W polskiej dżungli/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXI.
JAGODY! GRZYBY POLESKIE!

Nazajutrz przypadała niedziela.
Dnia tego wypoczywano dłużej.
Dopiero koło dziesiątej towarzystwo wyległo przed leśniczówkę.
W nocy padał deszcz, więc drzewa podniosły wymyte, zielone liście i igliwie.
Słońce świeciło radośnie, wołając do życia i czynu.
Stach i Olek dokazywali i śmiali się głośno. Tylko Jurek milczał i spoglądał na wszystkich jakimś dziwnym wzrokiem.
Spostrzegła to Marysia i, ująwszy brata pod ramię, spytała go troskliwie:
— Co ci jest, Jureczku? Możeś chory?
Chłopak uspokoił ją ruchem głowy i poszedł z nią ścieżką leśną.
Gdy leśniczówka znikła im z oczu, zatrzymał się i zaczął opowiadać siostrze wypadki dnia ubiegłego, bardzo pobieżnie dotykając całego zajścia z kłusownikiem. Zato, doszedłszy do chwili sądu młodego leśniczego nad Sewerukiem, ze wszyskiemi szczegółami opowiedział siostrze to, co go najwięcej zastanowiło i uderzyło w słowach i postępkach Garzyckiego.
Marynia słuchała uważnie, starając się wytłumaczyć sobie niezwykłe wzruszenie brata.
Jurek zakończył swoje opowiadanie cichym, dziwnie miękkim głosem:
— Tam, na błotach Wyżarskich zrozumiałem, jak należy żyć, aby być dobrym człowiekiem, prawdziwym chrześcijaninem i uczciwym obywatelem.
Umilkł na chwilę, uśmiechnął się łagodnie i dodał:
— I takie to proste, zdumiewająco proste! W najzawilszych stosunkach z ludźmi, należy zrozumieć ich, zrozumieć dobrze, aż do dna!
W pobliżu rozległy się kroki dwóch ludzi.
Boczną ścieżką szedł Garzycki z Budniakiem.
Uszu Jurka dobiegł głos gajowego:
— Prawdę mówił Seweruk, panie leśniczy! Żona mu choruje... blada, chuda, ledwie na nogach się trzyma... Gdy weszliśmy do chaty, znachor jakieś zioła warzył...
Leśniczy odezwał się natychmiast:
— Dziękuję wam, panie Budniak! Ucieszyliście i uspokoiliście mnie... Ależ zmordowaliście się pewno?
— Nie pierwszyzna mi to, panie leśniczy! Spieszno mi było, bo to dziś niedziela, kobieta w domu czeka... Szedłem całą noc, bo traktem radził mi iść Seweruk...
Przeszli i dalszej rozmowy Jurek nie mógł już słyszeć.
Marynia wypytywała brata o różne szczegóły wczorajszej przygody i wkońcu zaczęła opowiadać o pani Wandzie, z którą spędziła cały dzień, nie nudząc się wcale.
— Bardzo dzielna kobieta! — zachwycała się nią dziewczynka. — Wielu rzeczy nauczyłam się od niej! A żebyś wiedział, jak się ona zna na lecznictwie! Ma całą spiżarkę pełną ziół i różnych leków. Mówiła mi, że przyjeżdżają do niej chorzy z dalszych nawet okolic. Pan Antoni z własnej pensji kupuje potrzebne lekarstwa, watę, bandaże... To są bardzo poczciwi, dobrzy ludzie!
Jurek poprzez pnie drzew spostrzegł powracającego Garzyckiego.
Leśniczy szedł, wygwizdując jakąś skoczną piosenkę.
Jurek z Marynią pobiegli ku niemu przez las.
Zatrzymał się i z uśmiechem patrzał na nich.
Marynia dobiegła pierwsza i, stanąwszy przed nim, powiedziała:
— To pan — taki? Myślałam, że z pana uczony mruk, tymczasem... Jurek wszystko mi opowiedział!
— I napewno przesadził, bo jest filmiarzem, a ci zawsze wszystko upiększą i przeinaczą! — zawołał z wesołym śmiechem.
— Niech się pan nie wymiguje! — zauważyła poważnym głosem dziewczynka. — Z tego, co mi mówił brat, i z jego zachwytu i szacunku dla pana, wnioskuję że postąpił pan wspaniałomyślnie i pięknie!
Leśniczy skrzywił się nagle i mruknął:
— Wspaniałomyślnie?... Szumne, pyszne... zbyt wielkopańskie słowo...
Marynia, nie zmieszana tem bynajmniej, odpowiedziała natychmiast:
— Nie podoba się panu to słowo, tedy powiem inaczej — postąpił pan z tym kłusownikiem, jak mądry i dobry człowiek!
Garzycki zaśmiał się beztrosko i zauważył:
— Jak dobry — może być, ale nie jak mądry, panno Marysieńko! Teraz wszyscy kłusownicy pociągną do mego leśnictwa, bo będą myśleć, że do mnie można strzelać, jak do tarczy w strzelnicy, i wybijać bezkarnie powierzone mojej opiece bobry... Taki — to będzie wynik tej sławetnej mojej „mądrości“!
Do tego sporu wmieszał się Jurek i spytał pana Antoniego:
— Chyba pan mówi to żartem? Jestem przekonany, że, jeżeli wieść o wypadku na bagnie Wyżarskiem obiegnie ludność okoliczną, ani jeden kłusownik nie sprawi panu kłopotu, ba — innych powstrzyma!
— Oby tak było!... — westchnął leśniczy. — Bo, mówiąc szczerze, nie znoszę tych „podsłuchów“ i osaczania ludzi. Wolę tropić burego kosmacza, gdy, trafiony kulą, juszy[1] po śniegu; fladrować igrzyska[2] wilcze; przyglądać się usmolonemu kapelusznikowi[3], gdy, dmuchając i roniąc pianę z ryja, idzie na dym[4]; wypatrywać zadziory[5] rysie i szukać plamistego kota w kniei! Ba — lepsza jest dodniówka[6] na lisa, gdy powraca z nocnej wyprawy, a nawet polowanie na pomykacza[7], gdy szarak zrywa się w polu i zmiata miedzą... A toki[8] głuszczowe? A ciąg słonek? A rykowisko[9] jelenia, gdy byki[10] walczą ze sobą, ze szczękiem i porykiem, zderzając się wieńcami[11]? Mój Boże ileż to jest piękniejszych łowów, niż na drapieżnego i ciemnego, jak noc kłusownika, który niewiadomo poco nadstawia swoją skórę i naraża się na więzienie?!
Jurek z zachwytem słuchał pięknej gwary myśliwskiej, starając się zapamiętać każde słowo, aby zapisać potem do notatnika.
Leśniczy tymczasem ciągnął dalej:
— Ale jakby tam nie było, musimy walczyć z kłusownikami! Ci z nich, którzy strzelają do zwierzyny, nie są tak szkodliwi, jak ci, co zastawiają sidła, pułapki, i różne żelaza, a tych to właśnie najtrudniej pochwycić na gorącym uczynku! My — leśnicy ochraniamy nietylko przyrodę w postaci lasów, zwierząt i ptaków, ale i majątek naszego państwa. Polska może posiadać taką obfitość zwierzyny, że powinna ciągnąć duże zyski z handlu tym artykułem, wywożąc go na rynki zagraniczne. Z drugiej strony możemy pociągnąć tu cudzoziemskich sportowców, którzy drogo płacić będą za prawo polowania podczas toków głuszców i cietrzewi, rykowiska jeleni i kozłów, ciągów słonek, przelotów kaczek, w zimie również — gdy się poluje na wilki, lisy, rysie i zające. Mogłoby to poza dochodem dla skarbu, mieć znaczenie głębsze. Cudzoziemcy poznaliby i pokochali Polskę, jej lud i przyrodę. Można snuć podobne myśli jeszcze dalej! Turystyka zwykła i sportowa spowodowałaby ulepszenie istniejących i budowę nowych szos, ustalenie linji komunikacji wodnej i lotniczej, ożywiłaby ruch kolejowy i, co najważniejsze, — wzbogaciłaby ludność, dając jej możność zarobkowania!
Rozmawiając, powracali do leśniczówki, skąd dobiegało już hukanie chłopaków i nawoływanie pani Wandy, zaniepokojonej, że śniadanie wystygnie i wszystkie jej starania pójdą na marne.
Po posiłku całem towarzystwem ruszyli do lasu.
Pani Garzycka i Marynia niosły koszyki, Jurek uzbroił się w aparaty, Stach miał za plecami karabinek. Tylko pan Antoni i Olek szli bez żadnego bagażu.
Pani Wanda co chwila pochylała się ku ziemi lub dotykała pni i gałęzi drzew, robiąc swoje uwagi.
— Co tu tych chrobotków się pojawiło! — mówiła do syna, wskazując na szare, suche porosty, okrywające ziemię. — Przez tę skorupę żadne runo[12] się nie przebije!
Garzycki skinął głową i odpowiedział:
— Widziałem już! Na jesieni będziemy je grabili, a potem spalimy... Porosty te są niepożądane, bo dają dobre schronisko owadom — szkodnikom... Przetrzebimy to...
W innem miejscu leśniczy pokazał młodym przyjaciołom blado-zielone nici, zwisające z gałęzi młodych sosenek i świerków.
— Zupełnie jak jakaś broda! — zaśmiała się Marynia.
— Właśnie są to porosty brodate — objaśnił Garzycki. — Na północy Europy — w Norwegji i Laplandji, a także na skraju lasów w Syberji tubylcy nazywają je „mchem jelenim“. Jelenie, a szczególnie renifery przepadają za temi porostami. Niektórzy uczeni twierdzą, że zwierzęta te potrzebują ich dla zdrowia, a, nie mając ich, zaczynają chorować. To tak, jak psy, które szukają na łąkach młodych listków piołunu i mięty...
Towarzystwo wchodziło na wilgotny teren, przez który przepływała zarośnięta wierzbami rzeczułka.
Czarny ptak z jasno-szarą piersią wyleciał z krzaków i, machając szerokiemi skrzydłami, zniknął woddali.
Stach dostrzegł czerwone nogi i długi, również czerwony dziób ptaka.
— Bocian... — mruknął.
— Czarny bocian, — poprawił go leśniczy, — przybłęda z krajów południowych! Ptaki te upodobały sobie Polskę wschodnią, przylatują tu na wiosnę i wiją gniazda na drzewach. Prawo ochrania czarnego bociana, zakazując polowania na niego i zalecając spokój wpobliżu jego siedziby...
Szli dalej. W lesie za rzeczką pełno już było przeróżnych grzybów.
Krępe, przysadziste borowiki rosły całemi rodzinami, od największych — zdrowych i jędrnych do malutkich, ledwie wyzierających z próchnicy i z pod sypkiego igliwia; maślaki, mechowniki, podosinniki o jasno żółtej głowie na wysokiej nodze wyzierały z pod suchych liści, z trawy i mchu. Koszyki wypełniły się szybko.
Pani Wanda opowiadała, że dalej na zboczach pagórka, trochę później wyrosną całe płachty rydzów, gąsek i kurek, że Poleszucy jadają nawet opieńki, że z kraju można wagonami całemi wywozić pieczarki i smardze, tak bardzo poszukiwane w Warszawie i zagranicą, że suszonemi grzybami można byłoby okręty ładować, ale brakuje przedsiębiorczości i organizacji.
Zbierając grzyby, doszli do nowej pętli, którą robiła rzeczka, biegnąca przez las.
Otoczył ich gęsty podszyt. Składał się z krzaków maliny, porzeczek, kaliny, berberysu i dereniu, czerwone jagody nęciły spragnionych wycieczkowców, to też używali wszyscy, ile chcieli i mogli.
— Czyż to nie jest bogactwo? — wołała pani Wanda. — Ileż to sławetnych jam’ów[13] można wyprodukować z naszych dzikich jagód i rzucić na rynki krajowe i zagraniczne. Próbowałam robić marmoladę z borówek, czernic, łochyni[14] i żórawin. Powiadam wam — palce lizać! Dla aromatu dodawałam płatków głogu, mięty, macierzanki, kwiatu lipowego i przysięgam, że moja marmelada lepsza była od tych drogich angielskich galaretek, które wszystkie są na jedno kopyto!... Ale cóż robić, kiedy nie mamy ani przedsiębiorców, ani zrozumienia dla tego, co przepada tu bez pożytku!
Marynia i chłopcy słuchali uważnie tego, co mówiła krewka, podniecona własnemi słowami pani Wanda.
— Czas do domu! — zawołał wreszcie leśniczy, spojrzawszy na zegarek.
Czekając na rozproszonych po krzakach chłopców, usiadł przy matce i Maryni, układających grzyby w koszykach, i cichym głosem poprosił:
— Mamo! Pamiętasz starego Seweruka? Jego syn ma chorą żonę. Leczy ją jakiś tam znachor „strojem bobrowym“... Bardzo cię proszę — zbadaj ją i powiedz, co jej jest? Jeżeli trzeba będzie — wyprawimy kobiecinę do szpitala w Pińsku, do Henia... On ją tam przyjmie napewno, gdy go oboje poprosimy. Seweruk od przytomności odchodzi, tak bardzo troska się o żonę...
Marynia, która wiedziała, że kłusownik omal że nie zabił Garzyckiego, nie spuszczała pełnego uwielbienia wzroku z ogorzałej, radosnej twarzy Garzyckiego i rozumiała teraz wzruszenie, jakie ogarnęło Jurka po przygodzie ich na bagnach Wyżarskich, gdzie młodemu leśniczemu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo.





  1. Krwawi.
  2. Otaczać sznurami z czerwonemi na nich szmatkami miejsca, gdzie w zimie zbierają się wilki.
  3. Nazwa starego odyńca, mającego guz na czole.
  4. Iść na dym, mówi się o dziku, biegnącym na myśliwego po strzale.
  5. Ślady pazurów na korze drzew.
  6. Polowanie przed świtem.
  7. Polowanie samotnego myśliwca na zająca.
  8. Wiosenny śpiew głuszcza.
  9. Miejsce walk jeleni na wiosnę.
  10. Samiec — jeleń.
  11. Rogi.
  12. Trawa i zioła, rosnące na glebie leśnej.
  13. Czytaj — dżem, angielska nazwa marmelady.
  14. Rodzaj jagód leśnych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.