W pruskiej szkole (Reymont, 1931)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł W pruskiej szkole
Pochodzenie Z ziemi chełmskiej; W pruskiej szkole; Senne dzieje
Wydawca Wydawnictwo Tygodnika Ilustrowanego
Data wyd. 1931
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W PRUSKIEJ SZKOLE

Wybiła jakaś godzina, nauczyciel skończył lekcję i, oglądając machinalnie książki, przeglądał twarze dzieci zimnem, badającem spojrzeniem.
Uczyniło się trwożne i głębokie wyczekiwanie. Dzieci wyczekiwały bez ruchu, jak zahipnotyzowane, patrząc w niego lękliwie wytrzeszczonemi oczyma.
Na dworze padał deszcz i spływał po szybach perlistemi, nieskończonemi strugami; jakieś bezlistne drzewa dygotały z zimna pod oknami, a naprzeciw szkoły, w błocie i na szarudze, stała gromadka kobiet.
— Still! — huknął naraz nauczyciel, prostując się groźnie.
Był ogromny, ruda broda niby płomieniem obrastała mu tłuste, piegowate policzki, okrągłe, jastrzębie oczy w czerwonych obwódkach zamigotały krwawo po zmartwiałych twarzach, przeżegnał się niedbale i zaczął wolno, automatycznie:
— „Vater unser, der Du bist...“
Przerwał nagle, bo ani jeden głos nie powtórzył za nim, twarze dzieci jakby pokryły się woskiem, tężały zwolna, tylko powieki załopotały, niby spłoszone motyle, a oczy rozbłysnęły jakąś dziwną, tajemniczą mocą i patrzyły w niego z uporem, nieulękłe... Pochylił się ku nim i rozpoczął znowu.
— „Vater unser, der Du bist...“
I znowu głuche milczenie, w którem było słychać tylko plusk deszczu i cykanie zegara. Dzieci ani się poruszyły, siedziały z zapartym tchem, patrząc w niego tak samo z niemym, upartym wyrazem protestu.
Poczerwieniał, jak burak, i skoczył między ławki, a tknąwszy białą ręką, obrosłą rudym włosem, pierwszego z brzegu chłopaka, krzyknął niecierpliwie:
— Fange doch an!
Chłopak zatrząsł się i pobladł śmiertelnie, ale wyprężając się, zabełkotał:
— Nie będę pacierza mówił po niemiecku!
— Was? was? was? — ryczał rudy, przyginając się coraz niżej, trzasnął go z całej siły w twarz, chwycił za włosy, przywlókł pod katedrę i, okładając pięściami, zawrzeszczał rozwścieklony:
— Du wirst sprechen. Du sollst sprechen! Du, polnisches Schwein!
— Nie będę! Nie będę! — powtarzał chłopak gasnącym głosem i runął omdlały na podłogę. Nauczyciel wyrzucił go do sieni.
Dzieci zamarły z przerażenia i jakby skamieniały, że tylko gdzie niegdzie zatrzęsły się jakieś usta pobladłe i wionęło ciche westchnienie.
Nauczyciel położył na katedrę długą trzcinę, napił się wody, odsapnął i, nie podnosząc oczu, zaczął wywoływać pokolei:
— Marie Kluska!
Głos miał nieco schrypły i niby łagodniejszy. Chuda, wysmukła dziewczynka o przezroczystej, chorowitej twarzy podniosła się z ławki, przeżegnała się i, trzymając w rączynach medalik, zawieszony na szyi, szła chwiejnym, ciężkim krokiem, lecz, stanąwszy przed nauczycielem, zatopiła w nim jasne oczy i wyrzekła mocno i wyraźnie:
— Nie będę pacierza mówiła po niemiecku.
Uderzył ją kijem w twarz, aż zaskowyczała z bólu, chwytając się za rozcięty policzek; krew pociekła przez palce, nadludzkim wysiłkiem zdusiła płacz i, milcząca, sztywna, zalana krwią i łzami, powlokła się do ławki.
— Martin Pila! — zagrzmiał po chwili.
Gruby chłopak pobladł jak płótno, ale podszedł i odpowiedział:
— Po szwabsku gadać pacierza nie będę!
A kiedy dostał trzciną po głowie i plecach, to ani nie krzyknął, ani nawet się nie skrzywił, spojrzał tylko w niego z nienawiścią i mruknął wyzywająco:
— Psie, zapowietrzone ścierwo!
Nauczyciel snadź nie dosłyszał, bo wywoływał dalej, prawie już pokolei.
I pokolei, wolno a coraz ciężej i spokojnie podchodziły do niego dzieci, pokolei podnosiły 8 zsiniałe, męczeńskie twarze i bohaterskie jasne oczy, pełne zastygłych łez, pokolei, z tragiczną rezygnacją i w modlitewnem skupieniu szły na swoją kaźń, i pokolei padały te same słowa:
— Nie będę pacierza mówić po niemiecku!
Nauczyciel stawał się coraz czerwieńszy i coraz wolniej, systematyczniej i mściwiej pastwił się nad niemi. Pokolei również bił, targał za włosy, kopał i rzucał na ściany i ławki, aż ochrypł ze wściekłości, ale żadne się nie zachwiało, żadne nie jęknęło głośniej, ani nawet zapłakało.
Szły mężnie, w ekstatycznem, świętem uniesieniu, z szeptem pacierzy na roztrzęsionych wargach, szły jakby na stos ofiarny, a każde wołało, nieulękle:
— Nie! Nie! Nie!
Aż znużony ich bohaterstwem i własną wściekłością, zachrzypiał:
— Sitzen!
Ledwie już dyszał ze zmęczenia i, wsparty o katedrę, oblatywał nienawistnemi oczyma te głowy uparte, te twarze pocięte sinemi pręgami i zalane krwią, lecz nim się zupełnie uspokoił, gdzieś z ostatniej ławki, podniosła się jakaś dziewczynka, miała osiem lat, różową buzię, niebieskie oczki, lniane warkoczyki, zaplecione nad czołem, i wielką, trwożną powagę w twarzyczce — podeszła do niego i, wyciągając strachliwie to jedną, to drugą rączkę, szepnęła płaczliwie:
— Ja jeszcze nie dostałam!
Grzmotnął ją trzciną przez rączkę, aż jej zwisła bezwładnie, ale wyciągnęła drugą i już bezprzytomnym, pełnym łez i bólu głosem — powtarzała uparcie:
— Ja też Polka! Ja też nie będę po niemiecku!
Nauczyciel jakby oszalał, i tak ją zaczął bić, że dziewczynka zawrzeszczała przeraźliwie, a za nią wybuchnęła cała szkoła, szloch zatrząsł murami, spazmatyczne płacze i krzyki, prośby i dziecięce lamenty, sto rąk wyciągnęło się do niego błagalnie, padały mu do nóg, całowały jego buty, ale nie zważał na to i bił zapamiętale, a dziewczynka, już nieprzytomna, wciąż wyciągała rączyny i wciąż jednako, automatycznie wołała:
— Nie będę po niemiecku! Nie będę! Nie będę!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.