W polskiej dżungli/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wielki zasiąg ma niewód poleski.
Rozdział XXII.
WŚRÓD RYBAKÓW.

Nazajutrz młodzi turyści rozpoczęli rozmowę z panią Wandą o zamiarze swoim wyruszenia w dalszą drogę, lecz pani Garzycka słuchać nawet o tem nie chciała, namawiając, aby jak najdłużej pozostali w leśniczówce.
— Proszę pani, — protestowała Marynia, — to jest zupełnie niemożliwe! Jak my wyglądamy, całą bandą mieszkając u państwa, narażając ich na wydatki i różne kłopoty? Proszę tylko pomyśleć?
Pani Wanda zamachała rękami i zawołała:
— A czyż Marysieńka nie pomagała mi robić porządków w spiżarni? Czy nie czytała mi książek, gdy szyłam? Wreszcie spadliście tu nam jak ta rosa z nieba! Ożywiliście nasz domek, wyprowadziliście mego syna z ciężkiego nastroju, bo ostatniemi czasy coraz częściej wpadał w zamyślenie i czuł się źle. Teraz tak cieszę się, że jest wesoły i pełen zapału do życia... Wszystko to dzięki wam!... Doprawdy, nie pożałujecie czasu, spędzonego w naszej pustelni! Mój Antoś jest wykształcony i w jego towarzystwie możecie nauczyć się wielu takich rzeczy, jakich wam ani szkoła, ani też książki nie dadzą!
— Pani wypowiedziała wielką prawdę! — ożywiając się nagle, wtrącił Jurek. — Od pana Garzyckiego nauczyłem się już czegoś, z czem pójdę przez życie!
— Ciekawam, cóż to takiego? — spytała pani Wanda.
— Dobroci! — odpowiedział chłopak. — Nie tej jednak łzawej i bezsilnej, lecz męskiej, mądrej dobroci.
— Właśnie! Właśnie! — ucieszyła się staruszka. — Wiedzcie zatem, że pobyt wasz w leśniczówce nie minie bez pożytku! Zresztą jesteście na prawdziwem Polesiu, wszystko tu możecie zobaczyć, co jest dla tych kresów najważniejsze, a nikt lepiej od Antosia nie wyjaśni wam wszystkiego i nie powiąże z zamierzeniami i dobrem całej Polski! Zdążycie też jeszcze odbyć swoją podróż kanałem Królewskim i obejrzeć tamte okolice. Dziś napiszę listy do waszych rodziców i będę prosiła, aby pozwolili wam spędzić z nami jak najdłuższy czas! Moi wy mili, młodzi przyjaciele!
Pani Wanda zaczęła ściskać Marynię, a chłopcy otoczyli staruszkę i całowali ją po rękach.
W tej właśnie chwili wyszedł z kancelarji leśniczy.
— Co się tu dzieje? — zaśmiał się, patrząc pytająco na matkę i gości.
— Wyobraź sobie, że te niedobre dzieciaki czują się zakłopotane, że zadługo mieszkają u nas i chcą już wyjeżdżać! — odpowiedziała pani Wanda, rozkładając ręce.
Garzycki spoważniał i nachmurzył czoło.
— Czy państwu niedobrze u nas? — rzucił krótkie pytanie.
— „Strasznie“ dobrze! — zawołała Marynia. — Tak dobrze, jak w raju!
Leśniczy uniósł ramiona i uspokoił się odrazu.
— No to i niema o czem mówić! — zawyrokował, roześmianym wzrokiem ogarnąwszy całą gromadkę. — Mamy jeszcze przed sobą kilka ciekawych wycieczek, koniecznych dla poznania kraju.
Jurek w imieniu całej kompanji podziękował uprzejmym i gościnnym gospodarzom i na tem skończyła się rozmowa o odjeździe turystów.
Olek, który dawno już nie łapał ryb na „porządnej“ rzece, skorzystawszy, że wozy z drzewem szły na Bobryk, zabrał cały swój sprzęt rybacki i wyruszył z Poleszukami.
Jurek wybierał się z leśniczym do lasu, a Stach, wziąwszy karabinek i naboje, postanowił zapolować na jastrzębie, gdyż pani Wanda skarżyła się, że porywają jej kurczęta.
Marynia, jak zawsze, pozostawała z panią Garzycką, którą serdecznie polubiła.
Poleszucy dowieźli Olka do miasteczka Pohost Zahorodzki, gdzie chłopak z listem Garzyckiego stawił się w biurze leśniczego — pana Wacława Żabskiego.
— Świetnie się składa! — zawołał leśniczy, odczytawszy list kolegi. — Wybieram się właśnie w sprawie służbowej na jezioro. Zabiorę pana ze sobą i oddam pod opiekę doświadczonego i inteligentnego rybaka, Romana Hancewicza, ale przedtem musi pan umyć się porządnie i trochę wypocząć. Jestem pewny, że szedł pan przez całą drogę, gdyż po naszych „traktach“, a do tego na wozie z drzewem, jazda nie należy do przyjemności!
— Największą część drogi jechałem, panie leśniczy, bo niedawno skaleczyłem sobie nogę, więc nie mogę jeszcze pozwalać sobie na długie marsze. Nie jestem zmęczony! Nocleg mieliśmy wygodny na świeżem sianie! — opowiadał mu Olek.
Żabski zmusił jednak chłopca do pójścia pod prysznic, napoił go herbatą i dopiero wtedy wsiedli do „karafaszki“ — małego wózka, zaprzężonego w jednego konika.
— Mój kolega pisze do mnie, żebym pokazał panu wszystko, co tu jest ciekawego — mówił leśniczy, — wobec tego jutro pojedziemy sobie w inną stronę; musi pan zobaczyć, jak gospodarują i dają sobie radę nasi osadnicy wojskowi i cywilni. Warto to widzieć, bo to dodaje otuchy i budzi jak najlepsze nadzieje!
Jechali dość dobrą drogą wiejską, biegnącą nad południowym brzegiem jeziora Pohost, aż wreszcie Olek zobaczył duży budan i kilka mniejszych kureni. W cieniu olch stała ziemianka, okryta grubą warstwą trzcin.
— Jest to przedsiębiorstwo starego Romana, — objaśnił leśniczy, — w tej ziemiance ma wzorowo urządzoną lodownię. Niedawno jeszcze rybacy nie wiedzieli, jak i gdzie mają sprzedać ryby, aż przybył tu Hancewicz, zjednoczył wszystkich, wybudował lodownię, zaprowadził dobre sieci i prawidłowy połów. Teraz rybacy nie szukają już kupców, bo ci przyjeżdżają sami i zabierają im ryby. Dzielny stary i mądry!
Z budanu, posłyszawszy szczęk podków, wyszedł siwobrody, rozrosły chłop w białej koszuli, przepasanej wąską, czerwoną „kromką“[1]. Poznał Żabskiego i skinął w jego stronę ręką.
— Ach, to pan leśniczy! — zawołał, wychodząc na drogę. — Słyszę, że ktoś jedzie i — dziwię się, bo kupcy już dziś byli i odjechali. Jak zdrowie? Co słychać?
— Wszystko, chwała Bogu, dobrze, panie Hancewicz! — odpowiedział leśniczy, potrząsając rękę staremu. — Przywiozłem wam gościa, młodego, ale sławnego rybaka.... sportowego, rzecz prosta, a nie przemysłowca, jak wy... Pan Aleksander Malewicz, jak pisze do mnie Wiadotupicki leśniczy, na Czerwiszczu nabił na ość suma, co pociągnął 105 kilo!
— A jakżeż! — zawołał rybak. — Słyszeliśmy tu o tym sumie... Piękna ryba... Bardzo się cieszę, że będę gościć u siebie pana... pana...
— Malewicza — poddał mu nazwisko Żabski. — Pan Aleksander chciałby spróbować szczęścia na Pohoście.
— Dlaczegożby nie? — uśmiechnął się Hancewicz. — Pokażę panu rybne „plosa“[2] i na łodzie zaproszę, aby pan Malewicz zobaczył, jak to Poleszuki z sieciami dają sobie rady!
Leśniczy pojechał dalej, obiecując wpaść po Olka dopiero wieczorem.
Stary zaczął wykopywać dżdżownice i łapać jętki na przynętę dla różnych gatunków ryb. Wreszcie odprowadził gościa na brzeg jeziora i skinął na kudłatego wyrostka, naprawiającego sieć.
— Słuchaj-no, Aleksy! Popłyniesz z paniczem na czarną „zawódź“[3]. Tam pan Malewicz ryby będzie łapał na wędkę.
W półgodziny potem Olek siedział już wpatrzony w dwa pływaki, pląsające na toni.
Łódź stała w wąskiej zatoce, głęboko wcinającej się w ląd.
Dzień ten był wyjątkowo szczęśliwy dla młodego rybaka, przez parę bowiem godzin schwytał sześć dużych sandaczy.
Powróciwszy do kureni, Olek podarował ryby staremu Romanowi, zdumionemu obfitością połowu, i czekał na rybaków, układających długi niewód do łodzi.
Hancewicz, patrząc na jezioro, mówił do gościa.
— Czy pan wie, że w naszem jeziorze rośnie rzadki już teraz orzech wodny? Nie wolno go tępić ani podbierać orzechów, bo ta roślina wzięta została pod ochronę. Nazywają ją też kotewką, bo orzechy posiadają ostre, twarde kolce. Dawniej, za mojej jeszcze pamięci, takie kotewki rosły w innych też jeziorach, ale ludziska wytrzebili je. Baby koszami wyławiały je, suszyły i mełły na mąkę. Dobra była i pożywna, a lepsza od lebiody[4], którą u nas w głodne lata do chleba dodają, aby zaoszczędzić mąki żytniej! Rybacy też tępili tę roślinę, bo im sieci plątała i rozrywała. Teraz zabroniono nam ruszać kotewek... W naszem miasteczku przed trzema laty mieszkał pewien znakomity uczony z Warszawy. Opowiadał nam, że taka kotewka pozostała jedynie u nas w Pohoście i jeszcze gdzieś w Italji, w jakiemś jeziorze, w kraju gdzie jest zawsze ciepło i słonecznie, a nie tak, jak to u nas bywa; dzień — pogody, a dziewięć — deszczu i mgły!
— Przez cały czas jednak mamy tu świetną pogodę! — zauważył Olek.
— Ten rok jest jakiś inny! — zgodził się stary. — Zapewne zima zato będzie wczesna i mroźna... Nawet i oznaki już są...
— Cóż to za oznaki? — spytał chłopak.
— Rybacy, co to na Prypeci rybaczą, powiadali mi, że jesiotry tego roku wcześniej niż zwykle staczają się ku morzu — objaśnił go Hancewicz. — Nieomylny to znak!
Spojrzał z uśmiechem na gościa i mruknął:
— Pan zapewne pomyślał sobie w tej chwili „głupi ten stary, bo baje o jakichś tam znakach“?
Olek potrząsnął głową i poważnym głosem zaprzeczył:
— Wcale tego nie myślałem, panie Hancewicz! „Znaki“, cieszące się zaufaniem wśród ludności, powstały z doświadczenia wielu wieków i często są bardzo trafne, prawie że niezawodne. Zresztą — nigdy nie należy bez dowodów nazywać głupim tego, w co inny człowiek wierzy.
Stary rybak słuchał uważnie i chwilami zdumionym wzrokiem wpatrywał się w twarz Olka.
— Mówi pan, jak dorosły... — szepnął.
— Nauczyli nas szanować przekonania każdego człowieka i walczyć z niemi dopiero wtedy, gdy okażą się szkodliwemi — odparł poważnym głosem chłopak i zawołał:
— Rybacy już są gotowi, panie Hancewicz! Czy mogę iść?
Stary odprowadził gościa i wskazał mu miejsce w największej łodzi, poczem machnął ręką i krzyknął:
— Z Bogiem — na wodę!
Plusnęły wiosła i łodzie odbiły od brzegu.
Większa łódź płynęła wolniej.
Stojący na niej ludzie, przebierając sieć, wrzucali ją do toni.
Mniejsza „podjazdka“[5] wyciągała jej skrzydło coraz dalej i dalej na jezioro, a gdy długa matnia ześlizgnęła się na głębinę, ludzie przestali wiosłować.
Na powierzchni jeziora kołysały się pływaki z kory, podtrzymując ściany sieci.
Na dany znak, rybacy, pluskając wiosłami i hałasując, popłynęli ku piaszczystej łasze, ciągnąc niewód ku brzegowi. Wyskoczywszy na piasek, zaczęli podbierać sieć, wywlekając ją za sznury.
W okach trzepotały się nieduże ryby. Stojący na skrzydłach łowcy ostrożnie zwalniali uwikłane płotki i małe liny i puszczali je na wolność, ponieważ nie osiągnęły jeszcze wskazanej przez prawo wielkości i wagi.
Skrzydła niewodu szarą, mokrą kupą leżały już na piasku, gdy nagle z wody zaczęły wyskakiwać duże ryby.
Kilka szczupaków, zakreślając w powietrzu łuk i śmigając złocistą łuską, przewaliło się przez ścianę sieci i umknęło na głębinę.
Inne ryby co chwila wyskakiwały z toni, rozrzucając strugi i bryzgi wody, czołgały się po dnie i uderzały się z rozpędu o przegrodę z mocnych nici.
Nastąpiła wreszcie najciekawsza chwila.
Z jeziora sunąć zaczęła matnia. Dokoła niej kotłowała się woda. Ryby szamotały się bezładnie, próżno szukając wyjścia z worka.
Wyciągnąwszy sieć na łachę, rybacy zaczęli wyrzucać ryby.
Piękne, drapieżne sandacze, szczupaki o długich zębatych paszczach, szerokie, złociste karpie i leszcze, duże, pręgowane okonie o czerwonych płetwach miotały się i skakały po ziemi.
Łowcy wrzucali je do długich, podziurawionych skrzyń, pływających koło brzegu. Ryby mogły żyć w nich przez trzy doby, poczem przenoszono je do napełnionych wodą beczek, z któremi przyjeżdżali kupcy po świeży towar.
Oddzielono tylko sandacze.
Te delikatne ryby nie znoszą niewoli i giną. Rybacy ponieśli je do kureni, aby złożyć na lodzie.
Olek powrócił zachwycony do budanu Hancewicza.
— Rybne macie jezioro! — wołał. — Widziałem piękny połów!
— Poprawił się teraz, poprawił! — zgodził się stary. — Przed dziesięcioma jeszcze laty nasi Poleszucy mocno tu przetrzebili ryby, ale za polskich czasów, gdy zaprowadzono mądre przepisy i czas ochrony na każdy gatunek ryb, to połowy poprawiły się bardzo! Będą teraz jeszcze lepsze, bo wpuszczamy nowy zarybek i ustalamy miejsca niełowne, gdzie ryby mogą dorastać w spokoju...
Hancewicz zaprosił Olka do budanu na wieczerzę.
Chłopcu bardzo smakowała zupa ze świeżych ryb z kartoflami i perłową kaszą.
Popijając herbatę, na prośbę rybaków, opowiadał im o połowach potworów morskich, o czem czytał niedawno.
Podczas tej pogadanki do budanu wszedł leśniczy.
Wszyscy byli tak zajęci opowiadaniem, że nikt nawet nie słyszał turkotu wywrotnej „karafaszki“.
Pożegnawszy rybaków i uwożąc ze sobą podarowaną mu przez Hancewicza kolczastą „kotewkę“, Olek odjechał razem z Żabskim, pełen wrażeń i wspomnień o uprzejmych ludziach z kureni nad Pohostem.





  1. Tasiemka, szeroka na 5 cm.
  2. Zatoki.
  3. Zatoka.
  4. Roślina łąkowa.
  5. Rodzaj lekkiej, zwrotnej łodzi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.