W polskiej dżungli/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXIX.
TROPEM WŚCIEKŁEGO WILKA.

Chłopcy źle spali tej nocy.
Rozumieli, że wdali się w sprawę bardzo poważną i niebezpieczną.
Cofnąć się już jednak nie mogli. Obiecali swoją pomoc Poleszukom i musieli przyrzeczenia dotrzymać.
Jurek gryzł się tem, że nie mają odpowiedniej broni. Sam na sobie doświadczył już, że kij, choćby najtęższy, może zawieść w stanowczej chwili. Nie łatwą bowiem rzeczą jest powalić pędzącego wilka uderzeniem drąga.
Tymczasem postanowił trzymać się jak najbliżej Stacha, który w razie chybionego strzału, byłby zupełnie bezbronny.
O tem samem myślał też Olek Malewicz, rozważając w jaką broń należałoby się zaopatrzyć, aby skutecznie stawić czoło wściekłemu drapieżnikowi.
Nie czując się dostatecznie silnym, aby władać sprawnie ciężkim kijem, przyszedł do wniosku, że uzbroi się w widły.
Uśmiechnął się do samego siebie i pomyślał:
— Widły — to jakby ość na ryby! Umiem przecież niezgorzej władać tą bronią!
Takie postanowienie uspokoiło go, więc usnął wkońcu.
Wyzbicki przewracał się na twardej pryczy i borykał się z myślami.
Wiedział, że spotkanie z wściekłym wilkiem nietylko groziłoby mu niebezpieczeństwem, ale wymagałoby zabicia i unieszkodliwienia zwierza, trzymającego w oblężeniu całą okolicę.
— Strzelam celnie — rozumował — lecz czy w krzakach potrafię wziąć wilka na cel i czy trafiony padnie odrazu?!
Nagle zdawało się, że dobiega go dalekie wycie.
Uniósł głowę i nadsłuchiwał.
Nie mógł jednak sprawdzić czy nie zawiódł go słuch, bo psy, uwiązane przy budach, zaczęły ujadać i wyć, jakgdyby odpowiadając na jakieś wyzwania.
— Chyba że posłyszałem dobrze — pomyślał i — sen odbiegł go zupełnie.
Chłopak leżał, wpatrując się w ciemność i z niecierpliwością oczekując świtu.
Psy uspokoiły się wreszcie i, brzęknąwszy łańcuchami, wcisnęły się do bud.
Zapadła cisza.
Słyszał teraz wyraźnie najsłabszy nawet dźwięk, rozlegający się w pobliżu.
Przed otworem okna z cichem trzepotaniem skrzydeł przelatywały nietoperze i cykały cienko.
Chrobotała mysz pod ścianą.
Grał świerszcz, ukryty w mchu pomiędzy belkami.
We wsi od czasu do czasu poszczekiwały psy.
Wzdychały leżące na podwórzu krowy i głośno przeżuwały paszę.
W stajni rozległ się głuchy tupot koni.
Tuż przed brzaskiem, jakgdyby w przeczuciu zbliżającej się ważnej chwili, umilkło wszystko i — chłopiec usnął twardym snem.
Obudziły śpiących ciche kroki na podwórzu.
Posłyszeli skrzypienie desek na ganku i szurganie bosych stóp.
— Niebawem świtać zacznie! — powiedział Siwczuk, wchodząc do izby.
Jurek, ubrawszy się szybko, pobiegł ku stodole i siekierą zaczął obrąbywać cienki koniec żerdzi i obciosywać rękojeść. Wkrótce miał już prawdziwą maczugę.
Podniósł ją nad głową i machnął z całej siły.
— Poręczna! Jakoś dam sobie z nią radę teraz! — mruknął z zadowoleniem.
W półgodziny potem chłopcy szli już w partji Siwczuka, obchodząc bagno, gdy tymczasem drugi oddział Poleszuków otaczał je z przeciwnej strony.
Przechodząc przez nieduże wzniesienie gruntu, chłopcy spostrzegli długi łańcuch ludzi, nadciągających od dalekich olszyńców.
Całe bagno Dubowe zostało wkrótce osaczone.
Poleszucy, uzbrojeni w kije, widły i siekiery, powoli posuwali się ku środkowi kotliny, chwilami znikając w wysokich haszczach i zaroślach trzcin.
Nad bagnistą równiną latały w popłochu stada kaczek. Zrywały się czaple i ociężałe bąki, zaniepokojone odgłosami zbliżających się ludzi.
Śmignęła w oczeretach ruda kita lisa. Wypadł zając-błotniak i, ujrzawszy przed sobą człowieka, pomknął przez haliznę, skacząc przez kałuże.
Z kwileniem wzbijały się coraz wyżej krążące nad błotem jastrzębie, odlatywały kanie i małe kobuzy, częstotliwie wymachując skrzydłami.
Gdzieś na prawo od Jurka, idącego tuż przy Stachu, daleko jeszcze rozdarł ciszę przeraźliwy krzyk.
— A — tu, jego! A — tu, wilk!
Dobiegł gwar zmieszanych i strwożonych głosów i zamilkł.
I — znowu pełen przerażenia, a zarazem drażniący okrzyk:
— Pilnuj!...
Jurek, zaciskając w ręku maczugę, i Olek z wystawionemi naprzód widłami wpatrywali się w zbity gąszcz wierzb i wiklin, aby dojrzeć zwierzę i w czas uprzedzić Stacha, który z palcem na cynglu stał o krok przed nimi.
Bystrooki chłopak pierwszy jednak dojrzał coś w gmatwaninie chwastów i pędów wiklinowych, bo raptem podniósł karabinek do ramienia i pochylił głowę nad kolbą.
Nie wystrzelił jednak...
Jakaś jasno szara plama przez krótki ułamek sekundy mignęła w gąszczu i przepadła.
Wyzbicki stał nieruchomo i czekał.
Nagle odwrócił się szybko i pobiegł.
Na lewo, na wysokiej kępie stał Siwczuk z siekierą w ręku. Młody Poleszuk śledził uważnie, czy dobrze idą chłopi i czy nie pozostawiają gdzieś wolnego wyjścia z matni.
Stach spostrzegł wilka.
Zwierz pędził wprost ku Siwczukowi, płaszcząc się po ziemi i przesadzając rowy.
Miał rozwartą, okrytą pianą paszczę z wywieszonym językiem i podwinięty ogon.
— To ten! — pomyślał chłopak, słysząc rwące się zewsząd krzyki:
— Wilki! Wilki! Trzyma-a-aj! Nie daj! A-tu!
Jurek też zobaczył wilka.
W jednej chwili, zapominając o niebezpieczeństwie, przegonił Stacha i popędził ku Siwczukowi.
Dopadł go w tym momencie, gdy wilk, zrobiwszy potężny skok, przeniósł się, jak ptak, nad sitowiem i wczepił się w Poleszuka.
Na szczęście, porwał go za rękaw i połę świtki, oparłszy się przedniemi łapami o pierś zaskoczonego nagle chłopa.
Jurek, zamachnąwszy się potężnie, uderzył wilka maczugą. Jednak, czy się zbytnio pośpieszył, czy też źwierzę zdołało uskoczyć nabok, — cios ślizgnął mu się tylko po zadzie.
Wilk, urwawszy Poleszukowi szmat poły, skoczył w krzaki i zniknął.
Mignął po chwili między kępami, więc Stach strzelił do niego.
— Chybiłem, bo strzelałem z przerzutu — zawołał z rozpaczą w głosie, lecz w tej samej chwili inny wilk, o ciemnym grzbiecie, wybiegł na brzeg rowu i już przysiadł, aby przeskoczyć go — i wpaść do krzaków.
Wyzbicki szybko wziął go na cel i strzelił.
Zwierzę potoczyło się na dno rowu.
Siwczuk i jego goście posuwali się wolno i ostrożnie ku środkowi bagna.
Coraz częściej rozlegały się krzyki, oznajmiające ruchy wilka.
W jednem miejscu powstało zamieszanie, łomot bijących o ziemię kijów i tupot nóg.
— Trzym-a-aj! Dostał mocno... kuleje... Dobi-ja-aj! — ryczeli Poleszucy.
— Ten wściekły kluczy po miocie i nie wychodzi! — zawołał Siwczuk. — Dobrze strzegą chłopi skrzydeł, nie puszczają go!... Chyba i na nas raz jeszcze wybiegnie...
Poleszuk zgadł.
Obchodzili właśnie małe jeziorko, przedzierając się przez sitowie, gdy na przeciwległym brzegu ujrzeli wściekłego wilka. Pędził naoślep, włócząc przetrąconą łapę.
Majaczył pomiędzy krzakami, chwilami znikając w ich gęstwinie.
Stach, umocowawszy się dobrze na nogach, wziął go na cel i prowadził za nim muszkę. Czekał chwilkę aż zwierzę wybiegnie na wąski przesmyk, wijący się wśród haszczy.
Ledwie wilk wynurzył się z pomiędzy wysokich badyli, Stach nacisnął cyngiel.
Zwierz podskoczył i upadł na lewy bok, wyciągając grzbiet i kopiąc ziemię tylnemi łapami.
Stach zmierzył do niego po raz drugi, lecz wilk, niby wąż, błyskawicznym ruchem wślizgnął się znowu do gąszczu.
Siwczuk z Jurkiem już biegli ku niemu.
Pierwszy dopadł ranne zwierzę Siwczuk i w bojowym zapale wydał głośny okrzyk:
— Gotów! Gotów!
Poleszucy biegli ze wszystkich stron, aby spojrzeć na wściekłego wilka.
Chłopi z niezwykłą wprawą w jednej chwili rozpalili ognisko i w płomienie jego wrzucili odwiecznego wroga pasterzy, tem bardziej niebezpiecznego, że dotkniętego wścieklizną.
Spaliwszy go, odszukali drugiego, zabitego przez Stacha wilka, i, zdarłszy skórę, wrzucili kadłub jego do ognia.
Po powrocie do wsi Siwczuk opowiedział w domu o wypadkach na bagnie Dubowe.
— Gdyby pan Gruszczyński nie był przyszedł mi z pomocą, — pogryzłby mnie wilk! Nie mogłem podnieść ręki z siekierą, bo schwycił mnie za rękaw...
Julja i staruszka-matka z wdzięcznością patrzyły na Jurka, który natychmiast skierował rozmowę na inny tor, chwaląc Stacha za celne jego strzały.
Poleszuk zachwycał się szybkością, z jaką młody strzelec potrafił wziąć na cel biegnące przez haszcze zwierzę.
— Żebyście widziały, jak padały wilki! Zdawało się że to piorun w nie uderzył! Wystrzału prawie nie słyszałem, tylko coś, jak gdyby trzask suchej gałęzi!... Raz i — gotowe! Wilk już leży, a ja do niego z siekierą...
— Tak! Przyjaciel nasz znakomicie strzela i za celność dostał już kilka nagród! — zauważyła z dumą Marynia.
Wkrótce do izby jeden po drugim zaczęli wchodzić sąsiedzi.
Chcieli poznać młodego myśliwego i obejrzeć mały karabinek.
Poleszucy siedzieli długo, gwarząc z gospodarzem i jego gośćmi aż do obiadu.
Wstawszy od stołu, chłopcy zaczęli pakować rzeczy i obejrzeli kajaki, przygotowując się do odjazdu, wyznaczonego nazajutrz.


∗             ∗

Wczesnym rankiem, pożegnawszy Siwczuków, turyści płynęli szybko kanałem Królewskim, aby przed wieczorem stanąć na nocleg w Horodcu.
Wyruszywszy nad ranem z Horodca, wypłynęli wkrótce na uregulowaną rzekę Muchawiec.
Liczne wioski, dwory, cerkwie i kościoły widniały na obydwu brzegach. Te swojskie już widoki cieszyły młodych podróżników.
Wylądowawszy w Kobryniu, odnaleźli schronisko szkolne i, złożywszy w nim bagaże, obiegli to miasto powiatowe, znane już kronikarzom w. XIII-go. Należało ono niegdyś do Olgierda — księcia litewskiego i jego potomków i dopiero Zygmunt I wcielił Kobryń do Polski.
Jakiś usłużny chłopak pokazał im skromny domek, w którym mieszkał dyrektor powstania r. 1863, Romuald Traugutt, urodzony wpobliżu miasta, w majątku Szostakowo.
Nazajutrz turyści rozpoczęli ostatni etap swej podróży.
Przed wieczorem ujrzeli zdaleka jeszcze wysokie wieże kościelne. Z Muchawca wpłynęli wkrótce na Bug.
Wycieczka kajakowa po wodach Polesia dobiegła końca.
Podróżnicy wylądowali w Brześciu.
Tegoż jeszcze wieczora odwieźli kajaki na przystań i statkiem wyprawili swoje łodzie do Warszawy.
Zwiedzając miasto z zawiadowcą schroniska szkolnego, dowiedzieli się od niego, że Brześć jest bardzo starem miastem, bo w X-ym jeszcze wieku znane było jako potężna twierdza. O władanie tem doskonałem do obrony miejscem walczyła Polska z Rusią Kijowską i Litwą do czasu aż Jagielloni przyłączyli Brześć do korony polskiej.
Bogaty, handlowy Brześć słynął w wieku XVI-ym ze swych szkół, świetnie urządzonej drukarni i wybitnych uczonych, pracujących tu pod opieką Radziwiłłów i Sapiehów.
Po rozbiorze Polski nastąpiły smutne dla Brześcia czasy.
Moskale zburzyli i spalili miasto, leżące w rozwidleniu wód pomiędzy Muchawcem i Bugiem, i zbudowali tu twierdzę, pozostawiając tylko gmachy dawnych klasztorów.
Mieszkańców zaborcy przenieśli o ćwierć mili i wyznaczyli im miejsce na budowę domów.
Wojna światowa i nawała bolszewicka — niewiadomo który to już raz — zamieniła w ruiny i zgliszcza nowy Brześć.
Dźwiga się on teraz z gruzów, odbudowuje, stroi się w piękne, nowe gmachy.
Stojąc na zielonych zboczach wałów fortecznych, Marynia i chłopcy patrzyli na szerokie zlewisko dwu rzek, na potężny wart Bugu i na prawie czarne już ściany borów na zachodzie, jakgdyby zamarłych nad jego korytem.
Wieczorem przy kolacji zawiadowca, wysłuchawszy opowiadań gości o ich pobycie na Polesiu, uśmiechnął się i zauważył:
— Jakie to dziwne! Tylu już turystów zwiedziło nasz kraj, a nikt nie miał tak porywających przygód! A wiecie, moi drodzy, dlaczego?
Wszyscy spojrzeli na niego pytająco.
— Dlatego — ciągnął dalej — że kochacie życie nietylko takie, co dostarcza przyjemności, lecz życie, wymagające walki, trudów i umiłowania, polegającego nie na słowach tylko, ale na czynach. Każdy z was jest prawdziwym człowiekiem, a do takich wyłącznie należy przyszłość. Cieszę się bardzo, że was poznałem.
O północy cała gromadka siedziała już w wagonie.
Pociąg turkotał, dzwonił łańcuchami spięć, zgrzytał hamulcami, uwożąc młodych podróżników coraz dalej i dalej od cichego, głuchego Polesia, gdzie po ostrowach, wśród lasów i bagien siedzą milczący Poleszucy i Polacy, pamiętający dalekich pradziadów swoich, co tu przed wiekami przybyli z Podlasia i Mazowsza na nigdy nieustającą walkę o Polskę i na samotne, ciężkie nieraz życie.
Jurek spojrzał w okno.
Pociąg biegł pomiędzy czarnemi ścianami lasu.
— Puszcza!... — szepnął. — Ta, co broniła Polski od wschodu... pełna legend i bardziej od nich porywających opowieści prawdziwych... Puszcza Białowieska!
Istotnie tor kolejowy przecinał południowe zagony potężnej Puszczy — dumy Polski.
Łapy świerków i konary sosen ciągnęły się ku przyciśniętym do okna młodym podróżnikom i jakgdyby chciały ująć ich za ręce, wprowadzić do swoich tajemnych ostępów i otworzyć przed nimi nieprzebraną skarbnicę natchnienia, piękna, zachwytu i myśli twórczej — potężnej, jak sama Puszcza, co przez dziesiątki tysięcy lat trwa i trwa nieprzerwanie...

Warszawa, 1935 r.










Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.