Jaszko uszedł! — zamruczał. — Cóż Wojewoda?
To mówiąc bystro spojrzał na Biskupa.
— Widziałem go zgryzionym tem, gniewnym na syna — nie posądzam — lecz ojciec musi mieć rodzicielskie serce..., a nam należy czuwać...
— Tak! czuwać! nieustannie nasłuchiwać, dzień i noc się obawiać, nie mieć jednej niezamąconej godziny — tak! to jest dola tych którym drudzy zazdroszczą! — westchnął Leszek... — O! czemużeście wy mnie nie pozostawili w spokojnym Sandomierzu, na małym udziale, z któregoby mnie nikt nie wypędzał! — dodał z gorzką wymówką. — Tam, byłbym ja i moiby szczęśliwsi byli.
— Dlatego miłościwy panie, tobie szczęścia poskąpiono ażebyś je dał drugim — rzekł Biskup. — Człowiek nie żyje dla siebie — a wy z łaski Bożej przez krew i pochodzenie na tę ofiarę wyznaczeni byliście...
— A Bóg co mnie przeznaczył na ofiarę — dodał Leszek smutnie — nie dał serca twardego aby wszystko co w nie godzi znosiło bez wzruszenia.
— To się zwie ofiarą! — dołożył Iwo...
A mówiąc to poszedł Leszka uściskać... Łzy miał na powiekach książe.
— Smutna jest dola moja, — szepnął, — ale przykład ojca nauczył mnie ją znosić. — Niech się stanie wola Boża...
— Trapić się zbytnio nie ma czem — rzekł Iwo — miłościwy panie... Nie myślcie więc o złem, a ja za was czuwać będę.
To mówiąc pobłogosławił i powoli przeprowadzany przez księcia ze dworca powrócił na modlitwę do kościoła.
Świątobliwy Biskup, którego wielka pobożność trzymała ciągle w tym stanie podniesienia ducha, który daje jasnowidzenie przyszłości, był ubłogosławiony proroczym darem i umęczony nim.
To co dla innych było zakrytem, dla niego występowało jasne, czytał w sercach, widział to w ludziach często czego oni sami nieświadomi byli — w tych widzeniach wieszczych przesuwały się przed nim wypadki mające nastąpić w tak żywych obrazach, jakby je już miał przed sobą.
I teraz gdy kraj jeszcze na pozór był spokojnym, a walka Odonicza z Laskonogim i krnąbrność Światopełka zdawały się nie grozić niczem oprócz chwilowego zawikłania, Biskupa Iwona, który miał przeczucia jakiegoś krwawego końca — na chwilę nie opuszczał niepokój aż do gorączki i łez poruszający. Sam sobie wyrzucał brak wiary w Opatrzność Bożą, karcił się jako krnąbrne dziecię, usiłował modlitwą pokonać to zamącenie ducha — a krwawe obrazy ścigały go ciągle.
Od Leszka którego smutek i skarga żywo się w sercu jego odbiły, Biskup poszedł do kościoła, i ukląkł przed ołtarzem na modlitwę, błagając Boga o pokrzepienie i pokój...
Dość długi czas spędziwszy na tem rozmyślaniu łzawem, wstał złożywszy część brzemienia u stóp krzyża i zwrócił się ku dworcowi swemu.
Nigdy Biskup Iwo nie wychodził z domu bez groszy na jałmużnę przeznaczonych. Wiedzieli o tem ubodzy, i jak skoro się ruszył gdziekolwiekbądź, ścigały go tłumy wszelkiego rodzaju nędzarzy.
Było dlań rozkoszą wielką iść tak powoli, mówić z niemi, pytać i rozdzielać jałmużnę, niektórych wiodąc za sobą do dworca, gdzie zawsze stół dla ubóstwa był gotowy, odzież nagromadzona, przytułek zabezpieczony.
Chorych ztąd odsyłano do szpitala na Prądnik, który już nie starczył biedactwu. Jeźli po drodze trafił się klasztór, Iwo dzielił się z nim biednemi...
U drzwi kościelnych już nań oczekiwał ten zwykły dwór jego, nazywał bowiem nędzarzy dworakami swemi; a Biskupowi dosyć nań było okiem rzucić aby w nim rozpoznać dobrych znajomych, spotykanych co dnia. Wśród nich, nieco opodal uśmiechała się Pasterzowi twarz i postać osobliwa, która nawet wśród tej gromady łachmanów najpoczwarniejszej, odznaczała się szczególnym charakterem.
Był to człowiek stary lecz nie zestarzały, krzepki jeszcze, z głową łysą jak kolano i świecącą a połyskującą na słońcu jakby kościaną była, z wąsami i brodą czarną rozczochraną, z oczyma bez brwi, wielkiemi i ruchawemi, ustami szerokiemi i wykrzywionemi.
Żebrak ten dobrowolny, niegdy możny człowiek, pokutnikiem się stał w chwili namiętnego gniewu zabiwszy własną żonę. Gdy ochłonął potem, skrucha go wzięła, i żal okrutny, który mu zmysły pomięszał. Oddawszy dzieciom majętności swe, straciwszy pamięć swego występku, która mu rzadko powracała, Hebda poszedł o kiju na całe życie pokuty, nie chcąc już ani dzieci widzieć, ni progu krwią oblanego domu przestąpić.
Szaleństwo jego było dziwne. Na przemiany wesołe i rozpaczliwe, przytomne i bezmyślne, czyniło ono z niego jakby kilku ludzi odmiennych w jednem mieszkających ciele...
Hebda spędzał niekiedy tygodnie leżąc krzyżem na gołej ziemi, na chłodzie i zimnie u drzwi kościelnych. Słabł czasem tak iż go miłosierni ludzie, mało co żywego podnosić i karmić a poić musieli, aby powrócił do sił. — Napadała go potem wesołość niepomierna, szalona, krzykliwa, wśród której odzyskiwał rozum, przenikliwość nadzwyczajną, i złośliwość niemiłosierną. Naówczas wśród rynku, u kościołów zaczepiał ludzi najdostojniejszych wyrazami ostremi, nie szczędząc ich a wyrzucając im na oczy takie występki o których świat albo nie wiedział lub udawał że nie wie... Nie darowanoby mu tego bezkarnie, lecz że za szalonego uchodził — nikt się mścić nad nim nie chciał. Bawiono się tym nielitościwym cynizmem Hebdy, podbudzano go nawet do szyderstwa... Błyski rozumu wcale niespodziewane, wśród nieporządnej i rozpasanej mowy zdumiewały najpoważniejszych.
Lecz u Hebdy i ten rozum i złośliwość tak były pomięszane z niedorzecznościami, iż jednego od drugiego oddzielić było trudno.
Biskup miał szczególną litość nad biednym obłąkanym, codzień gdy chciał Hebda jadał u niego, dostawał grosz jaki, a często na zimę odzienie. Lecz u biedaka wszystko to nie trwało długo, suknie z siebie oddawał lub pozwalał zdzierać innym dziadom, grosz mu wyrywano. — Chodził na pół nagi z głową zawsze odkrytą zimą i latem, na mrozie i słońcu, legał u drzwi kościelnych, na zmarzłej ziemi, i nic mu nie szkodziło...
Dnia tego Hebda, co zdala poznać się dawało, był w napadzie szalonej wesołości. — Usta bezzębne trzymał szeroko roztwarte, oczyma śmiał się, śmiał zmarszczkami wszystkiemi twarzy i witał zdala Iwona rękami wywijając...
Pogroził mu Pasterz zdala, aby nie dokazywał — ale to nie wiele pomogło.
Hebda który się włóczył nieustannie po Krakowie i poza miastem, a miał jakby potrzebę kręcenia się ciągłego, gdy nie leżał krzyżem, — był jak najlepiej oświadomiony z tem co się działo w mieście, wśród ludzi, po domach, nie było dlań tajemnic. Często on pierwszy wygadał się z czemś co inni dopiero daleko później dojrzeli. Nie było straszniejszego i bystrzejszego oka śpiega od niego — dlatego pozbywano się go odedrzwi rychłą jałmużną, ale nie wszędzie ją przyjmował, i gdzie chciał dokuczyć ztamtąd go żadną siłą odpędzić nie było można. Bicia zdawał się nie czuć — gdy go psami poszczuto stawał, odwracał się do nich, — psy najzajadlejsze wlepiwszy w nie oczy trzymał jak na uwięzi, potem gdy huknął na nie, co one jego miały pędzić, on je odganiał.
Ubodzy zobaczywszy że Iwo patrzy na żebraka, rozstąpili się aby mu do Biskupa dać przystęp, on podszedł, ukląkł, złożył ręce i modlić się przed nim zaczął.
Iwo pobłogosławił go...
— A gdzież twoja opończa com ci ją kazał dać? — zapytał.
— Gdzie opończa! albomci ja jej był wart? — szepleniawo a prędko zaślinionemi usty począł Hebda, — pojechała w świat na lepszych plecach niż moje!!
— Bo ty zawsze odzierać się dajesz! — rzekł Biskup łagodnie — chodźże ze mną. Opada z ciebie łachman, świecisz nagim ciałem... Chodź.
Hebda wstał powoli posłuszny, i jakby o swej nagości nie wiedział, począł się z kolei przypatrywać to nogom, to rękom, to plecom, i głową potwierdził słowa biskupie.
Iwo tymczasem rozdawał grosze... a wyczerpawszy do dna woreczek który pod rokietą nosił skinął na Hebdę. — Chodź!
Wyszli tak sami do wrót zamkowych, — Biskup szedł znowu zadumany. Przestąpili już bramę, gdy na drodze żebrak się przysunął do Iwona. Ręką w powietrzu zrobił taki ruch jak niańki gdy dzieciom ukazują że poleciał ptaszek.
— Frrru! — zawołał — nie ma go! — i rzekł cicho. — Hen! hen!
Ukazując ku północy.
— Kto? co? — zapytał stając Biskup.
— Jaszko miły! Jaszko furknął! — dodał Hebda... — Stałem u wrót do dnia, albo i dnia wówczas nie było jeszcze — gdy go ojciec wyprawiał.
— Co mówisz? — groźno odezwał się Iwo.[1] — co ci się przywidziało?
Hebda ręką uderzył się po oczach.
— Ja mam kocie oczyska — rzekł, — i najlepiej widzę po nocy. — Ho! ho! patrzałem dobrze, widziałem wszystko. Ściskali się ze starym u wrót, czeladź konie trzymała. — Pozdrowienie komuś przez synala zasyłał. Ej! ej! ojcze święty, nie trzeba spać!
To powiedziawszy zatulił usta i zamilkł.
— Nie kłamiesz? — odezwał się Iwo surowo.
— Ojcze święty, grzesznik jestem przeklęty, kłamię czasami ludziom na utrapienie, sobie na mizerne pocieszenie, ale jak jabym mógł kłamać przed tobą, co czytasz we mnie i dobyłbyś ze mnie, choćbym we wnętrzności prawdę skrył?
Prawdę mówię, znają się ojciec z synem... Jaszka posłał tatulo! Nie trzeba spać.
— Coś rzekł — odezwał się Biskup poważnie — tego nie mów ludziom, nie noś po rynku!
— Ale wam, ojcze święty — rzekł Hebda schylając się mu do nóg, jak nie miałem mówić?
Nosiłem tę żmiję za pazuchą, kąsała mnie, szukałem was, dopierom znalazł.
Kiwnął głową.
— O ja, głupi człek, gorzej bydlęcia, ojcze święty — mówił dalej, — nie wiem nic, ciemno ciemno, potem we mnie jasności uderzą wielkie i widzę hen! hen! na wylot przez ludzi i przez ściany, i przez lasy... Co ja winien! dola moja!..
Biskup wysłuchawszy go, jął żegnać.
— Jeźli w tobie nieczysta siła gości — niech ustąpi z ciebie!! Módl się! módl!!
Hebda złożywszy ręce spokojnie, głośno zaczął odmawiać — Ojcze nasz, jakby na dowód że siły tej nie ma w sobie. Przeżegnał się i stał.
Nagle podniósł głowę, zawrócił ją do góry, oczy zmrużył i począł patrzeć w obłoki.
— Tsyt — rzekł — tst! Kruki się nawołują — będzie krew... Sam król kruczy pułki zbiera na żer...
Iwo przeżegnawszy raz jeszcze, powolnym krokiem zaczął iść ku domowi, Hebda go nie opuszczał. Jak tylko postrzegł że się Biskup oddala, pospieszył za nim.
— Ojcze święty — począł znowu — tu co trzeci człowiek to zdrajca... Idę ja czasem, idę drogą, ulicą, patrzę... Który czysty to się świeci jak pochodnia, który zdradny, czarny jak węgiel, a serce mu w środku goreje czerwono. Liczę, liczę, nie mogę zdrajców naliczyć...
— Kogóż oni zdradzać mają? — powolnie z litością zapytał Biskup.
— Albo ja wiem? — rzekł Hebda... — to tylko Bogu wiadomo — ale zdrajcy... Marek Wojewoda zdrajca, Jaszko zdrajca, ich przyjacioły czarni, psy ich czarne, konie czarne... wszystko czarne... Ja czasem widzę to, a czasem nie widzę nic... bom grzesznik przeklęty...
— Módl się! — rzekł Biskup.
— Czasem modlę się aż płaczę krwią i plwam krwią i jęczę krwią, — mówił Hebda — a czasem gęba mi zarośnie, piersi mi się ścisną, serce zmarznie — i nie mogę...
Z litością wielką Iwo odwróciwszy się doń, szeptał modlitwę, której Hebda ze złożonemi słuchał rękami. Szli znów dalej.
Lecz już dwór biskupi był na widoku, żebrak ludzi u wrót zamkowych więcej się może lękając niż Biskupa, począł się cofać i iść za nim w pewnem oddaleniu.
U wrót nowy tłum żebraczy czekał na powracającego Pasterza, a ujrzawszy go wszystka ta gawiedź jęczeć zaczęła i modlić się, a zawodzić najdziwniejszemi głosami, najniesforniejszemi. — Służba chciała odpędzać, lecz Biskup dał znak... — zostawiono ich w pokoju...
Hebda nieśmiało wkroczył za swym przewodnikiem aż do wrót, za próg i wkrótce potem wyszedł napowrót okryty szarą opończą, którą rozwiesiwszy szeroko na ramionach, nadąwszy się pysznie, stąpał tak pociesznie, iż żebracze jęki w śmiech się zmieniły...
Głos ten jakby w większą jeszcze dumę wbił Hebdę, podniósł do góry głowę i krzyknął.
— Precz z drogi kiedy pan idzie! hołysze!! Won ścierwa śmierdzące... Jam dziś pan!!...
Rozśmiał się sam, popatrzył na opończę i powlókł wywijając kijem młyńca...
W dworcu czekał na brata Waligóra, wcale dziś inaczej już przybrany niż gdy wyruszył z Białej Góry. Suknię miał długą futrem bramowaną, pas błyszczący z mieczem u boku, nóż u pasa, kołpak w ręku, i buty ze spiczastemi do góry zawróconemi nosami, jakie podówczas nosili wszyscy koło dworu i w mieście... Patrzącym nań zdala wrażał mimowolne uszanowanie i postrach jakiś. Ktoby o nim nie wiedział że był tym siłaczem sławnym, w twarzyby mu przeczytał, iż mąż był nieulękniony i serca wielkiego... Tak jak przed świętością wzroku brata jego Iwona trwożyły się serca nieczyste, przed siłą jego czystego wejrzenia, mięszali się ludzie słabsi. Stał też wśród nagromadzonych duchownych i świeckich którzy na Biskupa oczekiwali, odosobniony, sam do innych nie spiesząc, a drudzy doń nie śmiejąc...
Iwo ujrzawszy go, wnet się doń zbliżył z miłością wielką... Uściskał go wskazując mu komorę w której się zwykł był modlić i poufalszych przyjmować, a tymczasem gości swych witać zaczął.
Mszczuj czekał nań cierpliwie... Posłuchanie wszakże nie trwało zbyt długo; Iwo płaszczyk z ramion zrzuciwszy, pospieszył do brata.
— Z zamku wracam, księciu się pokłonić ci trzeba, — rzekł. — Wie o was...
Mszczuj tylko się po szerokiej piersi dłonią uderzył.
— Potem w drogę, bracie miły — kończył Biskup, — potrzeba jest wielka widzieć jasno...
Przeszedł się po komorze niespokojny.
— Wiesz, — rzekł — gdy Bóg łaskaw, ciemności dają światło, szaleni dają rady rozumne. — Po drodze naszedłem żebraka, tego nieszczęsnego Hebdę. Powiedział mi że na oczy swe widział gdy Marek syna wyprawiał... Knują więc zdradę...
— Dokąd go posłał? jasna rzecz na ten dwór, w którym on sam miał opiekę, do Henryka... Tamci jechać potrzeba, i uznać prawdę.
— Nie mogliście mi wstrętniejszego wybrać błota do zanurzenia się w niem, nad tę niemczyzny kałużę — odparł gorąco Waligóra. — Na samą myśl dusza się wzdraga...
— Bracie! bracie! nie bluźnij — rzekł Biskup. — Niemiecki dwór to prawda, ależ ludzie pobożni, w sercach ich Bóg mieszka, niewiasta święta, mąż jej godzien...
— A przecie pod Kraków szedł! — rzekł Mszczuj.
— Toć nic, grzech ten zmazał, — odezwał się Iwo, — a wierzaj mi, trudniej jest z grzechu powstać niż w cnocie trwać... Najdroższą owieczkę co się od trzody zbłąkała, sam Chrystus bierze na ramiona. Henryk dał się uwieść namowom Marka — ludzka była ułomność, ale się opamiętał i poprawił — to anielska...
— Żona i on Niemców wiodą na Szląsko... naszym tam nie pokazać nosa, ja się moim językiem nie rozmówię z niemi, a wprzód mi on uschnie nim się niemieckim splugawi.
— Bracie! — zawołał Iwo — grzech to jest!!
Mszczuj zamilkł i namarszczył się.
— Z tego się nie poprawię — mruknął.
— Z księciem Henrykiem rozmówisz się, — z synem jego ulubionym co imię toż samo nosi i ze dworem jego polskim, łacno się zrozumiesz a księżnej owej świętej pokutnicy pewnie widzieć ci nie przyjdzie, bo ona z mężem nie żyje i w Trzebnicy siedzi...
Mszczuj milczał już nie przeciwiąc się.
— Czyń ofiarę chętną — dodał Iwo. — Serce mam trwożne! Na jawie i we śnie widzę czyhających na tego dobrego pana, który nic nie widzi, gdy co ujrzy niepomiernie się trwoży, a jest w duchu czysty i serca anielskiego... Niechby oczy moje nie patrzały na to co serce przeczuwa! Czyńmy co w ludzkiej mocy, by od niego nieszczęście odwrócić...
— Wy więcej pewnie widzicie odemnie ślepego — odparł Mszczuj, — wierzę w to niebezpieczeństwo którego dojrzeć nie mogę. — Więc pocóż rozmyślać długo? Panem jest, niech zwoła nas, niech zbierze rycerstwo, niech się każe stawić bratu, niech powoła Ślązaków, idźmy przeciw tej grozie i stłuczmy ją na miazgę.
— Rada żołnierska — rzekł Biskup, — ale patrz. — Konrad Mazowiecki nie pójdzie, bo mu sił nie staje na obronę od Prusaków, Ślązacy nie zechcą — samych nas mało... Nie wojskiem ale powagą rozbić ich trzeba, postrachem!! Ulękną się gdy ujrzą nas czujnych, — pomięszamy im szyki.
Wreście Leszek jak ojciec jego, nie dobędzie oręża, dopóki powołany nie zostanie jawnem wystąpieniem. Rycerzem jest mocnym, lecz krwi rozlewem się brzydzi.
Będzieli wojna konieczną, — westchnął Biskup — pójdziemy w imię Boże... Tyś nas nauczyć powinien czy ona nieuchronną. — Jedź a powracaj!
Z wezbranej piersi Mszczuja dobył się oddech ciężki.
— Jamci posłuszny, — rzekł — lecz zaprawdę gorszego posła wybrać nie mogłeś...
— Mylisz się — odparł łagodnie Biskup. — Wstrętni ci są?? łatwiej dojrzysz w nich zdradę, jeźli jest, bo cię nie złudzą.
— Oni! mnie! — wykrzyknął Waligóra. — Ani nawet ta ich świętość niemiecka, którą wy szanujecie, nie zniewoli mnie do miłości ku nim...
Szmer w pierwszej izbie przerwał rozmowę. — Biskup ku drzwiom zwrócił głowę, szybko podszedł ku bratu, — począł po cichu serdecznemi go rozbrajać słowy, wśród których ciągle powtarzało się. — Jedź... Waligóra natarczywością tą złamany, nie śmiał się już sprzeciwiać... Uścisnęli się po trzykroć... Mszczuj spojrzał ku drzwiom za któremi stał znowu cały zastęp oczekujących i wymknął się małem wyjściem bocznem z komnaty.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek lub następny wyraz (co) wielką literą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.