Walek na jarmarku/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Hieronim Derdowski
Tytuł Walek na jarmarku
Wydawca Hieronim Derdowski
Data wyd. 1890
Druk Hieronim Derdowski
Miejsce wyd. Winona
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4. Przygoda z niedźwiedziem, panem burmistrzem i łykami.

Dalej idzie nasz Walek i rękoma macha, W tem jakoby zobaczył ze Zakrzewa Wacha, Co go posłał na jarmark ekonom po osły; Poznał go po kołtunach, które w kark mu wrosły. Widać, że już nie trzeźwy; kożuch wdział na ręby I łańcuszek żelazny zachaczył za zęby; Za łańcuszek wej trzyma jakiś łyk ubogi I gdy Wach się potoczy, prostuje na nogi, Bębni jemu nad uchem, śpiewa: dana! di! di! Musi z Wachem pijanym mieć nie mało biedy. Jedną łapą się trzyma Wach długiego drąga, Drugą, mrucząc radośnie, do Walka wyciąga. — Aby jeden mnie poznał! Jakże mnie to cieszy! Krzyknie Walek i drucha pocałować spieszy. Uścisnęli się obaj: — Mój kochany Wachu! Ale nie sap tak mocno, nie róbże mi strachu!.. Jeno piersi mi nie zgnieć, nie bądźże okrutny! Rety! Ugryzł mnie w ramię! To diabeł wierutny!.. Czyś oszalał? Daj pokój! Toć mi w krzyżach trzeszczy!.. Matko Boska! Ratujcie — głośno Walek wrzeszczy.
Jedzie wóz i wołają: — Z drogi, bo przejedziem! Wejno, to jakiś głupiec pasa się z niedźwiedziem! Furman mysia kłonicą, cygan drągiem pierze, Ale precz dusi Walka to kudlate zwierzę. Byłby niedźwiedź Walkowi łapą strzaskał czaszkę, Lecz podobno już długo cierpiał na ograżkę, Więc już nie był przy takiej, jak zawadna, sile, Trochę jeno podrapał Walka zaczek w tyle I raz jeden go czule pocałował w ramię; Po tem tylko malutkie pozostanie znamię. Parę mu tylko nagniótł żeber w prawym boku; Toć to wnet się naprawi, może już po roku.
Gdy się dobrze zapoznał z tym niedźwiedzim żartem, Walek zmykać zaczyna z mundurem podartem... Pędzi, myśląc, że mocarz goni go kudłaty, A co krok niżej zaczka białe świecą łaty. Kto mu się nie namyka, piersią go obala, Ludzie jak od upioru trzymają się z dala. Naraz buch! i burmistrza powalił na bruku, Że aż ziemia zadrżała od strasznego huku.
A to burmistrz był gruby, jako zwykle bywa, Sam wypijał już z rana spory sądek piwa I pół wieprza na drugie spożywał śniadanie, Taki kiedy upadnie nie tak prędko wstanie.
Był we fraku, przybrawszy urzędową minę, Bo pan prezes miał stanąć w mieście za godzinę, Więc go spieszył powitać jaknajuniżeniej Mową pełną pochlebnych i pochwalnych pieni. Sapienti sat szeptał w drodze ustawicznie, Po łacinie chciał bowiem skończyć retorycznie. Ale tak haniebnego doznawszy upadku, Snać zapomniał, co rzec chciał na samym ostatku. Sapał leżąc na bruku, jakby w kuźni miechy, Że wszystka słoma spadła z jego własnej strzechy Razem z kozą skubiącą trawę na tym dachu, Co niemałego w mieście narobiło strachu. Trąbić „gore!“ zaczęli z ratuszowej wieży, Zaraz każdy, kto może, na ratunek wieży; Jeden sikwę ma w ręku, drugi bosak trzyma, Trzeci z długą drabiną, czwarty z kubłem dyma.
— Zkąd ten alarm wołają? Gdzie się pali w mieście? Burmistrz stęka na bruku: — Mnie ratunek nieście! Moją bowiem osobę najmądrzejszą w grodzie, Która pieczą o ludziach ma jak i o trzodzie, Dzierży nocne stróżostwo jak urząd poboczny Umie pisać i robić obrachunek roczny, Której majestatyczna władza i potęga... Tę wywrócić śmiał jakiś ślepy niedołęga. Nie! tak skończyć nie chciałem! Co to? Bodajże cię! Wszak to dzisiaj przyjechał pan prezes, jak wiecie, Więc spieszyłem uczoną mu powiedzieć mowę, Cóż, gdy koniec zgubiłem, utraciłem głowę... Aha!... chciałem powiedzieć — by o moim losie I orderku u góry... znowu urwało się!... Już przypomniałem sobie... Więc tak jemu powiem: — Gdyż ponieważ ten tego, ex re... ten... albowiem Zacną mają osobę najmądrzejszą w grodzie, Która pieczą o ludziach ma jak i o trzodzie, Dzierży nocne stróżostwo jak urząd poboczny, Umie pisać i robić obrachunek roczny, Której majestatyczna władza i potęga... Jakoś próżno... ten tego... po odznakę sięga... Och! Toć znów zakończenie najlepsze mi ginie; Pastor kazał mi dodać coś tam po łacinie, Niby miało to znaczyć, że resztę odgadnie, A ten koniec mi zginął... tutaj!... to szkaradnie! Szukać obywatele! Tu się gdzieś zapodział! Zgubić piękny ten koniec, któż by był się spodział!...
Takie burmistrz wyrzeka rozpaczliwe słowa, Aż się nad nim lituje wszystka straż ogniowa: Zaraz z bruku wokoło sprzątają kamienie, Aby znaleźć burmistrza drogie zakończenie. Pan dobrodziej na ziemi wciąż wydaje jęki, Nie chce przyjąć podanej ku dźwignięciu ręki, Póki mu się nie znajdzie stracona łacina, Tylko dalej się swojej zguby dopomina.
Już głęboko dokoła swego pryncypała Skrzętna rzesza pożarna ziemię rozkopała; Próżno psują ludziska haki i łopaty, Nigdzie znaleźć nie mogą opłakanej straty. Chcą nareszcie przeszukać burmistrza kieszenie, Może w której ów koniec znikł przez zapomnienie; Ale gdy jednę połę uniósł ktoś od fraka, Zaraz się pokazała niespodzianka taka, Że pod spodem rozpróte były pantalony; Pękły znać, gdy raptownie został obalony. By więc znikła tak wielkiej sromoty przyczyna, Prędko poły ów człowiek ostrą igłą spina. Ale przy tej robocie ręka mu zadrgała.... Zakłuł igłą głęboko do tłustego ciała. Burmistrz jak też pręciutko na nogi nie wstanie! Sięga ręką, gdzie boli: — Co robisz gałganie?! Czy to na mnie w krawieckiem ćwiczysz się rzemiośle, Albo kpisz z mej osoby? Tłumacz mi się, ośle! Wtedy krawiec — a był to ów mądry faktorek, Co talarami Walka napchał sobie worek — Zaczął błagać burmistrza bijąc mu pokłony, Aby raczył go sądzić z łagodniejszej strony: — Prawda, — rzecze — że był to przypadek przeklęty, Ale teraz przynajmniej ma pan zad zapięty. — To, to... już mam... zapięty, zapięty zad! ślicznie! Już będę mógł zakończyć mowę retorycznie... Zapięty zad! Ach majstrze, coś znalazł tę zgubę, Choć na ciężką me ciało wystawiłeś próbę, Będę miał cię w swej łasce i przebaczę winę, Boś mi zgubę odnalazł i wrócił łacinę. Zapięty zad! Tem, pastor kazał skończyć ładnie, Resztę co do orderu prezes już odgadnie...
W tem spostrzega pan burmistrz.. o reta! o reta! Jako pędzi ku niemu przezesa kareta. Już i prezes z uśmiechem z powozu wysiada... Cóż tu czynić?.. Czemprędzej witać go wypada. Pokłonił się pan burmistrz, chce powiedzieć mowę, Ale cóż, kiedy pierwszą zabaczył połowę! Więc się łupnął w łysinę pięścią z całej mocy I tylko coś od końca palnął jakby z procy: Witaj, Panie Prezesie!... Jakżeż dalej powiem!... Gdyż ponieważ... ten... tego... ex re... ten albowiem Zacną moją osobę najmądrzejszą w grodzie, Która pieczą o ludziach ma jak i trzodzie, Dzierży nocne stróżostwo jak urząd poboczny, Umie pisać i robić obrachunek roczny, Której majestatyczna władza i potęga... Tu powalił na bruku jakiś niedołęga... Nie, inaczej!... odznaki jakoś nie ośięga. Zapięty zad... To znaczy: Resztę pan odgadnie! Z czasem, choć nie pragniemy, przypiąć nam wypadnie.
Prezes miast odpowiedzi zrobił kwaśną minę, Snać źle pojął burmistrza wymowną łacinę, Bo po cichu się spytał kogoś z pośród tłumu, Czy pan burmistrz... ten... tego... jest z pełna rozumu? — Jak też można posądzać! — rzecze zapytany — Toć to człowiek rozsądny i edukowany, Mało znajdzie się ludzi z tak wielkim talentem, A co powie, to prawda, jakby w piśmie świętem; Rozum jego światlejszy, powiadam, od słońca, Chyba pan z jego mowy nie zrozumiał końca, Którego po niemiecku objaśnienie takie: Że pan coś ma zugesteckt hinten unterm Fracke.
Prezes się zaczerwienił jak grzebień indyka: — To więc moją mi słabość ten śmiałek wytyka! Wie już, że ja choruję na hemeroidy, Że zapinanie tyle mnie nabawia biedy? Ha, to szpieg niebezpieczny, musiał mnie podpatrzeć! Tej sromoty nie można w żaden sposób zatrzeć! Rzekł pan prezes i spiesznie wskoczył do karety, Zaraz z miasta wyjechał. Był w gniewie niestety!
Mocno wtedy pan burmistrz stracił na humorze, Patrzy, jak pędzi prezes, i pojąć nie może, Czemby w ważnej tej chwili pokpił całą sprawę, Że mu tak niełaskawą prezes dał odprawę. Na to się cały tydzień uczył powitania, By pan prezes odjechał tak bez pożegnania!.. Aż się mu z oburzenia włos na głowie jeży, Bucha złością i sagi jak sowa na wieży, Mocno pięści zaciska i nogami tupa, Że aż się obaliła pobliska chałupa.
Naraz krzyknie: — To dla was, niezdarne istoty, Spadło na mnie niewinnie tyle dziś sromoty! Tego wstydu tu jeszcze było mi potrzeba... Niech was śmiga cholera od ziemi do nieba! Który tu z was największy łotr i winowajca?! Schwycić mi tego hycla, niechaj wisi zdrajca!
Wtedy się poruszyła wszystka straż pożarna, Jeden pyta drugiego: — Gdzie ta dusza czarna? Któren z nas łotr największy? — Wszystko nadaremnie, Każdy myśli — Toć jeszcze więksi są odemnie. Wreszcie jeden drugiego chwyta za ożygle I wszczynają potyczkę wcale nie na figle. Ten bosakiem za szyję chwyta przeciwnika, A znów tamten mu w oczy z długiej szprycy sika. Ów swojemu wrogowi kubłem po łbie dzwoni, A on drugiem ogromnym mózgownicy broni.
W onej bitwie nie było znaków, ni chorągwi, Bez komendy, kto dopadł, brał wodę ze stągwi. Zamiast dymu się woda kłębiła do góry I bez deszczu walczący przemokli do skóry. Choć nikt prochu nie wąchał, nie pękały strzały, Jednak mnogie ofiary na ziemi stękały.
Kto broń dobrą posiada, temu też się szczęści, Ale czasem rozstrzyga i przewaga pięści.
Walek, co dał początek tej okropnej wojnie, Dotąd się przypatrywał walczącym spokojnie; Myślał, że to zabawką łyczkowie zajęci, Lecz powoli też poznał, co to tu się święci. Więc od pobojowiska cofa się pomału, Ale w tem go ktoś dostrzegł z rokoszan oddziału. Jak też z wodnego sztućca w gębę mu nie trzaśnie! — A to co? — A la Boga! — głośno Walek wrzaśnie. Parska, jak kot łakomy, kiedy się udławił. Ale zaraz mu strzelec celnie w tył poprawił. Trzeciej salwy już wtedy pobity nie czeka, Jeno, co starczą nogi, za bramę ucieka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hieronim Derdowski.