Waligóra/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Waligóra
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.

Na drodze z Krakowa do Wrocławia, w gęstym lesie, o wieczornej godzinie, rozlegały się krzyki niewieście i głosy męzkie zapalczywe a namiętne... Słychać wśród nich było szczęk broni, jakby już do boju przyszło, i koni rżenie i tentent głuchy...
Wśród ciszy i uspokojenia wieczornego lasów, wrzawa ta rozlegała się i szła daleko... tak że w znacznej odległości jadący orszak męzki ją posłyszał.
Składał się on z przeszło dwudziestu koni, ludzi dobrze zbrojnych i ubranych dostatnio. Na czele jego jechał na ciężkim i silnym siwoszu mąż ogromnego wzrostu, pod którego ciężarem zdawał się koń uginać. Gdy krzyk doszedł do uszów jego, brwi mu się ściągnęły strasznie, drgnął cały, ręka mimowolnie sięgnęła po oręż wiszący u boku.
Słuchał krótką chwilę, potem nie oglądając się na poczet który za nim ciągnął, nie dawszy ludziom znaku żadnego, żgnął konia, który z nozdrzami rozdętemi w czwał z kopyta się rzucił i jak piorun popędził drogą w stronę z której krzyki się słyszeć dawały.
Orszak towarzyszący mu, w początku niepewien co ma zrobić z sobą, przyzostał nieco, ale konie rozumniejsze niż ludzie szarpać się poczęły za siwoszem, utrzymać ich nie było podobna, i bezmyślnie, nie radząc się wszyscy rzucili się za wodzem swoim. Stało się w szeregach zamięszanie, ci co z tyłu stali a dzielniejsze mieli konie, wyskoczyli naprzód, drudzy zostali z tyłu, obalił się jeden z rumakiem, drugi rznął o drzewo aż jeździec zleciał z siodła — reszta gnała za panem, po drodze mając się do mieczów...
Gdy na siwym koniu ów olbrzymi mąż dopadł miejsca, z którego krzyki go dochodziły, ujrzał kupkę ściśniętą rycerskich ludzi, a wpośród nich kilka kobiet na koniach — napadniętych przez jakąś gromadę zbójów pół pieszą, pół jezdną, licho zbrojną, odartą, ale liczniejszą od tych których napastowali.
Byli to leśni łotrzy, jakich się po gościńcach pełno włóczyło, czatujących na kupców i podróżnych. Rycerska garść ludzi broniła się mężnie, lecz zbóje też śmiało następowali, chwytając konie za uzdy, a pałkami waląc po zbrojach... Kobiety w środku stojąc w niebogłosy krzyczały...
Wśród zapalczywego tego zapasu, ani posłyszeli zbóje gdy siwy koń i mąż wpadł na nich nagle, i pierwszego który mu się nawinął ciął w łeb tak że padł nie drgnąwszy, krew tylko trysnęła na wsze strony...
Nim napastnicy opatrzyli się że przeciw nim odsiecz przybyła, już ów siłacz dwu z nich położył trupem, a trzeciego koń jego chwycił za grzbiet zębami. Tuż cały orszak nadbiegał z dobytemi mieczami i okrzykiem, tak że łotry postrzegłszy przemagającą siłę, myśleli tylko jak ujść pomsty... Zamięszanie stało się straszne, bo z dwu stron objęte zbóje wściekle już życia swego bronili... Padali jak porażeni krwią się brocząc, i wprędce trupami i rannemi dokoła ziemia była usłana i ledwie który z napastników z życiem się wymknął.
Garstka rycerzy wśród której znajdowały się dwie kobiety i niebezpieczeństwem i bojem wprawiona w szał jakiś i wściekłość, nie mogła się jeszcze pohamować i znęcała nad rannemi i trupami... Mąż na siwym koniu, który na ratunek nadbiegł, był to Mszczuj Waligóra. — Ten dawno już swój miecz okrwawiony otarłszy o płaszcza połę, do pochew schował i stał nad trupami w postawie zwycięzcy, który nie wiele ceni czyn dokonany, i ma go za rzecz powszednią. Twarz miał uspokojoną znowu, poważną, a choć wiek odjął jej urok młodości, miała jeszcze blask jakiś życia, który ją zastępował.
Ku niemu i jego towarzyszom zwróciły się teraz mowa i oczy tych, których Mszczuj ocalił od śmierci i rabunku...
Lecz Waligóra zasłyszawszy rycerzy mówiących nienawistnym sobie niemieckim językiem, stał niemy, zimny, jakby nie słyszał nic.
Dwie kobiety, które jęczały w pośrodku zaczęły też błogosławić mu i dziękować. Jedna z nich starsza, miała na sobie ubiór cały czarny, ciemną zasłonę, płaszcz gruby wełniany, i wyglądała jak zakonnica. Oblicze jej blade, cera zżółkła, jakby tych kwiatów które słońca nie widzą, powiadała iż musiała długo siedzieć w zamknięciu, wśród murów. Rysy twarzy, choć zwiędłe miały wyraz jaki nadaje wielkie rozgorzenie ducha. Błyszczał on w jej wielkich oczach czarnych, rozumnych, nakazujących poszanowanie, w ustach wązkich a ściągniętych jakby siłą woli, w sklepieniu skroni, którą marszczki lekkie myślami poorały.
Strach spotęgował jeszcze charakter tej twarzy, z której blizkość męczeństwa i śmierci wydobyła religijny jakiś zachwyt... Teraz jakby ze snu wychodząc tarła białą wychudłą dłonią skroń bladą... patrzała w koło — a wzrok jej zdumiony zatrzymał się na majestatycznej postaci milczącego Waligóry — który czekał obojętny aż się jego orszak z rannemi łotrami rozprawi...
Druga z kobiet młodsza daleko, lecz już zaczynająca przekwitać po pierwszej wiośnie, twarzyczkę miała rysów delikatnych, piękności wielkiej, ujmującej, a zupełnie różnej od pospolitych na północy. — Czarne jej oczy zapadłe nieco brunatnym otoczone cieniem, przysłaniała powieka z długiemi rzęsy czarnemi, brwi nad niemi zarysowane silnie, były też kruczo czarne; cera nieco brunatna, maleńkie usta smutne, owal twarzy dziwnie regularny — czyniły ją szlachetnie i anielsko piękną. Nic też namiętnego, ziemskiego nie psuło harmonii tych linij spokojnych, których przestrach nawet nie zdołał skrzywić i połamać; nadał im tylko jeszcze bardziej porywający wyraz niedoli...
Młodsza ta pani, odziana była szaro, choć płaszcz także miała czarny, i strój jej staranniejszy więcej świeckie niewiasty dworu książęcego przypominał. Kilka klamerek i łańcuchów złotych widać było na jej piersi i ręku...
Waligóra który w nią się wpatrzył bacznie, bo mu te rysy przypominały kobiety w młodości widziane, gdy z bratem na naukach był w Paryżu — uczuł się może wspomnieniami temi, czy jakąś litością pociągniony ku niej. Przyczyniało się do tego, że wśród tej gromadki ona jedna nie zdawała mu się Niemką...
Z dziwnem uczuciem począł się jej przypatrywać... tęsknił za córkami, może za towarzystwem niewieściem, czegoś mu dawno do złamanego życia brakło. — Ta kobieta budziła w nim zastygłe jakieś uczucia...
I ona też z zajęciem wielkiem patrzała na poważnego męża... który na wszystkie podziękowania i pokłony Niemców, ledwie pogardliwem skinieniem głowy odpowiadał. Sądząc z tego że i jej nie zrozumie, niewiasta ochłonąwszy nieco, dobyła białą rączkę z pod płaszcza i ruchem jej zaczęła zbawcy dziękować, przykładając ją do serca. — Uśmiechnęły się blade jej usta tak wdzięcznie a smutnie, iż Mszczuj uczuł litość wielką nad nią. A gdy zobaczył że w tej chwili, siły ją opuszczały, i zdało się że z siodła zsunie się na ziemię, — bo twarz bladością się powlokła trupią, skoczył sam z siwego, aby ją chwycić i nie dając spaść — złożył powoli na ziemi.
Stało się to w mgnieniu oka, a Mszczuj sam nie wiedział jak z konia zerwał się i dopadł do niej, gdy już się na kark koniowi słoniła.
Ujrzawszy to starsza niewiasta przestraszona niezmiernie, nie tyle omdleniem towarzyszki co ratunkiem, który się jej niebezpiecznym wydawał, co rychlej zsiadła także biegnąc do omdlałej towarzyszki...
Z flaszeczki którą miała u pasa przy torebce, poczęła uklęknąwszy płynem jakimś nacierać jej skronie. Mszczuj który na krok odstąpił, posłyszał ją, jak tylko zemdlona oczy otworzyła, przemawiającą do niej ale nie mową niemiecką. Dźwięczały w niej znane mu dawniej brzmienia południowych języków Włoch i Galii, — choć popsute niemiecką wymową.
Ucieszył się tem wielce... że się na pierwsze nie omylił wejrzenie i że niewiasta, która w nim obudziła litość nie należała do znienawidzonego plemienia.
Choć przez lata długie Waligóra języków tych, niegdyś sobie dobrze znanych, nie używał, przyszły mu one teraz nagle na pamięć jakby z ukrycia jakiego, wstając całe i nienaruszone...
Mógł się więc bez grzechu rozmówić.
Tym samym językiem Południa, odezwał się do starszej niewiasty, iż kilka kropel wina nie zaszkodziłoby osłabionym trwogą. To mówiąc podał jej flaszkę i kubek które miał na sobie, bo mu je Biskup na podróż wziąć kazał.
Usłyszawszy dźwięk tej mowy niewiasta, która oczy powoli otwierała, podniosła nieco głowę i piękne oczy czarne zwróciła ze zdumieniem z radością pomięszanem ku Mszczujowi. Powtórnie małe jej usta rozjaśnił półuśmiech smutny i szepnęła głosem w którym czuć było powracającą nadzieję jakąś.
— Któż wy jesteście co tę mowę znacie? I wy tu obcy?
Mszczuja przejął głos prawie dziecięcy, słodki, — pieszczotliwy.
— Nie, jam tutejszy ziemianin, — rzekł, — alem w młodości po świecie bywał — i coś mi w pamięci zostało! — rzekł powoli.
Starsza niewiasta gdy mówił ciekawe oczy wlepiła w niego, — jakiś niepokój w nich się odbijał...
Przebąknęła coś po niemiecku, Mszczuj zmarszczył się i potrząsł głową, dając jej szorstko poznać że tej mowy słuchać nie chce.
— Zkądże wy tutaj? — zapytał powstającej z ziemi z pomocą starszej niewiasty.
Nie dając jej odpowiedzieć, starsza odparła językiem łamanym.
— Jechałyśmy do ks. Jadwigi do Wrocławia; — wy, szlachetny panie ocaliliście nas, jeśli nie od śmierci, to od wielkiego niebezpieczeństwa. Księżna nasza wdzięczną wam będzie... Chciejcie nam powiedzieć o sobie, abyśmy wiedziały komuśmy wdzięczność winny tak wielką.
— A! — odparł Mszczuj patrząc na młodszą, która go z wielkiem słuchała zajęciem — mała to rzecz... Nie trudno było tych łotrów przepędzić. Wdzięczność winniście Opatrzności, która mnie tu wczas przyniosła. Ja także jadę do Wrocławia — a że lasy i drogi u nas niepewne, będę wam dla bezpieczeństwa towarzyszył zdala.
— Niech wam Bóg to nagrodzi! — zawołała starsza składając ręce... — modlić się za was będziemy!!
Gdy się to działo już ludzie Waligóry na współ z Niemcami uprzątnęli byli drogę, nie troszcząc się o trupy, które precz poodrzucano. Rannych nie było brać po co, i Niemcy ich podobijać chcieli, gdy Waligóra na przekorę im, nie dopuścił tego okrucieństwa, rozkazując swym ludziom do drzew ich poprzywiązywać...
Nie wielkie to było miłosierdzie, bo nierychło się spodziewać mogli, by zbiegli towarzysze przyszli na ratunek, a mogli z ran i głodu, mrzeć w męczarniach, lecz litości też nie byli warci...
Niemcy ich mrucząc poodzierali jeszcze ze wszystkiego co się im na coś przydać mogło. Ponieważ dosyć czasu na bój i na przygotowanie się do dalszej podróży po nim, zeszło, bo wielu siodła, suknie i zbroje potrzebowało poprawiać, a niektórzy z Niemców ranni byli, już pod zmierzch ruszyli się wszyscy szukać noclegu...
Przodem szła kupka Niemców, za niemi jechały dwie niewiasty — Mszczuj potem i cały orszak jego, w małem od pana oddaleniu. Mógł więc Waligóra mówić po drodze z towarzyszkami, lecz gdy pytać zaczął je, młodsza zwróciła się ku niemu, spojrzała nań i zdało mu się jakby chciała dać poznać że przy starszej choćby życzyła odpowiadać się boi. Zdumiał się temu Mszczuj — dorozumiewając iż młodsza nie bardzo może chętnie jechała na dwór ks. Jadwigi. Twarz jej i teraz wcale nie okazywała radości zbytniej. Wejrzenia które na towarzyszkę rzucała, były bojaźliwe i ukradkowe...
Zaprzestał więc Mszczuj badać, a wkrótce potem usłyszał jak starsza z podróżnych, rozpoczęła pół głosem, pół śpiewem modlitwę, której młodsza ciszej wtórowała.
Wieczór coraz się stawał ciemniejszy, niebo okryło się chmurami gęstemi, las ciągle otaczał drogę wijącą się nim, to gęsty i podszyty, to przerzedzony, lecz zawsze w daleką głąb sięgający, tak że pól i łąk prawie nie było... Pagórek czasem odsłonił się łysy nieco, ale i na nim leżały od wiatru powalone kłody i strzelały latorośle nowe...
Gospody którą Niemcy obiecywali, ani wsi żadnej, ni chaty widać nie było. Mszczuj miał wprawdzie namiocik podróżny, a mógł i w szałasie spocząć, lecz Wrocławianie do gospody dla jadła i koni choć nocą ciągnęli, a Waligóra nie chciał uratowanych opuścić.
Ciemność pospieszyć nie dawała, jechali wszyscy w milczeniu głuchem, które tylko mruczenie modlitw i pobrzękiwanie oręży i rynsztunku koni przerywały. Czas wydawał się długim...
Północ być już mogła, gdy naostatek Niemcy się odezwali iż światło postrzegli i gospoda stała w niewielkim oddaleniu. Las się przerzedzał...
Światło nie z domostwa widać było, ale od obozowisk które dokoła jego porozkładali podróżni. Noclegowała u gospody kupiecka jakaś karawana z wozami, i różni wędrowcy, każdy swym dworem, małe ogniska porozpalawszy. Jak tylko zdala tentent koni nadciągających dał się słyszeć w uśpionych już obozach ruszyły się straże, zapłonęły jaśniej ognie... śpiący nawet powstawali z obawy jakiej napaści nocnej.
Wnet dokoła odezwały się hasła i pytania — a Waligóra ze zgrozą przekonał się iż wszyscy ci podróżni Niemcy być musieli. Krzyżowały się pytania i odpowiedzi, po których uspokajać się zaczęto...
Do gospody skoczył zaraz Niemiec szukać dla niewiast przytułku, gotów nawet powyrzucać tych co go zajęli; lecz dla nikogo tam miejsca nie było, bo oprócz szopy i mizernej lepianki przy niej w której piwo szynkowano, nic nie znaleźli.
Pod szopą stało trochę koni... Dla dwóch więc podróżnych, które w płaszczach jak stały na ziemi się spocząć ofiarowały, podesłano sukna i kobierce, otoczono je dokoła, a nieopodal Mszczuj ze swemi ludźmi rozkładać się począł. Sam już nie chcąc się narzucać niewiastom, przez komornika namiot im swój posłał aby je trochę od chłodu osłonił, nie potrzebując go dla siebie, bo na wszystko był wytrwałym. Dla starszej Niemkini byłby pewnie nie uczynił tej ofiary, lecz żal mu było czarnookiej, smętnej Włoszki czy Francuzki...
Noc to była niespokojna, i tylko najmocniej znużeni, mogli zasnąć ległszy wśród koni, które się odrywały, rzucały, i ludzi co na nie krzyczeli, wśród straży przechadzających się, dymu który wiatr z ognisk pędził, to gasnących to podkładanych stosów drzewa, utrzymywanych do dnia... i wichru, który po północy dąć zaczął... Z każdej gromady ktoś czuwać musiał, bo nadedniem ruszać się zaczęli podróżni, a ci mogli swoje i cudze wziąć w drogę z sobą.
Kłótnie i wrzawa z brzaskiem poczęte, nie ustawały już do dnia. Jesienny dzień obiecywał się chmurny i posępny. Pod namiotem zaczął się od modlitw, z któremi obie niewiasty na konie siadły. Młodsza zwróciła się jakby oczyma szukając Mszczuja, którego gdy dostrzegła prędko znów zbliżyła się do starszej towarzyszki. W drodze okazywała ona dla niej i uszanowanie pewne i razem wyższość nad nią, bo starsza wydawała rozkazy, odzywała się do ludzi, i przywoływała ich do siebie, nie pytając o nic milczącej młodszej.
Ta jechała z głową spuszczoną, obojętna na wszystko. — Zbliżanie się do celu podróży, nietylko się jej nie zdawało pocieszać, lecz niemal sądzić mógł Mszczuj, iż ją coraz bardziej niepokoiło...
Około południa trafili jadąc na osadę niewielką, przy której drewniany stał kościółek, a że tu koniom popasać było potrzeba, starsza zażądała pójść się pomodlić... Mszczuj zdala niedobrze słysząc, miarkował iż młodsza znużeniem się wymawiając, chciała pozostać dla spoczynku. Zostawiać ją samą niebardzo sobie życzyła tamta i po długich szeptach i namowach, nierychło ku kościołkowi się puściła.
Waligóra, który się nieco dalej rozłożył z ludźmi, po odejściu jej, wiedziony ciekawością, której się nie chciał opierać, zbliżył się zwolna ku miejscu, gdzie młodsza podróżna pod daszkiem do ściany się przytuliwszy siadła... Spostrzegła go zaraz, a że nie okazała wcale by unikać go chciała, Mszczuj zbliżył się śmielej.
Niemcy na boku jadło sobie przygotowywali — mógł więc rozpocząć rozmowę i odezwał się że noc była bez spoczynku... i pewnie pilno im być musiało dojechać do Wrocławia.
— A! miły panie — rzekła głosem łagodnym smutna niewiasta — spoczynku pragnę dawno, lecz czyż wiem jaki mnie tam czeka!! Jestem jak widzicie, z dalekiego innego kraju — tu mi wszystko obce i straszne. Inny obyczaj, niebo i ludzie...
— A cóż was tu zagnało? — spytał Mszczuj litościwie.
— Sieroctwo moje — rzekła niewiasta. — Nie miałam ojca i matki, bo ta zmarła w mojem dzieciństwie, a ojciec zginął w jednej z wypraw krzyżowych. Wychowywała mnie przez miłosierdzie siostra tej księżnej, która teraz przez pamięć dla królowej Agnieszki z Meranu, zażądała mnie wziąć do siebie... Nazywam się Bianka, miej, szlachetny mężu, litość nademną.
To mówiąc łzy szybko otarła.
— Mówią o księżnie Jadwidze iż litościwą, dobrą jest i pobożną — rzekł Mszczuj pocieszając sierotę.
— Pobożną, bardzo pobożną jest i świętą, i litościwą dla biednych, ale dla siebie okrutną i nielitościwą dla tych których kocha, bo jedno tylko szczęście zna dla siebie i dla nich — w męczeństwie!!
Mnie sierotę czeka przy tej pani klasztór i życie grobowe... a ja — a mnie Bóg do niego nie stworzył!...
Dokończyła łzawo i cicho.
Mszczuj uczuł się poruszonym. Te wyznania tak nagłe i szczere dowodziły wielkiej obawy i wstrętu jakiego sierota doznawała, na samą myśl zagrzebania się w klasztorze...
— Siłą przecież zmuszać was nie będą do życia, którego nie chcecie — odezwał się.
— A cóż ja pocznę? gdzie się podzieję, jeźli na gniew i niełaskę mej jedynej opiekunki zasłużę? — mówiła Bianka. — Słyszeliście może o nieszczęśliwym losie tej co mnie wychowała... była królową i została wygnanką... Zmarła z łez gorzkich które połykać musiała... Miałam przytułek przy niej, potem zostałam bez opieki... Pobożna ks. Jadwiga słała po mnie... nierychło znaleziono mnie, u nowych państwa którym służyłam na dworze, i gdzie ciężkie miałam życie. Zdało mi się to ocaleniem...
Siostra Anna, pół zakonnica którą przysłano po mnie, tyle mi naopowiadała o księżnie przez drogę, że mnie nabawiła trwogą...
A! tam gdziem żyła, choć mi nieraz gorzko płynęły godziny, trochę było swobody, powietrza i choć cudzego wesela, a tam! tam... wśród tych murów... przy tej surowej pani...
Bianka płacząc mówiła żywo, i sama się temi skargami upajając, coraz więcej okazywała trwogi i niepokoju.
Spoglądała na Mszczuja, jakby błagała jego litości i opieki. Na Waligórze to opowiadanie przerywane łzami, czyniło wrażenie silne, któremu on sam się w duszy dziwił. Przez długie lata od śmierci żony, nie widywał on prawie niewiast, oprócz swych dzieci. Dwór składał się z prostych wieśniaczek...
Piękność tej sieroty, jej smutek, obawy, — los który ją czekał zaczynały go jakby nowym czynić człowiekiem. Zapomniał za czem jechał — kim był... Wieku swojego nie pamiętał, poruszało mu się serce gwałtownie...
Wstrzymywał się jednak wstydem jakimś i rozumem, od tego co mu się po głowie snuło...
— Nasłuchałem się ja w Krakowie już, — rzekł — o wielkiej pobożności ks. Jadwigi..., wszyscy ją jednak powiadają świętą, pobożną i miłosierną... Nie trwożcie się tak.
— Ale siostra Anna, co zemną jedzie, zna ją lepiej niż wszyscy, bo na jej dworze i przy niej cały wiek przebyła. Z niej ja widzę co mnie czeka. Przez drogę całą przysposabiała mnie do tego szczęścia klasztornego, którego ja się boję... Księżna Jadwiga chodzi we włosiennicy, opasuje się paskiem żelaznym, boso w zimie spędza nocy na modlitwie... Krwawe dyscypliny całuje..., a dla Boga wyrzekła się męża i dzieci... Będęż ja mieć siły aby pójść w jej ślady??
Mnie jeszcze w uchu i sercu brzmią piosnki Południa, ja pamiętam szczęśliwe dni dzieciństwa, gdy Agnieszka była królową, a ja jej dzieckiem, wprzód niż swoje miała dzieci... Nieraz król Filip August kołysał mnie na kolanach, — ten wielki mocarz, rycerz, co tyle dla mej przybranej matki wycierpiał...!!
Bianka płakała, Mszczuj zadumany stał i patrzał...
— Choćby człowiek chciał — odezwał się cicho — jak tu ratować was. Jesteście w mocy opiekunki waszej.
— Jestem sierotą! — powtórzyła cicho Bianka spoglądając na Waligórę, tak jak tonący na deskę któraby mu mogła pomódz do ocalenia. Z całą gorącością dziecka Południa wyzywała starego rycerza na ratunek... Trwoga czyniła ją śmiałą, zuchwałą.
Nie mówiąc nic zdawała się oczyma błagać.
— Weźmij mnie i uczyń co chcesz zemną, a ocal od niewoli...
Waligóra spojrzał ku kościołkowi, czy starsza nie powracała, ale nie widać jej było. Stał więc niepewny co ma powiedzieć, jak pocieszyć — a litość go zdejmowała coraz większa.
— Siostra Anna, jak jej pani, — mówiła cicho Bianka — świętą jest niewiastą. Żyje tylko w Bogu... Kiedym jej chciała użalić się z tęsknicą moją, ona mi przyszłość malowała za grobem... Otwierała mi grób abym w nim szukała zapomnienia — a ja jeszcze spodziewałam się i pragnęłam życia... lepszego niż te którem znała...
Ja drżę i boję się grobu...
— Nie może to być — począł wzruszony Mszczuj, — żeby wam czasu nie dano do namysłu, a gdy poprosicie by was na świecie nie zostawiono. Na dworze młodych książąt siła rycerzy jest, którzy was pewnie chętnie zechcą ratować!
Bianka niedowierzająco potrząsała głową i patrzała na Mszczuja...
— Gdyście w lesie przyszli nam na pomoc — rzekła — wiecie co mi się zdało? Że to Bóg wa[1] zsyła abyście mnie z ich rąk wyrwali!! Jeszcze teraz myślę że wy mi opiekunem być powinniście...
Waligóra żachnął się jak rażony temi słowy.
— Alem ja stary — odparł — i córki mam dorosłe... Cóż wam po mnie...
— Córkom waszym służyć będę! o! najcięższe spełniać usługi... byle nie być zamkniętą w więzieniu...
Waligóra spuścił w dół oczy.
— Gdybym chciał — mruknął — jakże was mogę wziąć z tego dworu? Siłą! toć mi nie dadzą, bo są mocniejsi...
— Przecie rycerzem jesteś? — odparła Bianka żywo. — Wiecie prawo rycerskie że w pomoc słabszemu przyjść — obowiązek. A któż biedniejszy i słabszy być może nademnie?
Wyciągnęła doń dwie białe ręce, Mszczuj stał jak w ziemię wbity, postrzegł właśnie iż Niemcy ciekawie się przypatrywali, bo pewno nie rozumieli, rozmowy jego z Bianką, wzbudzała w nich jednak ciekawość — byli jakoś niespokojni. A i z kościoła też widział wychodzącą w płaszczu czarnym siostrę Annę. Za całą odpowiedź więc — rzekł krótko.
— Siostra Anna powraca, we Wrocławiu postaram się widzieć was i mówić z wami. Da-li się co uczynić — zrobię chętnie, bo mi was srodze żal! Srodze żal...
Bianka nie zważając na swą straż obie ręce przyłożyła do piersi na znak wdzięczności. — Waligóra oddalił się szybko.
Niemcy postrzegłszy powracającą siostrę Annę powstawali z ziemi, jeden z nich poszedł naprzeciw niej.
— Miłościwa pani — rzekł — wasza towarzyszka długą jakąś miała rozmowę z Krakowianinem... Gadali bardzo żywo...
Niemiec twarz wykrzywił.
— Nie zda się ona wam do klasztoru! — dodał — jej pono co innego w głowie!
Siostra Anna zmarszczyła się i dała znak ręką mówiącemu aby przestał. Umilkł posłuszny. Przyspieszyła kroku i oczyma badającemi rzuciła na zapłakaną swą towarzyszkę...
— Widziałam zdala — odezwała się surowo, — że was tu ten stary zabawiał. Nie przystało wam, tak z mężczyznami obcować, bo są wszyscy, i starzy nawet, zwodnicy złośliwi... Czemuście go nie odprawili?
— Bo mnie pytał o moje życie, a ma do tego prawo, kiedy nam je ocalił — odezwała się Bianka głosem nieco śmielszym. — Cóż w tem złego!
— Dobre to nie jest! Lepsze były pacierze! — poczęła sucho siostra Anna. — Wy powinniście się sposobić do tego szczęścia co was czeka — a nie może być większe, gdy święta pani chce was uczynić współuczestniczką swojej świątobliwości i szczęścia swego. Trzeba o przeszłości i płochości zapomnieć...
Westchnęła siostra Anna.
— Widać żem ja niegodna łaski Bożej i do serca waszego przemówić nie umiem — rzekła, — kiedy tak długi czas obcując z wami, natchnąć was nie umiałam lepszym duchem... Lecz, czego ja nie zdołałam uczynić miesiącami, święta pani dokaże jednem wejrzeniem, słowem jednem... To co was dziś trwoży, szczęściem się wyda...
Bianka zamilkła, konie przysposabiano do dalszej podróży...
Od tej chwili już siostra Auna[2], powziąwszy jakieś podejrzenie, ani na krok nie odstępowała Bianki, ni też zdała się widzieć i chcieć znać Mszczuja, który wciąż jechał za niemi.
Pomimo tej pilności starszej towarzyszki, sierota znajdowała zawsze jakiś sposób przypomnienia się staremu, spojrzenia nań ukradkiem, rzucenia mu uśmiechu, dania znaku. — Im się bardziej zbliżali do Wrocławia, tem trwoga w biednej wygnance rosła. Mszczuj też mniej teraz o swej przygodzie i o niej rozmyślał, bo się dlań zbliżała ciężka godzina, stawienia się na tym dworze, dla którego może ze wszystkich ówczesnych, wstręt miał największy.
Tędy mu płynęli na Ślązko owi nienawistni Niemcy, których już po drodze spotykali osady nowe..., niechcące znać ani pana ani prawa tutejszego..., niosące z sobą obyczaj swój, język i przywileje, które ich reszcie kraju obcemi czyniły.
Mszczuj wiózł listy od Biskupa Iwona, będące pozorem podróży. — Musiał jeden z nich oddać Henrykowi Staremu, mężowi ks. Jadwigi, drugi synowi jego, młodemu księciu, który tu więcej rządził od ojca, prowadzącego życie pobożności oddane, niemal zakonne...
Stawić się przed niemi, o których wiedział że na wpół Niemcami byli, wśród dworu złożonego prawie z samych przybylców, Szwabów, Sasów, Turyngów, było dla Waligóry męczarnią. Obiecywał też sobie co najrychlej zbyć się poselstwa, i jak najprędzej powracać.
O pół dnia od Wrocławia na nowym popasie, zdala zobaczył Biankę z oczyma zaczerwienionemi, płaczącą jawnie, którą siostra Anna natarczywie zbyt pocieszała. Nie mógł się powstrzymać by się do nich nie zbliżyć.
Starsza widząc go podchodzącego i chcąc może uniknąć by Bianki nie zagadnął, sama pospieszyła objaśnić łez przyczynę.
— Biedne dziecko! — rzekła, — trwoży się niepomiernie jak ma stanąć przed majestatem świątobliwej pani naszej. Nie dziw! Któżby się nie strwożył mając oglądać to oblicze ubłogosławione dobrowolnem cierpieniem!
We Wrocławiu my tylko jedną noc przepędziemy może — bo mamy rozkazy abyśmy wprost do Trzebnicy jechały, gdzie świątobliwa pani przebywa... Jabym tam rada na skrzydłach wzleciała...
Waligóra słuchał nie odpowiadając.
— Księżnej pani powiem żeście nas uratowali z rąk zbójów, westchnie za wami, a jej westchnienie pewno u Boga znaczy więcej, niż niejednego księdza modlitwa!
Mszczuj się skłonił.
— Trzebnica nie uciecze, — rzekł, — a spoczynek byłby wam potrzebny.
— Tak to wy po waszemu, po świecku sądzicie — odparła siostra Anna — a gdzież na tej ziemi utrapienia spoczynek? Albo nam co do nieba spieszemy, godzi się spoczywać?? marne, liche i niegodne ciało pieścić i dogadzać mu??
Siostra Anna gdy to mówiła z prawdziwego natchnienia i zapału religijnego, surowa jej i niemiła twarz, przybierała wyraz takiego ubłogosławienia, uniesienia, świątobliwości — iż nawet Mszczuj zimny a uprzedzony — poczuł dla niej jakieś trwożliwe poszanowanie.
Siostra Anna podniosła ręce do góry — — Trzebnica! to niebo, to furta raju! — dodała — tam tylko żyć, w tym porcie zbawienia..., do którego burzliwe życia nie dosięgają fale...
I uśmiech szczęścia blade jej usta namaścił...
Bianka patrzała na nią z jakąś trwogą, — i Waligóra widział jak cała drgnęła strachem, i pobladła...
— Spieszmy! — dodała siostra Anna, zwracając się do towarzyszki. — Święta pani której myśl szła za nami w podróży, widzi już nas okiem proroczem, czuje że się ku niej zbliżamy!
Dała znak Niemcom... i konie podprowadzono. Jeszcze raz okiem błagalnem sierota rzuciła na Mszczuja, który jej skinieniem głowy odpowiedział. Zbliżanie się do miasta zmuszało go przyzostać nieco, aby się do wjazdu przygotować. Nie chciał wstydu czynić temu od którego przybywał.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – was.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Anna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.