W więzieniu/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksym Gorkij
Tytuł W więzieniu
Wydawca Administracja »Naprzodu«
Data powstania 1904
Data wyd. 1910
Druk W. Teodorczuk
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Тюрьма
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MAKSYM GORKIJ
W WIĘZIENIU
TŁUM. MIRANDOLA




ODBITO NAKŁADEM ADMINISTR. »NAPRZODU«
W DRUKARNI WŁ. TEODORCZUKA W KRAKOWIE.





B

Był zimny, dżżysty dzień. Nad miastem zwisały nieruchomo ponure, szare chmury, a na brudną ziemię bez szelestu sączył się wolny, cienki deszcz i mętną, drgającą siatką przysłaniał ulice...
Kuląc się pod zimnymi, mokrymi murami, otoczona łańcuchem żołnierzy policyjnych szła ociekającym wodą trotoarem gromada ludzi, mężczyzn i kobiet, a nad niemi unosił się zgiełk niepewny, głuchy, niewyraźny.
Twarze szare, ponure, szczęki zaciśnięte, oczy spuszczone w dół, ten i ów uśmiecha się z zakłopotaniem, żartuje niby wesoło, usiłując w ten sposób zapomnieć o tem co go gnębi, co ciąży, co narzuca się świadomością bezsilności. Czasem rozlegnie się wykrzyk tłumionego oburzenia, ale brzmi głucho niepewnie, jak gdyby nie wiedział ów człowiek czy już pora się oburzać, czy może już zapóźno.
Znużone twarze niektórych policyantów osiadła troska i złość, inni obojętni jakby rzeźbione z drzewa figury. Gęste krople deszczu połyskują na ich czapkach i wąsach, a ponad dachami niebo szare, beznadziejne, ciężkie wilgocią, sieje na tę, bez walki pokonaną gromadę ludzi wraz z deszczem duże lepkie płaty śniegu, od których ciemno się robi i bezmiernie smutno.
— Zapędź ich na podwórze! — woła jeden z konwojujących zachrypłym głosem.
Policyanci poczęli brutalnie wpychać przemokniętych, zbłoconych ludzi w bramę zamykającą skład drzewa. Powstał ścisk, ludzie zbili się jak owce w zwartą masę i tłum rozlał się ciemną falą po podwórzu. Głośniejsze stały się okrzyki oburzenia, ostre, nerwowe, rozgoryczone głosy się podniosły, z kobiecych ust wybiegły wołania przesiąkłe łzami.
Misza Malinin, student z pierwszego roku, wesoły, dobroduszny młody człowiek, szedł pośrodku tłumu i wodził naiwnymi, niebieskiemi oczami po bladych zagniewanych, zakłopotanych twarzach. Płacz i krzyki kobiet, nerwowy śmiech, głuchy pomruk drażniły go, dusił się pośrodku tłumu, przepełniony poczuciem wstydu, gotów płakać z gniewu roztrącał wkoło ludzi, by prędzej dostać się na podwórze i ukryć się tam, odsunąć od innych i zostać sam.
...Małe rączęta chwyciły za rękaw jego płaszcza — ujrzał przed sobą bladą twarzyczkę z wielkiemi wilgotnemi oczami. Mokra od łez i śniegu podniosła się ku niemu, a czerwone, kurczem ściągnięte, wargi wyszeptały namiętnie:
— Nie pójdę!... nie mogę i nie chcę! Potrącił mnie, nie mogę na to pozwolić... powiedz mu pan to.
Dziewczynka dyszała ciężko, gwałtownie trzęsła głową, a czarne kędziory włosów latały niespokojnie po wilgotnych policzkach i białem czole.
— Niech się tylko jeszcze raz poważy! — wykrzyknęła nagle tak głośno, że zagłuszyła cały zgiełk. Podniosła pięść w górę, wyprostowała się jak stalowa sprężyna, a oczy jej rozbłysły płomieniem gniewu.
Duma zapaliła się nagle w piersi Miszy, gorąco przeniknęło jego członki, znikło kędyś poczucie wstydu, zaćmiło mu się przed oczyma i poczuł młodzieńczą odwagę, zuchwalstwo. Rzucił się w tłum, który rozprysł się pod jego naporem jak błoto uliczne pod kamieniem, który w nie pada... ujrzał przed sobą wysokiego, barczystego człowieka w szarym szynelu żołnierskim i drżącym z gniewu głosem wykrzyknął
— Nie wolno bić, nieważ się bić!
— Doprawdy... a to straszna rzecz... a któż bije? — odparł sołdat i zaprzeczająco machnął ręką. Znużoną jego twarz wykrzywił pogardliwy grymas. Potem kładąc rękę na ramieniu Miszy, rzekł:
— Chodźno pan... proszę... bardzo proszę!
Misza widział ten grymas i uczuł w sercu ostre ukłucie.
— Nie pójdę! — wrzasnął rozwścieklony. — Nikt z nas nie pójdzie!... nie jesteśmy trzodą! Dosyć już gwałtów!
I wszystkie zasłyszane piękne słowa o wolności i godności ludzkiej popłynęły mu przez usta potokiem i uderzyły w tłum, budząc u jednych gniew, rozgoryczenie u innych.
Upojony własnym głosem, ogłuszony szaloną wrzawą wykrzykników, począł, niby iskra w kłębie dymu, krążyć w tłumie, nie zauważył nawet jak ktoś się z nim kłócił i jak go wreszcie porwano z tłumu. Dopiero w dorożce, w drodze do komisaryatu policyi, przyszedł do siebie.
Oczy otworzył szeroko, wciągał chciwie powietrze i drżał z świadomego swej siły, młodzieńczego podniecenia. Nie zdawał sobie sprawy z tego co zaszło. Obok niego siedział i trzymał go wpół komisarz policyi, młody człowiek z czarnymi wąsami i szramą na prawym policzku. Wyraz twarzy jego był ponury, wargi miał zaciśnięte, przymrużonymi oczami patrzył przed siebie i dotykał raz po raz lewą ręką twarzy.
— Gdzie mnie pan wiezie? — spytał Misza dobrodusznie.
— Na komisaryat! — syknął przez zęby urzędnik i twarz jego drgnęła boleśnie.
— Czy pana... uderzył kto? — spytał Misza z współczuciem.
— Ząb mnie boli... ach! — Trącił izwoszczyka w plecy i krzyknął złym, histerycznym głosem:
— Prędzej, prędzej... przeklęta gadzino!
Izwoszczyk, mały siwy starzec zwrócił ku niemu pokrytą zmarszczkami twarz i odrzekł łagodnie mrugając załzawionymi, czerwonymi oczami:
— Jeszcze na czas zdążymy. Wasza Wielmożność... więzienie, to nie kościół, nigdy tam nie zapóźno.
— Ty śmiesz ze mną rozmawiać? — syknął komisarz. Izwoszczyk ściągnął przerażony cugle i krzyknął na konie:
— Hej, hej wio!
Na ulicy pojawiały się postaci przechodniów w gęstej, czepiającej się wszystkiego mgle. Zdawało się, że w oparach tych zmylili drogę i błądzą oto smutni bez szelestu tam i nazad niewiedząc dokąd iść. Z głuchym turkotem i zgrzytem przesuwały się wagony tramwajowe, a z pod ich kół sypały się złowrogie, niebieskie iskry. W wagonach siedzieli czarni, nieruchomi ludzie. Bezustannie dźwięczały podkowy końskie na ulicznym bruku, żółte płomienie latarń zapalały się przed oczami, drgały chwilę i tonęły znowu w bezmiernem oceanie mgły. Gumowe koła powozu podskakiwały pędząc po nierównym bruku, a i w Miszy poczęło coś drżeć. Coś drgało mu w piersiach i sprawiało niemiłe uczucie, ale równocześnie zatlił się cichy płomyk jasnej, spokojnej świadomości spełnionego obowiązku.
U bramy komisaryatu rzekł zachrypłym, obojętnym głosem mały, gruby, szary jak mgła człowiek:
— Ha, ha, to jeszcze jednego pan przywozi? Bardzo dobrze, ale miejsca niema! Jego Wielmożność rozkazał, zaraz zawozić do więzienia.
— Niech go porwą wszyscy dyabli! — wyjęknął komisarz, a potem rzekł, zwracając nagle ku Miszy wykrzywioną bólem twarz:
— Widzi pan... panie student... i oni też mówią, że my jesteśmy dla ludu! Ach jestem chory... a mimo wszystko muszę pana wieść.
Potem, szybko zwróciwszy się do woźnicy krzyknął:
— Dalejże ruszaj... słyszysz... do więzienia gubernialnego.
Misza mało nie parsknął śmiechem, ale niechcąc obrazić chorego człowieka rzekł grzecznie:
— Czemu pan nie weźmie kreozotu?
Komisarz nie odrzekł nic, dopiero przy bramie więzienia rzekł smutnie wysiadając z dorożki:
— Próbowałem i kreozotu... ale daremnie... Chodź pan proszę!...




W

W więzieniu także miejsca nie było i Miszę osadzono w małej celce, przeznaczonej dla przestępców kryminalnych. Siwowłosy, wysoki dozorca o bezbarwnych, nieruchomych oczach, z podłużną twarzą i spiczastą bródką, zatrzasnął za nim ciężkie drzwi i wsadziwszy głowę w wycięte w nich okienko, rzekł niby przez tubę, głuchym, jednostajnym jak deszcz głosem:
— Jeślibyś pan czego potrzebował, proszę zawołać. Jestem tutaj.
I znikł cicho, jak mysz.
Młodzieniec patrzył za nim chwilę ciekawie, potem pozując trochę sam przed sobą spokojem, począł obserwować celę. Był to mały, wąski pokoik. Po lewej stronie rysowała się gruba, przysadkowata sylweta pieca, zaraz koło niego poczynał się szereg skośnych, brudnych prycz. Było ich cztery. Ostatnia stała tuż pod wielkiem oknem zamkniętem mocną, pokrytą warstwą czerwonej rdzy, kratą żelazną. Między pryczami, a prawą ścianą był pas wolnej przestrzeni, mniej więcej półtora arszyna szeroki.
Oprócz prycz, nie było w brudnej, ponurej celi niczego. Pełne pęknięć sklepienie kamienne, ciężkim łukiem wznosiło się w górę i opadało po lewej stronie niemal aż do poziomu prycz. Łuk ten nadawał celi dziwny kształt, regularnie na dwie połowy podzielonej półkuli. W najwyższym punkcie sklepienia, na prawej ścianie paliła się lampka elektryczna pokryta kurzem, oświetlając okryte plamami rozgniecionych pluskiew i różnymi napisami ściany.
Obok pieca, ponad pryczami wydrapał ktoś gwoździem niezmiernie długie szeregi cyfr — ktoś dodawał, odejmował, mnożył, widocznie chcąc tem zajęciem zapełnić pustką spędzanych tu dni i walcząc ze straszną nudą samotności... Bliżej okna, na ciemnej plamie wyschniętej pleśni wypisane było wielkiemi literami:

Z Wiazmy kompany myśmy dwa
Oj zbiegliśmy świata kawał
Bralim, choć nikt nie dawał,
Bo kupić chleba tsza,
I łykać . . . . . . . . . . .

Misza uśmiechnął się — cóż to może znaczyć »I łykać?«
— Pewnie: »jeść żarłocznie!« — zadecydował spoglądając na szeregi nieforemnych liter rozsianych po ścianie, w jakimś wesołym nieładzie. I oczom jego ukazali się kompany z Wiazmy. Dwa gałgany, zawsze weseli, obdarci, głodni, niczego się nie boją, przed niczem nie cofną, błąkają się bezustanku z jednego miasta do drugiego, jak padnie »biorą choć nikt nie daje« i żyją jak ptaki drapieżne pośród ludzi... Misza odczytał jeszcze raz wiersze, potem nagle uczuł dla tych pogryzmolonych ścian jakąś sympatyę, wesołość go ogarnęła i — roześmiał się.
Za drzwiami rozległy się kroki, ktoś szedł, suwając nogami, głos jakiś przytłumiony, wezbrany złością spytał:
— Czego pan chcesz?
Misza drgnął, obrócił się — przez wycięty w drzwiach otwór patrzyły oczy zimne, nieruchome.
— Wołałeś pan?
— Nie.
— No więc cóż? — pytał natarczywie dozorca wpijając weń wzrok.
— Nic, roześmiałem się... roześmiałem się tylko.
Oczy i głowa znikły gdzieś za górnym brzegiem otworu, a z kurytarza dobiegł głuchy i jak się zdawało obrażony głos...
— Tu śmiać się nie wolno... —
— Zakazane? — spytał dobrodusznie uśmiechnięty Misza.
Nie było odpowiedzi. Z podwórza więziennego dobiegł zgiełk licznych głosów, gdzieś w kurytarzu pluskała woda, w sąsiedniej celi zabrzękły czasem z cicha łańcuchy, a wszystkie te odgłosy zlewały się w jednostajne głuche warczenie, które nie budziło chęci słuchania. Chuda, długa twarz dozorcy, okrągłe jego bezbarwne oczy, szare, krzaczaste brwi, szerokie, pomarszczoną skórą okryte czoło zjawiły się przed Miszą nagle.
— Fedko, zielony potworze! — zgrzytnął ktoś w kurytarzu. Rozległ się śmiech, ktoś przebiegł tłukąc ciężkiem obuwiem pod drzwiami...
— Ciszej tam kozły jakieś! — rozległo się wołanie. Misza westchnął i począł odczytywać napisy. Na sklepieniu, w miejscu do którego sięgnąć można było ręką leżąc na pryczy, ktoś wypisał starannie literami drukarskimi:
»Tu siedział Ignacyef Usof, za zamortowanie żony i Szaszka Gryzłof za udrękę swej, w miesiącu sdyczniu, działo sie roku 1900 wypuściłem imbebehy.«
Misza zadrżał. Zdziwiła go treść napisu, ale więcej może jeszcze staranność, z jaką był wykonany. Czuło się, czytając go, że Ussow wierzył silnie, iż ma prawo mordować.
Misza chciał sobie wyobrazić tego Ussowa, ale nie mógł wymyśleć odpowiedniej dlań postaci... spokojny morderca, fantazyi jego przedstawiał się jako punkt bezkształtny a groźny, a po środku tego czarnego punktu błyszczał matowy, czerwony płomyk.
Za drzwiami rozległy ciężkie kroki. Ktoś krzyknął:
— Spokój!
Zazgrzytało żelazo, drzwi się otwarły i do celi weszli dwaj dozorcy i drugi pomocnik dyrektora więzienia — mały człowieczek, o ciemnej, szpiczastej twarzyczce z mysiemi przestraszonymi ciągle oczkami. Z pod oka spojrzał na Miszę, zmierzył wzrokiem całą jego postać i odwrócił się w milczeniu. Jeden z dozorców, ryży, gruby człowiek z wielkim brzuchem podszedł do okna i zbadał ręką kratę, drugi, którego Misza już znał, barczysty starzec stał nieruchomo w progu kaźni i oczy bez wyrazu utkwił w więźniu. Koło nóg starca prześliznął się i wpadł do celi, niby obłok zimnego powietrza podczas mrozu, aresztant-kryminalista, wepchnął szybko naczynie drewniane, grubo dziegciem wysmarowane pod pryczę i znikł. »Władza« też oddaliła się tupiąc głośno nogami i nie rzekłszy do Miszy ni słowa. Zgrzytnęła ogromna zasuwa, zatrzaśnięto z łoskotem drzwi i władza poszła dalej wzdłuż kurytarza, a za nią płynął szczęk kluczy, coraz cichszy, coraz dalszy.
— Spokój! — do kaźni Miszy doleciał przytłumiony rozkaz.
Gdzieś zaskrzypiał blok żelazny, drzwi jakieś zatrzaśnięto, powietrze drgnęło od wstrząśnienia, niby od strzału, znowu zazgrzytała zasuwa, rozległy się wyraźnie głośne miarowe kroki i Misza posłyszał raz jeszcze groźne:
— Spokój!
Potem zapadła głęboka cisza, jakby naraz całe więzienie owinął ktoś miękką, czarną, nieprzenikliwą dla dźwięków materyę.
Misza poczuł coś, jakby poczynający się ból zęba, ale zaraz zawstydził się tego bólu, potrząsnął głową, wsunął ręce głęboko w kieszenie spodni i poświstując głośno, począł chodzić po celi tam i napowrót.
Czerwone oko dozorcy ukazało się w okienku i suchy, starczy głos wyrzekł spokojnie:
— Nie wolno świstać!
— Nie wolno? — spytał zatrzymując się Misza.
— Rozumie się — odparł stanowczo dozorca.
— Dobrze, nie będę już! — powiedział Misza i wzruszył ramionami.
Przez kilka sekund tkwiło mętne oko w małym otworze w drzwiach, potem zwolna podniosło się w górę; za drzwiami, rozległy się miękkie ciche kroki — oddalały się — ucichły. Z celi sąsiedniej, gdzie siedzili skazani na katorgę, dochodził głuchy, jednostajny odgłos. Pewnie ktoś się modlił, albo opowiadał bajkę. Misza podszedł do okna, wylazł na deskę i z czołem opartem o zimne żelazo kraty zapatrzył się w czarną ciemń nocy jesiennej... Ale tak była głęboka i nieprzenikniona, iż wydało się, że ręka wyciągnięta za okno pokryje się wilgotną, czarną jak sadza warstwą... Gdzieś, w dali odważnie łyskał mały wesoły ognik, a w tej wielkiej, ciemnością zalanej przestrzeni ciasno było i samotnie jak w więzieniu.




W

W głuchym bezwładzie ciszy pogrążony, w cichości, w której dźwięk każdy zabrzmiałby jaskrawo, rozgłośnie poczuł Misza, że rośnie duma jego.
...Pośród setek, on jeden miał odwagę zbuntować się — stawić opór i przeciw gwałtowi zaprotestować... Pamięta od łez wilgotne oczy dziewczynki... cóż się z nią stało? Może jej się udało uciec i oto teraz siedzi w swej izdebce i opowiada przyjaciółkom, jak jakiś smukły młodzieniec o jasnych włosach i niebieskich oczach, z których się sypały iskry gniewu, płomiennymi słowy wzywał do walki, z uciskiem niosąc zapał w tłumy ludzi i żądzę boju o swe prawa.
I blada twarzyczka dziewczyny promienieje zachwytem...
— Czy ją też kiedy spotkam? — pyta się siebie samego rozmarzony Misza i uśmiecha się. Wysoko, na czarnem niebie, strasznie, strasznie wysoko błyszczą gwiazdy — ledwie je widać przez straszliwie brudne szyby. Misza wsunął rękę między pręty kraty i otworzył kwaterę okna. Buchnęło mu na twarz zimne, nocne powietrze i równocześnie doszedł silny, miły odgłos miarowych kroków.
— Warta, — więzienie... — a jednak nie ciężkie to i nie straszne! — myślał Misza, wspominając straszne opowieści o więzieniach. I dodał z pogardliwym uśmiechem, odrzucając dumnie głowę w tył:
— Neurastenicy!
Było mu miło, iż nie odczuwa przygnębienia, że więzienie nań nie oddziaływa deprymująco, że serce jego tętni równo i spokojnie...
Gdyby wszyscy ludzie — myślał — razem, jak ja odważnie — rzucili się na to co im tamuje drogę, co im zacieśnia życie... i wydało mu się, że po jednym takim ataku, po jednym czynie, życie stałoby się zaraz miłe, pogodne, spokojne...
Przyszła mu na myśl jego gospodyni, od której odnajmywał stancyę. Lubiła go ona za pogodne, zawsze jednakie usposobienie i traktowała jak syna. Pewnie się bardzo zmartwi, gdy ją wieść dojdzie o aresztowaniu... ale niezawodnie nie omieszka przysłać mu pościel, bieliznę i obiad... zapłacił przecież za miesiąc z góry. — Przerazi się też i siostra. Ale mąż jej potrze sobie, jak zawsze, łysinę i powie z westchnieniem:
— Ha, trudno, niema rady! Tego można się było spodziewać...
Szkaradny człowiek ten szwagier... — ale co prawda dobrali się w korcu maku... mieszkają w tej zakazanej Kałudze, dostają 1000 rubli rocznej pensyi i nie pragną niczego więcej...
Czarne, rozwichrzone chmury przelatywały szybko. Kryły się za nie gwiazdy, i wybłyskiwały znowu po chwili na ciemno szafirowym skrawku nieba... Misza bez zmrużenia powiek wpatrywał się w nie, a myśli jego wirowały powoli, ciągle zmieniając się, ciągle wypierając wzajemnie.
Przyjemnie będzie opowiadać o więzieniu tam... — na wolności... niedługo może! — myślał... Może spotkam tę samą dziewczynkę. Ujrzał znowu bladą, czarnymi kędziorami otoczoną twarzyczkę, oczy z których wyzierała troska i gniew. I powstało w nim pragnienie napisania dla niej wiersza. Zamknął oczy, pomyślał i wyszeptał w kilka minut potem w podnieceniu:

Hen z nieba ku ziemi mrugają
Gwiazd roje rzucone w zaświaty.
Lecz w Rosyi wolności nie mają,
I błyszczyć tu muszą przez kraty.

Czterowiersz wydał mu się piękny i mądry. Ucieszony, zeskoczył z okna i począł chodzić po kaźni, śmiać się i powtarzać głośno:

Ach! w Rosyi wolności nie mają
I błyszczyć tu muszą przez kraty...

— Mówić nie wolno! — rozległ się półgłośny niespokojny szept.
Misza przystanął i przez kilka sekund patrzył w połyskujące w okienku oko dozorcy.
— A czemu nie można? — spytał wreszcie zniżając mimowoli głos.
— Zakazane! — szepnął dozorca — uspokój się pan! — dodał równie cicho.
Miszy wydało się, że oko połyskuje teraz inaczej — jakieś ożywienie zeń patrzyło i komiczna trwoga.
— Ale czemu? — spytał Misza, zbliżając się do drzwi i śmiejąc się z cicha. — Prócz pana nikt przecież nie słyszy... czyż pana mój głos razi?
Pochylił się do okienka, poczuł na twarzy gorący oddech i posłyszał surowe słowa.
— I czemuż się pan śmiejesz, panie student? Czyż pana tu na śmiech wsadzono?
— Ale powiedz mi pan... począł Misza.
Oko dozorcy znikło, cisza zapadła na nowo. Misza wsadził głowę w okienko i zobaczył przed sobą w półcieniu kurytarza ścianę pomalowaną żółtą farbą, a na niej ciemną plamę, silnie żelazem okutych i na ogromny zamek zamkniętych drzwi. Pośrodku drzwi błyszczał okrągły, jasny otwór...
— Panie, panie! — wyszeptał Misza. Czekał na odpowiedzi daremnie. Co za dziwny człowiek, pomyślał i serce mu się ścisnęło boleśnie.
— Spokój! — pod oknem rozległ się głuchy, zachrypły obojętny głos. Szczęknął o ziemię karabin. Misza wyskoczył znowu na deskę pod oknem.
W ciemności żołnierz z warty mruczał pospiesznie, przyciszonym głosem.
— Dwanaście okien, dwie budki szyldwacha.
— Hej, Czuwacz! — rzekł ktoś chrapliwie. — Gdy zobaczysz, że z okna wychyla się głowa, albo ręka... uważaj, nie strzelaj!
— Tak toczno!
— Pamiętaj! — bo oberwiesz jak niedawno, — Bykow... wytłumacz mu dokładnie...
W ciszy słowo każde jest jak iskra jasne i wyraźne.
— Gdy zobaczysz, że ktoś wygląda przez okno... nie strzelaj... rozumiesz? — mówi głęboki bas.
— Tak toczno!...
Dwa te słowa wymówione łamanym rosyjskim językiem brzmią smutno, trwożnie...
— No, a jakby ktoś wylazł przez okno i biegał tu i tam... to co wtedy... — wiesz?
— Tak toczno!
— To wtedy zawołaj zaraz: Kto idzie?... i tak do trzeciego razu, a potem strzelaj, ale tylko w górę, by przestraszyć... rozumiesz... a potem strzelaj do uciekającego... — albo go bij kolbą, albo kłuj bagnetem... — jak ci będzie wygodniej... rozumiesz?
— Tak toczno!
— A teraz chodź stąd dotąd... i patrz po oknach... tak.. a nie poważ się zasnąć!
— Nie!
— No, naturalnie ty ośle jakiś! A teraz powiedz mi kiedy masz strzelać?...
— Gdy ktoś na czwo... czorakach będzie wyłaził...
— A jak przejdzie prosto przez ścianę?
Milczenie. Słychać czyjś ciężki oddech i jak czyjeś buty uderzają niecierpliwie w mokrą ziemię.
— No i cóż durniu jakiś, ha?
— Wtedy — wtedy bić — rozlega się lękliwy, cichy szept...
— A gdy głowa się pokaże w oknie... co wtedy?
Znowu milczenie. — Karabin brzęczy, ktoś spluwa ze złością.
— Co wtedy zakuta pało?... co wtedy ty...
Rozlega się obrzydliwe słowo, którego oddać niepodobna i odgłos, jakby ktoś dłonią uderzył w stół.
— Wtedy, wtedy... nic! — brzmi cicha, ledwie dosłyszalna odpowiedź.
— Kłamiesz! — ryczy bas, — wtedy masz powiedz: Precz od okna!... rozumiesz... ach ty bydle, ach ty głupie bydlę! marsz!
Misza przycisnął się do kraty i usiłował dojrzeć żołnierza, który tak trwożnie i smutnie odpowiadał. Wąski pas przestrzeni między ścianą budynku więziennego, a wysokim, kamiennym murem zalewała noc nieprzebita, a w tej czerni poruszała się zwolna, prawie bez szmeru, mała szara postać z głową do góry zadartą. Jasny języczek bagnetu błyskał w ciemności, jak ryba pływająca w wodzie.
— Precz! — rozległ się szybki, przerażonym głosem wyrzucony okrzyk.
Misza po cichu zlazł z deski okiennej i obejrzał się dokoła. W kaźni duszno było... na szarej ścianie widniało wypisane wielkiemi literami, ołówkiem wypisane, ordynarne, cyniczne przekleństwo... Przeczytał je, i nagle powtórzył głośno... potem spojrzał na okienko w drzwiach, położył się na pryczy i zamknął oczy.
W tej samej chwili błysło w otworze drzwi, ponure rybie oko dozorcy.




M

Misza spał na pryczy twardym snem. Śniło mu się, że z trudem przedziera się przez wązką, ciemną ulicę... biegnie, bo ktoś pędzi za nim, ktoś niewidzialny... Dogania go, chwyta za ramię i krzyczy coś niezrozumiałego, jakieś ostre słowa:
— Wstaj pan! Do kontroli!
Otworzył oczy i wzniósł nieco w górę głowę. Ujrzał obok siebie ryżego, grubego dozorcę, który szarpał za poły jego surduta, podczas gdy wysoki, pochylony pomocnik dyrektora więzienia wpatrywał się weń, szarymi oczkami z pogardliwą miną.
— Raczy pan może wstać nareszcie... tu nie jesteś pan w domu u mamy!
— Wstaję! — rzekł Misza nie czując się wcale obrażonym, uśmiechnął się i zeskoczył z pryczy.
Pomocnik dyrektora spojrzał mu w twarz, zwrócił się do drzwi, mówiąc już nieco łagodniej.
— Powinieneś pan prosić o papier i napisać do domu po pościel... i inne rzeczy. I wyszedł, nie obejrzawszy się.
Miszę zaprowadzono do umywalni, na koniec kurytarza, gdzie nad długą, szeroką blaszaną rynną wmurowaną w ścianę, widniał szereg kurków mosiężnych. Woda ciekła z nich strumieniami. Po kurytarzu biegali aresztanci w szarych ubraniach, z blaszanymi saganami w rękach, a od czasu do czasu rozlegało się wołanie:
— Gorącej wody, dajcie no gorącej wody! Hej!
Szczękając łańcuchami, zbliżył się do Miszy, zakuty w kajdany, barczysty, wysmukły katorżnik o bladej twarzy z gęstą, jasną brodą. Spojrzał na studenta mrugnął oczami i rzekł z uśmiechem na ustach.
— Ha paniczu, złapali nareszcie ptaszka!
Ryży dozorca przyniósł Miszy w blaszance gorącej, cienkiej herbaty i wielki kawał czarnego chleba. Skórka jego podobna była do podeszwy buta, a lepka ośródka cuchnęła kwaśno.
W więzieniu huczało jak w ulu ós spłoszonych. Słychać było śmiechy, przekleństwa, urywki piosenek, i groźne wykrzyki dozorców, a w kurytarzu szeleściły cicho miotły, pluskała woda. Misza ciekawy życia i ludzi zamkniętych w tym starym, z brudu i kamieni składającym się budynku, nadstawiał uszy na te odgłosy.
Mało czytał, mniej jeszcze widział. Aż do czasów uniwersyteckich pędził nudne życie w ponurym domu szwagra. Płynęło mu ono szaro, smutno i gdy potem dostał się między studentów, czuł się nieswojo. Wszyscy mówili z zapałem, mądrze, posługiwali się wyszukanym, książkowym językiem, rozprawiali o różnych sprawach społecznych... Wielka fala niezadowolenia z dotychczasowych warunków życiowych porwała Miszę i obudziła w jego duszy niejasną, ale silną żądzę protestu. Ale nie miał jeszcze czasu zdać sobie z tego sprawy, zrozumieć w jakim kierunku protest ten ma być właściwie zwrócony. Teraz czując się bohaterem, chwytał nowe wrażenia z chciwością i wypełniał nimi młodą wrażliwą duszę.
Wypił herbatę i wlazł znowu na okno. Ścieżką biegnącą wzdłuż muru, otaczającego budynek więzienny, kroczył szybko z założonymi na plecach rękami, barczysty, czarnowłosy mężczyzna, w czapce i krótkiem, grubem palcie. Czasem odrzucał w tył głowę, i nie zatrzymując się obrzucał bystrem, krótkiem spojrzeniem okna. Misza poczuł, że to spojrzenie jasno błyszczących oczu prześlizgło się kilka razy po jego twarzy. Chciał mu coś powiedzieć, wymienić swe nazwisko, zapytać za co go uwięziono, i gdy człowiek w palcie znalazł się pod oknem, zawołał Misza półgłosem:
— Słuchaj pan!
— Nagle wylazł skądś żołnierz i krzyknął ostro, grożąc palcem Miszy:
— Hej ty tam słyszysz... niewolno!
Człowiek w palcie wzruszył ramionami i poszedł dalej, uśmiechnąwszy się do Miszy. Misza zeskoczył na podłogę. Żołnierz wyskakujący nagle, licho wie skąd, przeraził go, ale natomiast uradował bardzo uśmiech nieznajomego o błyszczących oczach i wydawało mu się, że ten uśmiech utrwalił między nimi jakąś bardzo miłą, cenną sympatyę i równość.
Około południa przyszedł, młody, cienki jak szczypa dozorca, z twarzą straszliwie zeszpeconą ospą. Stanął w progu i rzekł cicho, nie patrząc na więźnia.
— Kazano mi prosić, by pan wyszedł na przechadzkę.
Na podwórzu błoto było wielkie. W dołach, pomiędzy kamieniami, stały łachy wody brudnej. Aresztanci uzbrojeni w mietły chodzili po podwórzu i popychali leniwymi ruchami wodę ku bramie, ale rzadkie błoto rozlewało się znowu pomiędzy kamienie...
Nadzorca zaprowadził Miszę, za węgieł gmachu więziennego i rzekł półgłosem.
— Proszę spacerować, tam i napowrót, od rogu do muru... rozmawiać z aresztantami nie wolno!
Tutaj, pod szafirowem w bezmiar rozlanem niebem słowo »niewolno« pierwszy raz ukłuło Miszę w serce. W jego dźwięku poczuł coś co poniża, co zwala z nóg... coś jak tępe uderzenie. Ściągnął brwi i spojrzał w zeszpeconą, jak maska nieruchomą twarz, porośniętą na kościach policzkowych i policzkach rzadkiemi pęczkami żółtych włosów. Wyglądała komicznie, a oczy zdawały się na tej twarzy, na pierwszy rzut oka, czemś zgoła różnem od niej i obcem. Były to oczy ciemne, owalne, oczy pięknej kobiety, łagodne, słodkie ocienione długiemi rzęsami. Spoglądały życzliwie, smutnie wyzierało z nich wahanie, lękliwość i tragicznie harmonizowały ze straszną maską twarzy.
— Niech pan chodzi! — rzekł dozorca. — Stać także niewolno!
Misza począł iść powoli, dozorca oglądając się, szedł za nim nieco z boku.
— Czemu się ciągle buntujecie? — spytał cicho, patrząc w ziemię. — Czyż nie lepiej uczyć się... byłby Pan mógł zostać z czasem pomocnikiem prokuratora... a może i czemś więcej a pan się zamiast tego buntuje... taki młody piękny człowiek... szkoda... masz pan zapewne matkę?
Miszę uderzyły przyjemne, słodkie, łagodne słowa, stanął, uśmiechnął się i już chciał powiedzieć coś prostego a miłego i grzecznego... już kładł rękę na sercu... gdy nadzorca odskoczył przerażony, rzucił okiem dokoła i wyszeptał.
— Chodź pan, chodź pan! Gdyby nas zobaczono... ukarano by mnie za rozmawianie... zresztą nic więcej!
Oddalił się pospiesznie i znikł za narożnikiem budynku, a Misza z duszą pełną smutku, ciekawości i jakiejś radości zarazem, począł zwolna chodzić wzdłuż wysokiego, biegnącego dokoła więzienia, muru...
Nad zapadłym jakoby w ziemię, prostokątnym budynkiem więziennym o czterech wieżach po rogach rozlany był niemy, blady jakby, deszczem jesiennym wypłukany firmament... pusto tam było, smutno i zimno... i od wilgotnych murów więzienia wiało smętkiem i nędzą rozpaczną...
Ciekawym ile ja tu dni pobędę? myślał Misza, rozglądając się wokoło. Był przekonany, ze już i teraz, gdyby go wypuszczono, mógłby wiele ciekawych rzeczy opowiedzieć o więzieniu. W wyobraźni zjawiła mu się znowu ulica, tłum osępiałych, przerażonych, czarnych postaci, policyanci, dziewczynka...
Zatopiony w rozmyślania nie spostrzegł, jak szybko czas przechadzki minął i gdy zjawił się znowu ospowaty dozorca i odezwał się:
— Proszę wracać do kaźni! Misza zdziwiony zawołał:
— Jakto, już?
Dozorca skinął potakującą głową. W kurytarzu szepnął Miszy do ucha:
— Moja matka żyje w przytulisku dla starców.
I spuścił głowę zawstydzony.
— Aha! No... to nic... — odparł Misza i uśmiechnął się.
Nie mógł znaleść stosowniejszego słowa. Znowu zazgrzytała przenikliwie żelazna zasuwa i trzasnął zamek...
Misza został sam na środku kaźni. Stał i spoglądał przez chwilę dokoła, a potem siadł na pryczy. Wszystkie wspomnienia, wszystkie marzenia gdzieś pierzchły, uczyniła się w nim pustka dziwna i zapadł w półsenne odrętwienie. Dzień za dniem płynął mu tak czas jednostajnie bezbarwnie szaro... ale dzień każdy mimoto przydawał nieznaczną, małą kropelkę czegoś nowego, każde najmniejsze, najbłachsze wrażenie wydawało się jaskrawą plamą na tem dziwnie monotonnem podścielisku codziennego życia.




K

Kontrola dawno skończona i więzienie zapadło w ciężki kamienny sen. Przez okienko w drzwiach dochodzą czasem dziwne szelesty... ktoś mruczy przez sen... ma może gorączkę. Cicho skrada się pod drzwiami dozorca. Dzisiaj ma służbę nocną starzec z rybiemi oczyma. Stąpa wolno kurytarzem i mruczy coś. Misza leży na pryczy, nadsłuchuje i myśli...
Dziś podczas przechadzki opowiedział mu ospowaty całą historyę swego życia. Jest synem jakiegoś oficera który uwiódł matkę jego — szwaczkę — a potem porzucił, zostawiając jej na pamiątkę swoją fotografię i dziecko. Młoda kobieta pracowała bez odpoczynku, niezmordowanie, prócz dziecka nic jej życie nie dało. Posyłała syna do szkółki parafialnej, potem do szkoły miejskiej, ale tam wytargał go nauczyciel za włosy. Matka która nigdy złego słowa nie dała dziecku, zabrała przeto syna do domu. W dwa lata potem wyrobiła mu miejsce pisarza w kancelaryi sędziego śledczego a sama szyła, robiła na drutach, fabrykowała sztuczne kwiaty i pracowała, pracowała bez końca. Syna wzięto do wojska. Wychowany miłością matki, kochając ją i ubóstwiając, znieść nie mógł drwinek jakie sobie z niej robił podoficer któryś, i podczas mustry uderzył przełożonego. Za to przydzielono go na trzy lata do karnych batalionów i nie policzono tych trzech lat do służby. A matka pracowała dalej, była już teraz starą kobietą, ale pracowała dalej, opłakując los syna. Gdy po siedmioletniej służbie wrócił do domu, wyczerpany był, wystraszony, na ciele i duszy złamany. Matka tymczasem prawie że oślepła, nie mogła już pracować i musiała żebrać pod kościołem. Ale podarowała wracającemu synowi szalik na szyję, ostatnie swoje dzieło, ostatni wysiłek drżących rąk i ślepych oczu, ostatni wytwór upadających sił i życia poświęconego synowi bez skargi i wyrzutu. Przez ciąg kilku miesięcy nie mógł znaleźć roboty i żył z uzbieranych przez matkę pieniędzy. Matka niedługo oślepła do reszty, a syn znalazł miejsce dozorcy więziennego. Ktoś umieścił staruszkę w przytulisku i żyje tam robiąc po omacku skarpetki dla syna...
— Co za kobieta! — myślał Misza. — Ileż miłości i pracy włożyła w życie tak piękne, tak proste, tak wzruszające!
— Panie Malinin! — Misza posłyszawszy półgłosem wyszeptane swe nazwisko, zeskoczył z pryczy. W okienku błyszczało niespokojnie oko dozorcy.
— Czemu pan mówi do siebie? — spytał stary.
— Ja?... Ależ ja wcale nie mówię — odparł zdziwiony.
— Słyszałem wyraźnie.
— A to z pewnością tylko tak... mimowoli.
— A właśnie, właśnie... radzę jednak panu, by się pan hamował!
Oko znikło na małą chwilę, ukazało się jednak znowu. Stary począł szeptać głosem ostrzegawczym:
— Akurat tak jak pan, mawiał tu jeden do siebie... tak, zupełnie tak samo — no i prawdę powiedziawszy, ...to był... mój siostrzeniec...
— No i coż? — szybko spytał Misza.
— No cóżby, — posłali go do domu waryatów...
— Waszego siostrzeńca?...
— A no tak... — szeptał starowina, a oko jego podskakiwało dziwnie, pewnie kiwał potakująco głową.
— I on tu siedział?... — spytał cicho Misza.
— W kaźni Nr. 9.
— A wyście go... wyście go... wyście też tu byli? — mówił Misza głosem przerywam, czując równocześnie jakiś niemiły zimny kurcz w sercu.
— Jestem tu już od siedemnastu lat — odparł stary ze spokojem — właściwie idzie mi już na ośmnasty.
Misza spoglądał na matowe oko starego i jego suchy, kościsty nos i miał ochotę spytać:
— Czyście szpiegowali swego siostrzeńca, tak jak mnie? Ale nie powiedział tego głośno, nie chcąc robić staremu przykrości, rzekł tylko:
— A toście tu już dawno!...
— Czekaj no pan, przyniosę sobie krzesło, — szepnął dozorca mrugając swojem okiem — ciężko mi już schylać się... bolą mnie krzyże!
Poszedł. Misza stał u drzwi, słyszał suwanie pantofli starca i myślał:
Jeśli ten człowiek ma duszę, to musi ona być równie czarna, zwiędła i sucha, jak jego twarz...
Stary wrócił za małą chwilę, postawił kszesło bez szelestu pod drzwiami. Znowu oko jego błysło w otworze.
— Tak, ...tak dużo wygodniej! — ...począł. — Spać nie mogę, ...wszystkie kości mnie bolą — pan także nie śpi... no to pogwarzymy... W nocy wolno... w dzień zakazane, ale w nocy... ktoby się tam zresztą dowiedział? W dzień udaje srogość wobec pana... być inaczej nie może... — rozumie się, władza każe! Ale w nocy mogę sobie pofolgować z panem. A zresztą cóżeś to pan za zbrodzień? Głupstwo! Nie zabiłeś pan nikogo, nie okradłeś... he, he, he, rumiane policzki... młody... żal mi pana doprawdy... Śmieje się, to... cieszy, jakby dostał awans!... he, he, he! Ot młodość!...ściśle biorąc głupstwoś pan zrobił, trzeba było usłuchać władzy i koniec na tem!...
Miszy nieprzyjemnie było tego słuchać. Wychylił nerwowym ruchem głowę za drzwi i spytał:
— A czem się zajmował wasz siostrzeniec?
Bezbarwny, suchy głos starca wyszeptał odpowiedź:
— Był ślusarzem... zastrzelił inżyniera... pisało o tem nawet w dziennikach... doprawdy! Sam mi czytał. Przyszedłem tu przypadkiem... i ot stał przedemną... jakby tam... czytał a śmiał się — zupełnie jak pan... O, ostry to był chłop... a matka jego... niby siostra moja... wyła! Niech ręka boska broni, jak wyła! Ale łzami nie zmyjesz krwi! Czasem mówię do niego... no Fiedor... jakże ci się podoba w więzieniu? Ale on się śmiał i śmiał... Zrazu ciągle milczał... zły był. Potem począł mówić... ciągle mówi i mówi... ano domówił się... zupełnie jak pan.
— I cóż takiego mówił? — pytał cicho Misza.
— Ano, różności... któż to może wymiarkować? Czy pan z Kaługi?
— Tak.
— A właśnie... znane mi coś pańskie nazwisko. Był swego czasu w Kałudze poczmistrz Malinin.
— To był mój ojciec.
— Taak! a to ładnie... ja także jestem z Kaługi... tak jest!
A czy ojciec pański umarł?
— Tak.
— Taak... ha, no wszyscyśmy śmiertelni!
Mówili ze sobą szeptem, a głosy ich w ciszy szeleściły jak zwiędłe liście. Poza oknami dudniły głośno miarowe kroki szyldwachów, jakby liczyły minuty szybko przemijające, a gdzieś z oddali, ledwie dosłyszalne, płynęły smutne, rozlewne tony dzwonu zegarowego wydzwaniającego godzinę.
— Czy wam tu nie nudno? — spytał Misza.
— Wszystkim wszędzie nudno! — dobiegł z poza drzwi szept przygłuszony, jednostajny.
— A wasz siostrzeniec... czy wam było żal... gdy tu siedział?
— I czemuż by mi było żal?
Przecież on zabił człowieka... siostry mi było żal... ale kto zabił człowieka...
Stary znikł nagle, twarz jego znikła, jakby się w ziemię zapadł. Misza patrzył w okienko i czekał.
— Czemu kłamiesz? — rozległo się za drzwiami pytanie półgłosem wyrzeczone.
— Co mówicie? — spytał Misza wychylając, o ile się dało, głowę przez okienko. Twarz pojawiła się teraz na równej wysokości z twarzą Miszy i stary poruszając zwolna suche wargi, otoczone bujnymi, zwichrzonymi, siwymi włosami wyrzekł, kiwając głową i robiąc grymas niby śmiechu dziwnego.
— Skłamałem... żal mi Fedia... bardzo żal... i on był młody... dzielny, odważny chłopiec...
Nagle przeszył powietrze dziki wstrząsający skowyt.
Stargał w sekundzie i skłębił całą ciszę, jak uderzenie nagłe wichru skłębią wody zaśnionego stawiska.
— Nie biiij!... nie bij! Dobrzy ludzie... zmiłujcie się... zmiłujcie się! Aaach!
— Co to, co to? — pytał Misza drżąc na całem ciele.
— Pst! cicho! — syknął stary... to nic on tak przez sen... każdy ma swe sumienie... ale dość, idź pan teraz spać!... Kładź się pan w Imię Boskie... dobranoc... już wybiła północ.
Wstał i odszedł.
Misza słyszał jak powłóczy nogami, niby ciężkimi tłumokami czegoś miękkiego.
Misza podszedł do pryczy, położył się utkwił smutny wzrok w brudne kamienne sklepienia, zwieszającego się nad jego głową.
Otoczyła go cisza bezsennej, pełnej zjaw i zwidzeń nocy.




M

Misza czuł, że go coś wytrąciło z marnej szarzyzny życia. Przyszłość jego skurczyła się, znikła. Najjaskrawsza na niej plama, jego »czyn«, nie wracał mu już prawie na pamięć. W dziwnem, kamiennymi murami zewsząd otoczonem, strzeżonem, zazdrośnie istnieniu obecnem w więzieniu począł domyślać się symbolu swej świadomości, do niedawna niedostępnej, nieznanej, zamkniętej. Obserwował bacznie wszystko, co go otaczało, często z niedowierzającym, mętnym uśmiechem, czasem z chciwem, pożądliwem zaciekawieniem, lub troską i z ciężkiem powątpiewaniem w duszy.
Więzienne władze traktowały go pobłażliwie.
Dozorcy i urzędnicy uśmiechali się doń łaskawie, protekcyonalnie.
Otwarta, szczera fizyonomia Miszy, jego rumieńce, niebieskie, naiwne oczy, dobroduszny uśmiech, piękny silny organ głosu i cała jego, trochę przysadkowata postać usposobiły wszystkich dobrze dla więźnia.
— No, no, panie Malinin, jakże się panu u nas podoba? — zapytał go raz przy kontroli, lubiący drwić, pierwszy pomocnik dyrektora więziennego.
— Wie pan... to wszystko bardzo ciekawe! — odparł Misza z uśmiechem.
Pierwszy pomocnik zaśmiał się mrukliwie, ściągnął czoło poorane siecią zmarszczek i rzekł:
— Ha no, to powiem panu, panie badaczu, że władza przydłużyła mu czas przechadzki o pół godziny... i inne ulgi też nastąpią zapewne...
— Dziękuję — odparł Misza.
— Niema za co! — rzekł sucho przełożony i wyszedł z celi.
Aleksander Oficerow, ospowaty dozorca więźniów opowiedział Miszy o tym człowieku następującą historyjkę: Powziął on raz podejrzenie co do swojej służącej, że ukradła jego żonie pierścionek i by wymusić przyznanie się do kradzieży, przez całą noc męczył dziewczynę. Kazał zawołać dwu aresztantów, na których miał z jakiegoś powodu złość, rozkazał im rozebrać ją do naga, przywiązać do stołu i zmusił ich do łechtania ofiary przez całą noc. Gdy dziewczyna omdlewała, kazał jej dawać pić, a potem dręczyć na nowo. Rzecz skończyła się tem, że jeden z aresztantów, nie mogąc znieść męki, stracił przytomność. W ataku szalonej żądzy, rzucił się w oczach przełożonego i towarzysza na dziewczynę i chciał ją zgwałcić. Obito go, zamknięto do lochu i gdy znikły ślady uderzeń, odesłano go do domu waryatów.
— Na tem się skończyło — zamknął Oficerow swe opowiadanie, obejrzał się trwożnie dokoła, i spuścił oczy. Misza słuchając tego, czuł niepokonany wstręt do dręczyciela, gdy go jednak tego samego dnia zobaczył w swej kaźni, spostrzegł ze zdziwieniem, że w sercu jego prócz ciekawości i lekkiej odrazy, nie ma innych uczuć...
Misza dostrzegł ze swego okna, że prócz człowieka w grubym palcie, wypuszczano na przechadzkę jeszcze około sześciu innych politycznych. Byli to widocznie robotnicy... rośli, silni, źle odziani, patrzyli na wszystko ponuro, ukradkiem. Gdy ich spojrzenia pierwszy raz się skrzyżowały z wzrokiem Miszy, studentowi zrobiło się nieswojo jakoś i mało nie zeskoczył z deski okiennej. Na brudnych i wygłodzonych twarzach tych ludzi widniała stalowa nieugięta moc, coś co przypominało szczutego wilka, wykuta tam była siła niespożyta, świadoma siebie. Niektórzy uśmiechali się doń czasem, dawali znaki. Misza odpowiadał także uśmiechem, i gestami. Uczuł wielki szacunek dla tych ludzi... ciekawili go też bardzo. Zauważył, że i kryminalni otaczają ich szacunkiem. Czasem korzystając z niedbałości straży, kryminalni biegli do politycznych, prosili ich o papierosy, i rozmawiali z nimi cicho i szybko.
Raz rozegrała się taka scena:
Wysoki, smukły ponury robotnik o podłużnej, chudej twarzy i małej, szpiczastej bródce, pochodziwszy czas jakiś wzdłuż muru tam i napowrót, przystanął, założył ręce w tył, podniósł głowę w górę i zapatrzył się w niebo. Na zakręcie, przy budce strażnika zajęty był zmiataniem i zgarnianiem łopatą suchych liści, średniego wieku, smukły kryminalny, z dużymi rudymi wąsami, bladą twarzą i bielmem na oku. Spojrzał raz na stojącego, nieporuszenie opartego o mur robotnika, spojrzał drugi raz... potem niedbale rozmiatając liście po ścieżce, począł zbliżać się doń zwolna, i... nagle zaśpiewał, cicho, pięknie, marząco melodyjnym głosem:

Tam gdzie kurhan stary i dal stepu w okół,
Rwie się na łańcuchu dumny, dziki sokół...

Robotnik zwrócił powoli głowę w stronę śpiewającego i słuchał. Usta mu się na pół rozwarły, jakby w upalny dzień dojrzał zimną, krystaliczną wodę zdroju i łaknął ochłody. Jednooki nie patrząc nań zbliżał się zwolna. Gdy był już blisko zanucił:

Ale niemasz, niemasz dla ciebie swobody!...

Wargi robotnika drgały... szeptały coś cicho.
...Jednooki spojrzał nań i uśmiechnął się w milczeniu.
Misza uczuł nagle, że go coś dławi, zeskoczył z deski i podrażniony, począł biegać po kaźni. A przez uchyloną kwaterę okna płynęła pieśń:

Chmury się po niebie bezmiarami wleką
Stepie, wolny stepie, jakżeś ty daleko!

Często aresztowani poczynali śpiewać po jedzeniu w sali jadalnej, położonej pod kaźnią Miszy. Huczało wtedy przez podłogę i tętniło donośnie, ale Misza nie mógł wyłowić słów oddzielnych pieśni. Raz tylko, gdy ktoś zanucił silnym, żałośliwym tenorem, posłyszał zwrotkę:

Hej morze ty morze,
Rozhukane morze!
Wicher cię skrzydłami,
Jakby pługiem orze!

Często też śpiewali aresztanci wesołe, rubaszne piosnki, gwizdali i pokrzykiwali, a tony biły o mury, silne, rozpętane, aż zdało się, że więzienie drży w posadach, i że się czynią nowe rysy i szczerby w murach i że niepokój i rozgoryczenie ludzkie od tych pieśni bije falą... Zewsząd też zbiegali się dozorcy i gasili coprędzej płomienie owej, z mąk urodzonej szaleńczej uciechy...
Misza zauważył, że dozorcy nie postępowali jednako ze wszystkimi kryminalnymi. Gnębili tych, co się gnębić i katować dali i pogardzali nimi, ale wobec odważnych, umiejących stać na straży swej ludzkiej godności, przybierał cały zarząd więzienia postawę ostrożną, wyczekującą, nieraz grzeczną nawet i niewielu było takich, którzy ośmielali się przewagę swą urzędową, okazywać tym ludziom, jawnie i brutalnie. Zwłaszcza na politycznych pilne miano oko. Dozorcy, tak się przynajmniej Miszy wydawało, czatowali na nich z wzrokiem wlepionym w ofiary, przyczajeni, gotowi do skoku, czekali na coś niezwykłego, decydującego i to pełne niewiary czekanie nużyło ich bardzo...
Jednego dnia szepnął Oficerow Miszy do ucha podczas przechadzki:
— Tej nocy przyprowadzono znowu trzech waszych!...
— Studentów?
— Nie, robotników.
— Powiedzcie mi Oficerow — zagadnął Misza — nie wiecie wy przypadkiem za co ich uwięziono?
Dozorca podumał chwilę, obejrzał się dokoła, szeroko rozwarł oczy i odparł z westchnieniem:
— Każdy chce żyć wedle swej woli... ot stąd cała bieda!
Potem dodał tajemniczo:
— Oni nie są zadowoleni...
— Z czego?...
— Oni wogóle nie są zadowoleni... z niczego!...




C

Co nocy niemal, gdy miał służbę przychodził do celi stary dozorca. Zwał się Korniej Daniłowicz. Wsuwał w otwór okienka swą ciemną twarz i poczynał gadatliwie, jak zwykle starcy, opowiadać Miszy różne historye bez związku. Korniej widział wiele, przeżył wiele, ale wszystkie wrażenia życia zbiły się w jego pamięci w ogromny kłąb strasznych katastrof, bezmyślnej pracy, poniżeń i innych jeszcze jakichś niejasnych czynów. Wszystko tam było razem zmieszane. Czasem wydawały się te czyny Korniejowi dobrymi i wzruszały go, najczęściej jednak uważał, je za głupie i złe, a nigdy wyjaśnić ich nie umiał. Były to same przypadki, nie płynące z własnej jego woli, ale wykonywane bezwolnie i bezmyślnie jako rozkazy nieznanej mu, niezrozumiałej dlań siły, która tkwiła kędyś poza nim.
— Już będzie z piętnaście lat temu — mówił cichym głosem Korniej Daniłowicz, wpijąc swe rybie oczy w twarz Miszy — widzę, że on zadumał się czegoś... to jest syn mój, Aleksiej... do kościoła nie... do szynku nie... ba myślę źle jest... Począłem go śledzić i cóż!... zadał się ze sztundystami... Ktoby myślał! Zwymyślałem go... naturalnie to była rzecz pierwsza... uważaj i... mówię, już ja zrobię tak, że ci będzie ciepło... Ale on nic... więc ja naskarżyłem na niego przed popem. Wraca on raz od popa... widzę, zły bardzo... a ja się z niego śmieję i mówię: A co... zmył ci pop głowę... no powiedz! I wie pan, na dobitek nieszczęścia Aleksiej zbeształ popa jak psa... Mówię: Ach ty gałganie, ach ty szubrawcze, jakżeś ty śmiał! A on do mnie. No, tego były mi za dużo, porwałem garnek z kaszą i cisnąłem mu w łeb... rozwaliłem mu nieźle pysk... I wie pan... poszedł sobie precz i od tej pory nie widziałem go już, ani nie słyszałem o nim... tak, tak... poszedł. Tacy wyście, tacy wy wszyscy... wy młodzi... ha, ha!
— Czy wam go nie żal? — spytał cicho Misza.
Stary milczał chwilę. Potem poskrobał się za uchem, pomruczał przez parę sekund coś pod nosem i rzekł spokojnie:
— Czasem mi go żal... żal mi wszystkich... czasem nawet morderców... tak... tak. Bo wie pan... nie każdy zabija tak ni z tego ni z owego... często ma powód słuszny i sprawiedliwy. Niektórym mordercom winno się wdzięczność... naprzykład katom. Oni zabijają także z pewnych powodów, dla przyjemności wszystkich... zabić mordercę, to nie grzech przecież, ha? A czy pan myśli, że to katowi miło?
Misza wychylił się szybko przez okienko, by zobaczyć jaki wyraz ma twarz człowieka, który bezwiednie odepchnął od siebie, syna własnego, a teraz jest w stanie żałować kata. Ale twarz Kornieja była jak zawsze podobna kamieniowi, pokrytemu pęknięciami, w którym tkwiły matowo połyskujące oczy, jak dwa szkła kawałki.
— Czemuż pan wygląda? — spytał stary.
— Tak sobie tylko — odparł cichym głosem Misza. — Ale mówcież Kornieju Daniłowiczu, czemu wam się nie podobało, że wasz syn wdaje się ze sztundystami?
— Mówiono tu, że to nauka szkodliwa... zresztą przed kilku laty siedzieli tu sztundyści... byli to... bardzo porządni chłopi! Umieli wszyscy czytać i pisać, byli spokojni, nic złego w nich nie spostrzegliśmy. — Nie, doprawdy, to byli bardzo dobrzy aresztanci... pytałem o mego syna Aleksieja... Nie wiemy, mówią: Jest nas bardzo wielu. Zresztą to i słusznie... siadują tutaj często...
Milczał chwilę, potem ciągnął dalej:
— Teraz coraz więcej zbrodniarzy... przedtem byli to sami złodzieje, rabusie, mordercy... ha, czasem nawet, odpuść Boże, — świętokradzcy... ale teraz mamy robotników, studentów... politycznych, sztundystów i dyabli wiedzą kogo jeszcze... masę połapano... zaczyna być ciasno...
Nie mówcie tak Kornieju — odparł szybko i z zapałem Misza nie mówicie tak, bo nie wiecie... ludzie chcą życie poprawić... chcą, by wszystkim było lepiej...
Za drzwiami rozległ się cichy, suchy śmiech, stary odkaszlnął i rzekł:
— Ha, słyszałem, ja to... tak, tak... słyszałem. Wszyscy wasi tak gadają...
Wyprostował się i odszedł, jakby był niezadowolony i zły nawet.
Innym razem opowiedział taką historyę:
— Ja, wie pan, jestem bardzo miłosierny... cierpiałem sam wiele i ludzi rozumiem, tak, tak. Otóż, wie pan, siedzi sobie raz w moim kurytarzu zbiegły katorznik, młody, zdrowy, miły człowiek... był chłopem, ale uśmiechał się jak wielki pan... gdy się tylko uśmiechnął nie mogłeś mu niczego odmówić. Powiada naprzykład: Daniłowicz, przynieście mi tytoniu... to ja zaraz idę i przynoszę mu tytoniu... ha wie pan... ukradł ci on raz gdzieś scyzoryk, zrobił z niego piłkę i wystarał się o słoninę i zaczął manipulować koło kraty. ...Zaraz to spostrzegłem i żal mi go się bardzo zrobiło. Ach, myślę sobie, braciszku, ta sztuczka ci się nie uda! Ale udaję, że nic nie widzę. Niech się chłopak bawi, myślę sobie, nie będzie mu się nudziło.
Oj długo pracował... może ze trzy tygodnie... a ja nic... patrzę tylko i patrzę... i ciągle mi go żal... zabaw się, myślę sobie, zabaw!
Korniej roześmiał się cicho, przyjaźnie.
— No a kiedy skończył już prawie robotę... wtedy powiedziałem dyrektorowi.
— Jakto, czemuż to? — wykrzyknął Misza ze smutkiem — czemu dyrektorowi?
— A komuż? — spytał zdziwiony Korniej.
— Mogliście powiedzieć więźniowi, powinniście byli nawet.
— Dziwny z pana człowiek — roześmiał się Korniej. — A cóżbym począł z kratą? Przecież była przepiłowana?
— To mogliście powiedzieć mu zaraz z początku, gdy zaczął piłować!
— Ha tak, doprawdy? Mogłem tak zrobić, racya. Ale lepiej się stało, jak się stało... człowiek musi mieć jakąś rozrywkę...
— Ale przecież go za to ukarano!
— A jakżeby inaczej. Bez tego przecież się obejść nie mogło... dostał karę.
— A wielką?
— Nie mogę... nie mogę sobie przypomnieć — coś miesiąc siedział sam w celkowem... potem mu jeszcze sąd dał jakąś karę... nie, doprawdy już nie pamiętam...
— Cóż za głupota — wykrzyknął oburzony Misza. Co za ludzie, jakże nisko upadli moralnie... a życie... całe życie!...
Ciemna twarz starca poczęła się dziwnie kołysać w ramie okienka. Potem Korniej ziewnął, westchnął i rzekł cicho, powoli:
— A widzi pan... tak, tak... masz pan racyę... życie nie da się poprawić... oj nie!
Na takich rozmowach schodziły im nieraz długie godziny.
Stary był zawsze zimny, obojętny, Misza dygotał bezsilnem oburzeniem, dręczył smutną niepewnością, pytaniem bez odpowiedzi. Miedzy studentem a nadzorcą tkwiły zawsze te same stare mocne drzwi z żelaznymi okuciami, nadgryzionemi przez rdzę i małem wycięciem okrągłego okienka, przez które cierpiący na bezsenność starzec smutnym balastem swych wspomnień obciążał duszę młodzieńca. Misza poczuł w sobie coś ciężkiego, ponurego, ale wiedział, że nie więzienne, stare, kamienne mury go gniotą, tylko to wszystko, co tutaj widział i słyszał kładzie mu się głazem na piersi i od tego w jego duszy wstają smutne, czarne, straszne widziadła...
Leżąc całe noce bezsenne na pryczy pod sklepiskiem czarnem, co dławiło oddech nisko zwisając, Misza usiłował opanować chaos cisnących się na myśl wrażeń i szeregować je w porządne jasne rozumowanie... ale nie mógł...
Raz spytał Oficerowa.
— Słuchajno pan, podoba się panu tu?
— Gdyby nie bili... — byłoby nie źle... — odparł ospowaty spokojnym, miękkim głosem.
— Biją pana? Kto bije?
— Mnie biją rzadko... bardzo rzadko... sam tylko pierwszy pomocnik dyrektora... po twarzy bije... ale mówię wogóle... o wszystkich... biją się między sobą aresztanci, biją się straszliwie! I dozorcy ich biją... to jest nie wszystkich!... nie wszystkich bić można... ale tych co biją, tych tłuką niemiłosiernie!
Wzruszył ramionami, obejrzał się i ciągnął dalej, otwierając szeroko przestraszone oczy:
— Ale ja... ja nie mogę gdy biją... boję się! Nie mogę na to patrzyć.
— Powinien pan znaleść sobie inne zajęcie — doradzał Misza.
— A jakież... a gdzież? — rzekł smutnie, spuszczając głowę Oficerow. — Wszędzie... wszędzie się ludzie biją... całe życie to wojna... tak, tak wiem ja o tem... Mama tylko jedna... i może jeszcze po klasztorach nie trafia się bicie. Byłbym naturalnie wstąpił do klasztoru... ale...
Zamilkł nagle. Stali za węgłem wieziennego gmachu, przy kupie odpadków, kamieni i wiór drzewnych, nad ich głowami sunęły powoli, majestatycznie wielkie ciemne chmury. Wiatr się zrywał chwilami i niósł z miasta strzępy akordów jakichś niepojętych.
— Ale co?... proszę, powiedz pan! — prosił Misza.
— Niech pan wybaczy, panie student — począł Oficerow szeptem nerwowym, mrugając oczami, jakby patrzył na coś rżącego, — wybaczy pan... może to z mej strony wielka głupota... zresztą... tak, tak...
— Co pan chce powiedzieć? — spytał cicho, krótko, dobitnie Misza.
Oficerow zbliżył się do jego ucha i szepnął drżącym głosem.
— To jest... ze względu... na Boga... czy pan wierzy?
Misza spuścił głowę i po chwili, odrzekł cicho:
— Ja sam doprawdy nie wiem.
— Właśnie... właśnie... i ja też nie wiem! — wpadł mu żywo w słowa dozorca — myślę o tem często... bo jeśli jest naprawdę... to i na cóż ten strach wkoło... ten wielki strach wszędzie i ta srogość?... Czemu? — Pan uczony, mądry.. powiedz, czemu strach i czemu źle... czemu srogość?
W oczach błysły mu wielkie łzy.
Strząsnął je ruchem głowy i odszedł szybko, nie oglądając się.




P

Po wąskiej ścieżynie pod oknami Miszy przechadzali się co dnia ludzie milczący, zatopieni w sobie, patrzący ponuro, tłukący się jak po klatce dzikie zwierzęta. Byli źle ubrani, twarze mieli chude, wygłodzone snadź, a w oczach myśli jakieś wielkie. Człowiek w grubym palcie znikł gdzieś, natomiast pojawił się chudy jegomość, w okrągłej czapce barankowej, i starym płaszczu koloru czerwonawego. Szedł zawsze bardzo szybko, biegł prawie. Płaszcz był za wielki na niego, aż do śmieszności za wielki i zesuwał mu się ciągle z ramion. Jegomość wzruszał ciągle ramionami, wstrząsał małem swem ciałem, by płaszcz w ten sposób nasunąć na plecy. Mała jego nędzna twarz, uśmiechała się bez przestanku, wargi drgały, skubał ciągle piękną, suchą ręką swą rozwichrzoną, szpakowatą bródkę i kiwał głową. Miszy wydał się na tle szarego muru więziennego wesoło jasno palącą się świeczką w wielkiej, brudnej, zakopconej latarni.
— Kto to... czy nowy? spytał Misza Kornieja.
— To Wasyl Nikitycz.
— Robotnik?
— Kto go tam wie? — odparł stary obojętnie. — Pewnie że nie robotnik... coś on takiego jakby polityczny... zresztą ponad wszystko jest on bardzo szczęśliwy... często tu bywa...
— Często tu bywa? — powtórzył Misza z uśmiechem. Podobało mu się, że o tym człowieku mówiono »bywa« a nie »siedzi«.
— To człowiek bez trwogi! — rzekł Miszy Oficerow, oglądając się jak zazwyczaj i zniżając głos do szeptu. Każdemu umie powiedzieć prawdę w oczy... wie pan... prokuratorowi... dyrektorowi... ba... co pan na to... przyjeżdża raz, pamiętam, sam wicegubernator, a on do niego: »Ja — mówi — myślę tak a tak... pan myśli inaczej... zgoda... ale szanować się wzajem trzeba... jam jest człowiek i pan też człowiek... to jedno pewne... pozatem wszystko błąd! Sama nawet »forma« niczego nie dowodzi... absolutnie niczego!« Rozumie się dostał za to tydzień celkowego więzienia. Ale wie pan, i tam się śmiał i mówił: — To absolutnie niczego nie dowodzi... absolutnie niczego... to jest głupstwo! — No i prawda... czegóżby dowodzić miało więzienie celkowe?
Wyprostował się nagle i Misza dostrzegł po raz pierwszy w jego rysach płomyk jakiś, coś co błyszczało niby radość.
— I to prawda! — szepnął Oficerow... — to wielka prawda... gdy ja np. im rzeknę prawdę, a oni mnie za to... bęc w pysk... myśli pan, że przez to prawda przejdzie na ich stronę?
— Mówiłeś pan z nim? — spytał Misza.
— Nie... co pan myśli? — wyszeptał i odskoczył przerażony na bok. — Przecież ja się boję! Ja mówię tylko z panem... bo pan mówi cicho... ale on... on cicho nie umie mówić... krzyczy głośno... ot już taki głos.
I zawstydzony dodał z uśmiechem:
— Mam jeden wiersz... w sam raz stosowny dla niego.
— Co za wiersz, mów pan! prosił Misza.
Oficerow obejrzał się dokoła, zamknął oczy i wyszeptał z westchnieniem:
— Potem... przy okazyi... no chodź pan, chodź pan... ja sobie pójdę, mógłby nas kto zobaczyć!
— Słuchajcie Oficerow — rzekł Misza niezadowolony, przytrzymując go za rękaw munduru — Pan musisz ztąd iść... rozumiesz pan?... co prędzej stąd iść... pańska dusza ciągle się boi... cóżeś to pan za dozorca?... dusza się boi i chce byś stąd odszedł.
— Ale gdzie pójdę!?... wykrzyknął głucho dozorca wydzierając rękaw z palców Miszy... To zresztą wszystko jedno... wszędzie to samo... dla człowieka spokój lubiącego, życie całe więzieniem... jedno dlań miejsce tylko... jedno ciche spokojne, dobre miejsce... grób!
Poszedł z głową zwieszoną na piersi, a Misza czując litość dla Oficerowa, i zarazem zagniewany na niego kroczył wzdłuż muru więziennego i myślał z wielką goryczą:
— I jaki sens w życiu tego człowieka, jaki sens?
Z nieba spadały z wachaniem, niepewnie, smutnie białe gwiazdeczki śniegu na mokry dach więzienia i brudną ziemię. Spadały w błoto i nikły bez śladu.
Za narożnikiem gmachu spostrzegł Misza, zbity, szary kłąb aresztantów. Jeden z nich stał opodal pod murem. Skulił się, piersi drgały mu nerwowo, jak psu ściganemu. Głową kręcił śmiesznie, pięści przycisnął do piersi i zachrypłym głosem mruczał:
— Bracia to nie ja... to nie ja... bracia wierzcie mi... to nie ja! Przed nim stało bez ruchu trzech kompanów. Jeden z nich teraz właśnie rzekł krótko, spokojnie.
— Nie straszcie go dzieci, nie bijcie go!
Cofnął się nagle w tył, potem rzucił naprzód, podniósł raptownie nogę w górę, i trafił delikwenta w dolną część brzucha, mówiąc przytem:
— Nie bijcie go... na co?... po co... bić!
Aresztant jęknął głucho, i jak worek mąki, ciężko padł na ziemię, kompani ujrzawszy to, poczęli zwolna, bez pośpiechu deptać po leżącym, podnosili nogi razem, opuszczali je miarowo, jakby chcieli z człowieka i błota ugnieść jedną kupę ciasta... Głuche uderzenia obcasów o miękkie ciało przygłuszały spokojny głos wysmukłego katorżnika, powtarzającego za każdym ciosem nogi:
— Nie bijcie go... dość tego... nie bijcie go... raz! dwa!... razi... dwa!...
Gniew, przerażenie i wstręt napełniły duszę Miszy.
Zdawało mu się nagle, że go dym dławi, coś gorącego uderzyło mu na mózg, czarność jakaś zasłoniła mu oczy i bez słowa, dysząc ciężko, rzucił się naprzód...
Ale trzech katorżników już się zawróciło do odejścia, a wysoki rzekł:
— No Paszka, dość tego leżenia! Wstawaj!
U stóp Miszy poczęło się coś ruszać w błocie, wstała jakaś postać w poszarpanem ubraniu, oblepiona gliną i zabrzmiał chrypliwy głos:
— To nic, to nic... już ja się wam odpłacę... czekajcie!
— Gałgany! — krzyknął Misza przyskakując do katorżników.
Wysoki zaśmiał się pogardliwie i wyciągając bez słów rękę podstawił mu pod nos pięść...
To nic... to nic... mruczał pobity. Drżącymi rękami nasunął sobie czapkę na głowę, zataczał się jak pijany, kaszlał, spluwał krwią.
Twarz miał wykrzywioną, czerwona broda i wąsy drgały, chciwie wciągały powietrze otwarte usta co czerwoną jak rana plamą rysowały się na bladej twarzy. W niebieskich oczach błyskało zimne jak stal okrucieństwo. Misza pomógł mu wstać, wyciągnął z kieszeni chustkę... wtem nadszedł zwolna żołnierz z warty i zgromił go:
— Panie! Znowu pan zbliża się do tych ludzi! Ileż razy trzeba...
— Ależ zbili go dopiero co! — rzekł Misza, drżący na całem ciele.
— Zakazano panu zbliżać się do tych ludzi...
— Ale zrozumcież... wybili go, stratowali go nogami!... powtarzał Misza dobitnie.
— Cóż to pana obchodzi? — odparł znudzony żołnierz i przeszedł dalej, po za plecami Miszy dodając: — Nie jesteś pan władzą... a więc... idź pan na wskazane do spaceru miejsce... jeśli jeszcze raz zobaczę... zrobię donos i zabronią panu przechadzki...
— Ach, jakże to strasznie boli! wykrzyknął Misza, zamykając z przerażenia oczy.
— No i cóż z tego? to ich sprawa... kto bije... będzie bity — zobaczy pan, przyjdzie i na nich kreska... ale pan się nie bój niczego... tylko nie trzeba się zbliżać... powtarzał uparcie żołnierz.
Misza zwrócił się do odejścia. Twarz żołnierza wyrażała znużenie, oczy miał zagasłe... leżała na szarość nudy i odrętwienia.
— Odpowiadam za pana — rzekł zwolna poruszając nogami.
Misza wrócił do swojej kaźni nim jeszcze minął czas przechadzki. Gdy w towarzystwie Oficerowa kroczył kurytarzem, głos jakiś zawrzasnął z ciemności:
— Precz! Czekać przed bramą!
— Cóż się stało nowego? — spytał Misza dozorcy, wychodząc na podwórze.
— Dostanie pan sąsiada...
— Kogóż to?
— Tego nie wiem...
Pierwszy pomocnik dyrektora wyszedł z gmachu, obrzucił Miszę niechętnem spojrzeniem i zwracając się do Oficerowa krzyknął ostro:
— Prowadź go!
Nagle wrzasnął z wściekłością:
— A gdzież to masz rewolwer? Ty leniwy gadzie... Natychmiast idź po niego... Marsz!




M

Misza biegał rozdrażniony po celi... przez otwartą kwaterę okna płynęła, kędyś z fałdów płaszcza, rozlewającego się po ziemi zmierzchu wypełzała, pieśń żałosna... o nie piękna, wcale nie piękna pieśń i skowyt raczej wilka kędyś daleko na pustkowiu wyjącego tęsknie.
Ach!... Ach!... hoj... oj... hoj... ach!! ach!!...
Wszystko, co przeżył w dniach ostatnich, budziły ten jęk... wszystkie straszne wskrzeszał, zaśnione wywoływał przypomnienia. Pełzły przez pamięć po kolei... nieustannie płynęły, wstrętne... narzucały się, wołając: Czemu? Wyjaśnienia chciały.
Jego »czyn« zmętniał mu teraz, rozpłynął się, przysłonił go niby stary obraz, kurz i kopeć. Widział się... Jakże komiczny był, ów studencik wymachujący rękami niezręcznie, na oślep, roztrącający ludzi, zmieszanych łatwością, z jaką ubezwładniła ich brutalna, głupia, a jednak wybornie zorganizowana siła. Wszystko sobie przypomniał... znużone, złe i obojętne twarze żołnierzy policyjnych, pogardliwy uśmiech oficera, na którego krzyczał, komisarza policyi z bolącem zębem... wszystko!... Plamą było mu teraz to wspomnienie bezkształtną, zimną, niepojęta, ciężarem leżącym na mózgu.
Wstyd im pewnie było naszej niemocy... błysnęło w myśli Miszy... ale zaraz uświadomił sobie, że ci mrukliwi, wąsaci oficerowie wytresowani byli w traktowaniu ludzi, jak bydła i że niczego się nie wstydzą i nic nie czują, prócz fizycznego bólu i strachu przed ową mocą, która ich ujarzmiła i która nimi kapryśnie rządzi. Wspomniał sobie izwoszczyka, który trwożnie ściągnął lejce, gdy komisarz nań wrzasnął... w uszach tętniły mu obojętne, zimne słowa człowieka otwierającego bramę komisaryatu... mówiącego o ludziach, jak się mówi o trawie, drzewie, lub cegłach... wspomniał matkę Oficerowa, która nie zaprotestowała, gdy nadawano jej synowi nazwisko od zawodu ojca, choć wiedziała, że będzie mu to wieczystem źródłem smutku i rozpaczy... pewnie dlatego jeno musiał spędzić trzy lata w karnych batalionach... Na myśl mu przyszła też pokojówka pomocnika dyrektora, która przyjęła dziesięć rubli odszkodowania za swą mękę i wstyd, ...bezmyślna litość Kornieja, poddającego się bez szemrania obcej woli i powtarzającego każdemu setki razy od lat ośmnastu ciągle to samo słowo: »Nie wolno«... bez zadania sobie pytania, czemu nie wolno...
We śnie nawet boją się ludzie ciosów i krzyczą dzikimi głosami:
— Nie bijcie!... zmiłujcie się!...
Czyż to ludzie? — myślał Misza — ...nie, to nie ludzie... po ziemi chodzą masami wykonawcy woli obcej... zewnętrznej... dziwni wykonawcy... nieśmieli... i źli równocześnie... istoty bez charakteru. Ledwie pojmują to, co robią, co spełniają z najwyższą obojętnością, a żaden nie śmie, nie ma odwagi wyrzucić z piersi dumnego, potężnego słowa: — Nie chcę! — Więzienie każdy nosi w sobie, a zewnątrz człowieka jest wszędzie też więzienie...
Misza stanął pośrodku kaźni. Niemiłe uczucie, czepiającego się duszy zimnego smutku napełniło go. A za oknem śpiewał ktoś:
Ach... aaach!... hojoj hoj... ach! ach!
Zdało mu się, że i w jego piersi poczyna wyć ból i głęboki wstyd i żal za ludźmi...
— Panie, panie! — rozległ się ode drzwi szept.
Misza z radością podbiegł do drzwi... w okienku błyszczały piękne oczy Oficerowa.
— Czego pan chcesz? — spytał Misza.
— Taak? to pan nie śpi?...
— Nie!
— W więzieniu wielu sypia źle... czy pan chce posłuchać wiersza?... jeśli pana ciekawi...
— Proszę... słucham.
— Myślę tylko, że to wiersz zakazany... na drugiem piętrze w wieży... wie pan... ołówkiem był napisany na ścianie, ...to niewątpliwie zakazane...
Oczy Oficerowa znikły na chwilę, natomiast pojawiły się w otworze drzwi jego usta i celę napełnił tajemniczy, drgający bólem i trwogą nabrzmiały szept:

»Że prawdy słowa wszystkim śmiało wieścił,
Że się skrywał w cieniu jako szpieg,

Mówili o nim ... iż władzę bezcześcił...
I chociaż w sercu miał na przemoc lek,
Nigdzie się między ludźmi nie pomieścił
Wygnańcem błądził biedny, smutny człek
Przez obojętny, ludzki step, jałowy
I nie miał kędy ledz, ni skłonić głowy.

W katordze zmarł już dawno, a za ciałem
Poszli żołdacy poświadczyć, że trup.
Nikt się nad sercem nie chylił zmartwiałem,
Gdy je przytulał zimny, cichy grób...
Kędyś go w świata rozłogach spotkałem,
Gdy składał bólem wielkiej prawdzie ślub,
Lecz póki w duszach upiory łopocą
Nie powiem kędy jego grób... ach poco?...



W otworze starych, ciężko żelazem okutych drzwi poruszało się coś ciemnego, miękkiego, żywego, od czego wiały cicho smutne słowa.
Misza stał z oczyma szeroko otwartymi, z głową ku mówiącemu przechyloną. Słuchał i zdawało mu się, że samo ich drzewo przesiąkłe jest ciężkiemi westchnieniami ludzkiemi, że nabrało w siebie mnóstwo bólu i myśli z nocy bezsennych urodzonych i z cierpień tych urosła legenda, a teraz oto z nich płynie pieśnią bez końca, pieśnią łez ledwie dosłyszalną.
W okienku zajaśniały dwa światełka... oczy Oficerowa. Rad był czegoś, uśmiechał się.
— I cóż... podobało się panu?...
Misza czuł, że mu wyschło w gardle — chwytał chciwie powietrze. Spojrzał z uwagą w piękne oczy... i nagle wydało mu się... tak tak... Oficerow musiał ten wiersz ułożyć... niema wątpliwości! odpowiedział więc po chwili cicho...
— Tak... bardzo mi się podoba... i czemuż pan myśli, że to wiersz zakazany?
— A jakżeby... przecież mówi o prawdzie! A co, czy nie stosowny dla Wasyla Nikitycza?
— Nie wiem... może... czy pan sam wierszy nie pisze?
— Ja? — spytał zdziwiony Oficerow. — Nie, gdzieżbym śmiał? Przecież... nie wolno chociaż będąc jeszcze we wojsku ułożyłem raz modlitwę...
— Co za modlitwę?
Przez kilka sekund była cisza... i znów zaszeleściło w kaźni:
— Boże, Ojcze, któryś jest w niebie! I czemuż pomiędzy ludźmi tyle srogości i rozgoryczenia?... Boże... czemu?
Pytanie to uderzyło Miszę w piersi, niby fala, objęło go i porwało... uczynił bez szelestu krok w tył, usiadł na brzegu pryczy, oparł się mocno plecami o kant pieca, wlepił oczy w drzwi i czekał na coś.
Oficerow mówił:
— Był o wiele dłuższy... ale zapomniałem... wie pan.. bardzo lubię wiersze — wcale niepodobne do tego, co ludzie mówią.
Misza dostrzegł, że dozorca wpatruje się weń z uwagą słyszał jakiś szelest za drzwiami i jednostajne zawodzenie pieśni za oknem... poczuł na grzbiecie ciepło od pieca.. ale jakoś tak zimno i ciasno zrobiło mu się w sercu...
— Czy pan słaby może? — spytał Oficerow. — Dziś tak duszno!
— Nie... to nic... — odparł głucho.
Zdawało mi się, że powietrze celi nietylko duszne, ale wprost dziwnie gęste, przesiąkłe jakimś ciepłym pomrukiem i, że trudno tem oddychać...
— Niech się pan położy! — rzekł nadzorca. Już pora spać!
Potem dodał niespodzianie:
— Wiem już kto koło pana siedzi...
Misza milczał. Oczy Oficerowa błysły doń jeszcze raz przyjaźnie i znikły.
Tam, gdzie niedawno tkwiły, został jeno mały okrągły otwór, jaśniejszy od otaczającej go ciemności, oświecony niby dalekiem jakiemś, nieruchomem światłem.
Misza zmarczył czoło i powtórzył cicho:
I nie miał kędy ledz, ni skłonić głowy.
Za oknem drgały i wiły się tony pieśni, jakby się po ziemi kędyś błąkały, drogi szukając... płynęły... i zdało się, że ten, co śpiewać począł ustać nie może poddawszy się raz mocy... śpiewa, śpiewa... bezwolnie ciągle... aż mu pierś pęknie.
Lekkie, ledwie dosłyszalne pukanie w ścianę... Misza nadstawił uszu... było to... jakby kędyś padały krople dżdżu.




M

Misza zdjął surdut i miał się właśnie kłaść, gdy wzrok jego zatrzymał się na plamie pleśni. Przypomniał sobie też szare, od ciosów zmiękłe ciało biednego, obitego pod murem aresztanta.
Ogarnęła go litość, niby ciepła fala, począł biegać po kaźni, potem wskoczył na mur okienny, przycisnął głowę do żelaza kraty, i szarpany strasznym niepokojem, napół przytomnie, napół bezwiednie pukał palcami w ścianę.
Ciemń przywarła do szyb okiennych od zewnątrz i bez słowa wpatrywała się w bladą, zapadłą twarz studenta.
Z omroki tej, wyrywały się na chwilę małe, suche gwiazdki śniegu i wirując spadały z rzadka w dół z cichym, smutnym szelestem, ginąc za chwilę w paszczy nocy.
Miszy wydało się, że wszystko ludzkie życie jest gęstą, brudno-żółtą chmurą chorobliwej srogości okryte. Wszystkie czyny dokonywują się na tle jakiegoś bezmyślnego, niepojętego rozgoryczenia wzajemnego ludzi do siebie, że wszystko skierowane do tego, by dręczyć, drwić i nękać. To czasem niejasne, często świadome i brutalne uczucie, skryte głęboko w człowieku, niby leniwy a srogi zwierz w jaskini, nadaje całemu życiu ponurą barwę jesiennego, gniotącym smutkiem i chłodem przepojonego zmierzchu... a pośród owych zwartych w zażartej bójce ludzi pojawiają się, jako śniegu gwiazdki, dobrzy, bezsilni... np.: Oficerow i jego matka...
»Boże Ojcze, któryś jest w niebie! I czemuż między ludźmi tyle srogości i rozgoryczenia?... Boże... czemu?
Ujrzał »dwu kompanów z Wiazmy...« i wspomniał Ussowa, przekonanego, że mordować wolno.
Ale gdzieś w głębi, jak światełka, zamajaczyły w ciemniach nocy postaci samotnych, innych surowych i silnych ludzi. Idą »niezadowoleni z niczego« wzdłuż więziennego muru, zagłębieni w wielkiej, całokształt życia ogarniającej myśli.
Nad czemże zamyśleni?...
Misza zeskoczył z okna i począł znowu biegać po celi.
Z za drzwi dochodziły dziwne, do pomruka płynącej wody podobne dźwięki. Misza stanął... słuchał. W końcu naprzeciwko ktoś mówił przez sen, cicho, pospiesznie łykając wyrazy, niewyraźnie szemrał... skargę... W końcu kurytarza rozmawiali z cicha dozorcy.
— Zresztą nic więcej! — Tak mówił zamyślony Oficerow.
Znowu rozległo się dziwne pukanie... parę uderzeń w nierównych odstępach... i cisza. Misza obejrzał się podejrzliwie dokoła.
Po ziemi przebiegła mysz bez szelestu, jak toczący się kłębuszek bawełny i znikła w jamie. Znów pukanie. Misza pojął wreszcie, co to znaczy.
Przycisnął, niezdając sobie sprawy z tego, co robi, dłoń do ściany i począł nią suwać, jakgdyby chciał to pukanie zgarnąć i zabrać.
Wydało mu się, że właśnie z tego miejsca dochodzi pukanie. Klęknął ściągnął brwi wzniósł rękę w górę... ale opuścił zaraz... podniósł znów i począł samymi jeno paznogciami bezmyślnie bębnić po murze... Nadstawił ucha... cisza była głęboka.
Zerwał się na równe nogi, poskoczył do drzwi, przycisnął wargi do okienka i szepnął prosząco, gwałtownie, chociaż cicho:
— Oficerow! Dozorca!
A gdy Oficerow się ukazał, spytał go Misza szybko i nerwowo:
— Mój drogi... powiedz... wiesz co... on puka!
— Wasyl Nikitycz?
— Tak... to on? Nie wiedziałem!
— Ale on...
Powiedz pan — błagał Misza —...bo ja go nie rozumiem.
— Boję się!
— Nie szkodzi nic... będziemy bardzo ostrożni!
— Ale gdy się kto dowie... to wtedy mnie...
— Ale nie... skądżeby, proszę tylko, powiedzieć mu, żeby alfabet... nie znam go!
Oficerow odskoczył odedrzwi... z kurytarza dobiegło po chwili wyszeptane pokornie, z poddaniem się:
— Dobrze, powiem mu.
I poszedł, ale zjawił się znowu. Smutne jego oczy ożywiły się, gdy szepnął:
— Słuchaj pan teraz...
Misza bez słowa podbiegł do ściany, stanął i zdrętwiał z oczekiwania, z ogromnej, chęci, by mówić!... mówić!
Stał z pół otwartymi ustami stał przed szarą, brudną ścianą i spoglądał jarzącymi oczyma, gotów jej dać pozdrowienie... czekał.
I poczęły się odzywać w rożnych odstępach po sobie następujące, wyraźne, uparte suche uderzenia o kamień, a palce Miszy drgając odruchowo powtarzały znaki na ścianie...


∗             ∗

W kilka dni później Misza otulony w kołdrę stał na desce okiennej, przycisnął się do oprawy okna i obserwował z zajęciem fantastyczne desenie, które mróz porysował na szybach.
Z tamtej strony, za murem więzienia, za pojaśniałemi chmurami, stało kędyś niewidzialne słońce. Śnieg spadł i leżał jeszcze cienką warstwą na zmarzłem błocie, przeglądającem tu i ówdzie smutnymi, czarnymi płatami. Drżąc z zimna Misza, wspomniał owo suche, pewne stukanie, które mu przyniosła stara, brudna, popękana ściana jego celi, Myślał, myślał i przemieniał pukanie na słowa i myśli...
Tak, życie jest twarde, niemiłosiernie twarde... ta walka niewolników o wolność, a panów o potęgę... i dobre, miłe i piękne być nie może, dopóki są panowie i niewolnicy.
Jaki on też ma głos, pomyślał Misza? Przypomniał sobie chudą, kościstą postać Nikitycza i roztrzygnął, że głos jego musi być ostro cienki, niemiły, że nie ma w nim oddźwięków piersiowych i właściwych ludziom dobrym i miękkim. I Misza wrogiem spojrzeniem obrzucił ścianę, poza którą spał już pewnie człowiek ów, podobny jaskrawemu płomieniowi świecy w brudnej, ogromnej, zakurzonej latarni.
Napływały mu znowu do głowy szeregi regularnych, miarowo stąpających dzielnych, twardych, jak kawałki lodu słów i poczęły się łączyć w jasno określone myśli: Jak długo władcy życia oddawać się będą wybrykom swej potęgi, a niewolnicy żyć w poniżeniu tchórzliwem, tak długo życie być nie może piękne, niesprawiedliwe...
Objął go chłód poranka w ramiona. Misza spoglądał mrugając raz po raz czerwonymi od bezsennych nocy oczami na kwiaty lodowe, zwracając czasem oczy z niewytłumaczalną zawiścią na ściany.
Nie mógł tego uczucia opanować, choć sobie je mimowoli uświadomił. Przez ciąg kilku nocy wypełniła ta ściana duszę jego niezliczoną ilością szybkich, nerwowych stuknięć, a teraz, gdy począł je zamieniać na myśli, uczuł, że dusza pokrywa mu się takimi samymi, zimnymi, lodowymi rysunkami, jak te oto szyby.
Ale równocześnie i tem uczuciem, wypłynęła z głębin duszy jego myśl dobra, od której wiało ciepłem:
Wszystko to jest samowolne i niesprawiedliwe... czyż można ludzi dzielić na dwa jeno obozy? Ja... naprzykład... ja nie jestem w gruncie rzeczy ni panem, ni niewolnikiem!
Ta maleńka myśl, niby iskierka zatlona w duszy, ustąpiła wnet miejsca wielkim, poważnym, jasnym myślom.
Zmuszały one studenta do długiej, ciężkiej, mozolnej pracy, trudu wielkiego i nierozłącznego z nim niewzruszonego męstwa, spokojnego zgodzenia się na skromną rolę zwykłego robotnika, ogniem swego ducha i serca, niszczącego przegniłe, rozkładające się resztki przesądów, powag i nawyczek.
Czy mogę się wziąć do tego? — zapytał się siebie Misza.
Ale zaraz zrozumiał ze wstydem, że z trwogi przed czemś, pytania tego umyślnie tak nie postawił, jak należy. I spytał: Czy chcę to robić?
...Wstał zimny, ponury dzień zimowy. Więzienie obudziło się ze snu...
W kurytarzu rozległ się zgrzyt żelaznych zamków, piszczały i skrzypiały zardzewiałe zasuwy, rozlegały się ostro rozkazy, to drżące, niepewne, to znowu odważne, gwałtowne głosy więźniów.
Na myśl Miszy przyszły, dumne, przez ścianę więzienną zasłyszane słowa sąsiada:
— Kto swego ducha wyzwoli z więzienia przesądów — wolny jest od więzienia wszelakiego... zmusi kamienie, by mówiły i... przemówią.
Za oknem wzdłuż murów więziennych snuła się straż. Żołnierze szli miarowo z głowami w dół opuszczonymi, stukając głośno butami po zmarzłej ziemi, a na murze z głową na bok przekręconą, siedziała wrona i patrzyła w chmury, za czemś...
Misza wyjrzał przez okno i zatroskał się w duszy swej nad odpowiedzią..





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Franciszek Mirandola.