W sieci pajęczej/Rozdział siódmy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W sieci pajęczej
Rozdział VII
Wydawca Skład główny w księgarni М. A. Wizbeka
Data wyd. 1896
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY.

Wiadomość o bliskim terminie sprzedaży mienia przez Chaskla spadła na Rokitę jak piorun; aż się zatoczył nieborak, jakby uderzony obuchem. Prosił Chaskla, błagał, ale napróżno — dzień sprzedaży nadchodził.
Rokita nie wierzył, żeby to mogło przyjść do skutku, nie przypuszczał ani na chwilę. Kiedy baba zaczęła płakać i zawodzić, że ją z dziećmi na ulicę wyrzucą, że ją z wszystkiego mienia wyzują, pocieszał ją i próbował uspokoić, że Chaskla uprosi.
— Już mu się do reszty zaprzedam — mówił — wszystko, co zechce tylko, dam, do najcięższej roboty się zaprzęgnę dla niego, niech mi jeno da siedzieć w tej chałupie. Dzieci podrosną, zaczną robić u ludzi, zbierze się trochę grosza i wykupimy się kiedyś... Tymczasem niech tylko siedzieć da... Chce z mojego gruntu dochód ciągnąć, niech ciągnie jako i teraz, ja i to przetrzymam... Będę go prosił, molestował, nuż uproszę...
Poszedł tedy do Chaskla rano, poszedł go prosić. Widocznie jednak przewidywał żyd, że tak będzie i chciał widzenia się z Rokitą uniknąć, gdyż jeszcze przed wschodem słońca do miasteczka wyjechał.
Dowiedziawszy się o tem, Rokita zaraz z miejsca, nawet do chałupy swojej nie wstępując, puścił się w drogę.
Szedł szybko, męczył się, pot grubemi kroplami spływał mu po czole. Od kilku dni, pod wpływem zmartwienia i niepokoju, człowiek ten prawie nic nie jadł, ale głodu nie czuł; dręczyło go tylko niezmiernie, nie dające się niczem uspokoić pragnienie. W każdej wiosce przy drodze zatrzymywał się przy pierwszej studni, jaką spotkał, i pił wodę długo, chciwie, bez pomiarkowania. Pomimo tego jednak pragnienie nie ustawało, gorączka paliła go, jak ogień, w gardle schło, w piersiach chwilami tchu brakło, w skroniach coś łomotało, jak młotem.
Kilkakrotnie miał chęć rzucić się na ziemię i poleżeć, ale jakaś siła szczególna popychała go naprzód; koniecznie chciał żyda widzieć; rozmówić się z nim, uprosić.
Przy rogatce w Czarnembłocie zatoczył się i zachwiał na nogach. Ostatnim wysiłkiem dowlókł się do szynkowni, wódki kazał sobie podać całą kwaterkę mocnej, najmocniejszej, jaka jest. Wypił duszkiem, rzucił kilka miedziaków szynkarzowi i wyszedł wzmocniony. Doznawał takiego wrażenia, jak gdyby płomień miał w piersiach, a przytem był tak blady, że aż ludzie, patrząc na niego, stawali.
Chaskiel stał na środku rynku i rozmawiał z żydami, gdy Rokita nadszedł i dotknął go zlekka w ramię.
Żyd się obejrzał.
— Co chcesz?! — zapytał opryskliwie.
— Chasklu, ja do was potrzebę mam — rzekł Rokita pokornie.
— Ja do ciebie nie mam żadnej potrzeby, idź sobie!
— Chasklu!...
— No, no, słuchajcie no — rzekł Chaskiel do żydów — ten chłop ma do mnie interes!... Ładny interesant! No, co chcesz? Masz zboże do sprzedania, może konia, może bydlę? Owszem, daj, ja kupię, ale ty nie masz nic do sprzedania, wszystko coś miał, toś przemarnował, przepiłeś, czego teraz żądasz odemnie?
— Chasklu, ja parę słów na osobności chcę wam rzec.
— Gadaj przy ludziach, ja nie potrzebuję żadnych osobności.
— Więc przy ludziach powiadam: Chasklu, miejcie litość nademną, nad żoną, nad dziećmi, nie wyganiajcie z chałupy, nie marnujcie naszego mienia, ja was proszę! Proszę was, miejcie litość! Co chcecie, robić będę, odpracuję, odsłużę. Każdej roboty się podejmę, gdzie każecie, pójdę, jeno zostawcie w chałupie. Ona po ojcach i po dziadkach, jam się w niej urodził, w niej się dziatek dochował, był gospodarzem.
— Co ty chcesz? — wołał zaperzony Chaskiel — co ty chcesz? żebym ja ci zrobił prezent z takiej sumy; żeby ja ci podarował taki duży majątek? Co to, czy ja nie mam żony i dzieci, czy ja potrzebuję napychać ciebie pieniędzmi?
— Chasklu, pofolgujcie... Toć Bóg najwyższy widzi, żem wam nic nie winien, że co wziąłem od was, tom w dubelt oddał pieniędzmi, zbożem, odrobił furmankami, żeście mnie jeno opętali na te kwitki, którem podpisywał, nie znawca ja na pismo i człowiek ciemny, niewiedzący. Nie bądźcież kamieniem, toć proszę was i skomlę przed wami i schylam się, jak pies. Chasklu, trzeba mieć litość!
Żyd rzucił się, jak ukąszony.
— Ty łajdaku! — wołał — ty pijaku. Ty powiadasz, że mnie się od ciebie nic nie należy! Ty chcesz być mądrzejszym od samego sądu. Tyś zabrał moje pieniądze, moją pracę, moją krew i żądasz, żebym ja tobie folgował...
— Więc nic od was nie uzyskam, nie uproszę, nie ubłagam, mam zginąć marnie, jak robak... Chaskiel!
Żydzi, otaczający Chaskla, śmiać się głośno zaczęli.
Bawił ich ten olbrzym, to uosobienie siły w Rokicie, płaszczącej się w pokorze przed takim drobnym, wątłym żydkiem.
— Chasklu — powtarzał Rokita — więc nic nie uproszę, nic nie uzyskam?
— Idź do cholery, ty pijaku, ja wcale nie mam przyjemności z tobą rozmawiać. Wynoś się do djabła!
Chłop wstrząsnął się jak pies, gdy go zimną wodą obleją, mruknął przez zęby jakieś przekleństwo, a pięść jego zaciśnięta, z szybkością błyskawicy, niby młot żelazny ugodziła w skroń Chaskla.
Stało się to w jednem mgnieniu oka, żyd padł na ziemię bez ruchu.
— Gwałt! rozbój! — wrzeszczeli inni. — Ty łajdak! ty zbójca! Trzymajcie go!
Ale zbójca uciekać nie myślał; stał nieruchomy, jak głaz, i wpatrywał się w leżącego, mrucząc:
— Chasklu, toć zgódźmy się przecie... Co chcesz, jak chcesz, odrobię...
Żydzi zaczęli Chaskla cucić, sądząc, że zemdlał; jeden pobiegł po doktora, lecz zanim ten przyszedł, znalazł się felczer Icek, pochylił się nad leżącym, dotknął go i zawołał:
— Nie żyje!
— Nie żyje! Zabił! Zamordował — wołali inni.
Zrobił się wrzask piekielny, a w chwilę później tłum ludzi zgromadził się na rynku. Rozległy się krzyki, przekleństwa, a Rokita stał wśród tej gromady, blady śmiertelnie, prawie nieprzytomny, może nawet nierozumiejący, co się stało.
Rzucono się do niego, chciano bić, wiązać, ale chłop odepchnął najbliższych i stanął w pozycji obronnej.
Burmistrz śpieszył na miejsce wypadku, a za nim kilku mieszczan; już mu powiedziano, co się stało.
— Tyś zabił? — zapytał Rokitę.
— Bóg świadkiem, nie chciałem, jenom go trącił, ręka ociężała z żałości. On mnie wpierw jeszcze zabił.
— Słyszy pan, co ten zbrodniarz gada?! Chaskiel jego zabił! My jesteśmy świadki, my byliśmy przy tem!
— Weźcie go! — rzekł burmistrz do mieszczan.
Kilku silnych mężczyzn rzuciło się na Rokitę.
— Dajcie pokój, ludzie! — rzekł spokojnie — pójdę z wami. Już czy tak, czy siak, zginąłem...
Wprowadzono go do izby, mającej okno opatrzone kratami żelaznemi i zamknięto. Zostawszy sam, rzucił się na podłogę i leżał, patrząc w sufit szeroko otwartemi oczami. Chciał myśli zebrać, ale nie mógł, plątały się one w jego głowie bezładnie, a w kilka godzin później, gdy burmistrz do spisania protokółu kazał go przyprowadzić, wstać już nie mógł; był nieprzytomny i mówił od rzeczy, a z urywanych słów można było rozumieć, że prosi o coś, obiecuje odrobić, zapłacić...
Nazajutrz odwieziono go do powiatowego miasta, do szpitala, a ztamtąd, po tygodniu na cmentarz.
Zmarł, nie odzyskawszy przytomności.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.