W polskiej dżungli/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVIII.
TROPIENIE KŁUSOWNIKA.

Chłopcy już zasnęli, gdy leśniczy skinął na Budniaka.
— Pójdziecie na wielkie oparzelisko za Hniłuchą i — posłuchacie! — szepnął do niego.
Gajowy już przerzucił karabin przez ramię, ale pan Garzycki dodał:
— Jeżeli nic nie zobaczycie — powracajcie, w przeciwnym razie — pozostańcie i śledźcie, nie ruszając się z miejsca. Będę już wiedział, gdzie mam was szukać... Idźcie, panie Budniak, a słuchajcie dobrze! Musimy dziś skończyć z tym drabem...
Gajowy zniknął w ciemności.
Pan Antoni wyciągnął się na ziemi. Leżał z otwartemi oczyma, patrząc w gwiaździste niebo. Różne myśli snuły mu się po głowie, a odpowiadał im wyraz jego twarzy — smutny i rzewny, to znów — zawzięty i uparty.
Leżał bez ruchu. Spostrzegł wreszcie białe smugi lekkiej mgły na niebie i, zapaliwszy latarkę elektryczną, spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina druga.
— Budniak przebrnął już Hniłuchę i zaczaił się na oparzelisku — pomyślał leśniczy i zwrócił twarz ku chłopcom.
Spali twardym, młodym snem.
Garzycki uśmiechnął się łagodnie i cichym głosem powiedział:
— Komu w drogę — temu czas!
Gdy słowa jego pozostały bez odpowiedzi, wstał, pociągnął się i wyprężył cały.
Obudziwszy chłopaków, powiedział:
— Chodźmy... Przykry to obowiązek, ale muszę go wykonać! Nie każdy człowiek chce żyć i działać zgodnie z prawem... Prawo istnieje poto, aby życie społeczeństwa przepływało bez wstrząsów, aby każdy człowiek miał spokojny i zabezpieczony byt... Tych, którzy sprzeciwiają się temu, należy karać jako szkodników!
— W różnych pismach ciągle się pisze, że to lub inne prawo nie jest dobre... — mrukliwym, sennym głosem zauważył Wyzbicki.
— Zapewne! — przytaknął pan Garzycki. — Prawa ustalają ludzie, a więc mogą i muszą być błędy. Niema jednak ani jednego prawodawcy, który nie pragnąłby dobra dla swego narodu. Gdy życie wskaże błędy i szkodliwość pewnego prawa, zostaje ono zmienione lub ulepszone... Należy jednak myśleć o całym narodzie, nie o jednostkach, bo dla nich istotnie nie każde prawo bywa dogodne. Naprzykład — ten kłusownik, którego dziś będziemy ścigali, sprzeciwia się przepisom ochrony zwierząt leśnych, bo prawo przeszkadza mu w jego zawodzie tępiciela... Prawo jednak wymaga, aby każdy obywatel uznawał je i spełniał.
Leśniczy szedł przez las z taką pewnością, jakgdyby czuł pod stopami twardą i równą nawierzchnię szosy. Znał tu każdy szmat, najmniejszą kotlinkę i rów; wiedział, gdzie składano posusz i gdzie w krzakach czaiły się grząskie łazy, porośnięte chwastami. Szli więc szybko naprzód.
Gdy mrok nocny szarzeć zaczął, dotarli do bagnistej łąki, przeciętej pętlą koryta rzeczki Hniłuchy. Wisiały nad nią białe, skłębione opary.
Garzycki wszedł na moczar.
Stopy grzęzły po kostkę w torfowisku, lecz trwało to zaledwie kilka minut, gdyż trafiono wkrótce na piaszczystą grzędę, biegnącą aż do brzegu.
Stanęli niebawem nad rzeką.
Leśniczy szepnął do chłopców:
— Musimy przejść wbród Hniłuchę... Niegłęboko tu — po kolana zaledwie...
To mówiąc, wszedł do wody.
Jurek i Stach poszli natychmiast za jego przykładem.
Dno było twarde i piaszczyste. Grzybienie i tataraki siecią śliskich pędów przegradzały wąskie, prawie pozbawione prądu koryto rzeki.
Stojąc już na przeciwległym brzegu, chłopcy słuchali rad leśniczego.
— Bądźcie ostrożni, drodzy moi! — mówił pan Antoni. — Jeżeli zgaduję, z kim będziemy mieli dziś do czynienia, to muszę was uprzedzić, że jest to człowiek zuchwały i niebezpieczny... Z jego to ręki zginęło już dwu gajowych i posterunkowy policji... Nikomu nie udało się dotychczas schwytać go, bo tropiony umyka za kordon...
Leśniczy urwał i po chwili dodał wahającym się, niespokojnym głosem:
— Mam pewne wyrzuty sumienia, że zgodziłem się, abyście poszli ze mną... Pozwólcie mi, że wyprowadzę was na ścieżkę, która biegnie do gajówki. Tam drwale pokażą wam powrotną drogę do mego domku...
Chłopcy milczeli, a z wyrazu ich oczu leśniczy wyczytał odmowę.
— Chcemy być przy panu, tembardziej jeżeli wyprawa może się stać niebezpieczną... — oznajmił Jurek stanowczym głosem.
— Zresztą musimy dopomóc panu i temu poczciwemu Budniakowi, aby zmusić kłusownika do poszanowania prawa. Jest to obowiązek obywatelski — dorzucił Stach, podnosząc na pana Antoniego śmiałe oczy.
Leśniczy wzruszył ramionami i rozłożył ręce, mówiąc:
— Jeszcze raz dziękuję serdecznie! Ale bądźcie ostrożni i nie wystawiajcie się na strzał, bo Kopciew nie zawaha się wypuścić kuli...
— To pan zna nawet nazwisko kłusownika? — zdziwili się chłopcy.
— Dużo słyszałem o nim i mam podejrzenie, że z nim to dziś będziemy mieli decydujące spotkanie — odpowiedział pan Garzycki.
— Teraz chodźmy dalej, bo gajowy czeka na nas, a niebawem i świtać już zacznie.
Szli przez błotniste chrapy[1], ukryte w twardych pędach traw. Niewysokie, cienkie i wykrzywione świerki, o gałęziach grzebieniastych od porostów, niby szczecina rozwichrzona, jeżyły się na moczarze.
Leśniczy prowadził chłopaków z całą ostrożnością, w niepewnym półmroku wypatrując skrawki twardszej gleby.
Leśniczy zatrzymał się na otoku oparzeliska i wydał krótkie, basowe huknięcie, naśladując głos bąka. Po chwili z majaczącego woddali olszyńca takim również sygnałem odpowiedział mu Budniak.
Nie ruszając się z miejsca, czekali na jego przyjście. Zjawił się wkrótce, prawie bez szmeru, wynurzywszy się z gąszczu. Pod lekkiemi skórzniami jego nie szeleściła trawa i nie cmokała grząska ziemia. Porozumiewawczo patrząc na leśniczego siwemi oczami, uśmiechnął się i szepnął:
— Ku żeremiom się skrada ów człowiek, bo od Hniłuchy, jak sierpem rzucić, walił przez błoto Wyżarskie... Zmęczył się, widać, bo w gaiku Rudawskim ognisko palił... Jeszcze teraz się dymi... zapewne usnął.
Leśniczy zatarł ręce.
— Jeżeli tak, to nie wywinie się tym razem! — mruknął. — Obejdziemy go od ostrowców Rozdziałowiczowskich i spotkamy się z nim oko w oko nad Bobrykiem. Zdążymy, co?
Budniak spojrzał na niebo i kiwnął głową.
Gromadka przedzierała się wkrótce przez moczarowaty las, chwilami brnąc po kolana w rdzawej „niecieczy“, z trudem wyciągając nogi z bagna i plącząc się w sieci korzeni i ostrych traw. Gajowy prowadził, nie myląc drogi i wybierając łatwiejsze do przebycia miejsca. Wreszcie ujrzeli znowu przed sobą haliznę otwartego wiszaru[2].
— Błoto Wyżarskie... — szepnął pan Antoni do Jurka. — Teraz podzielimy się na dwie partje, ale przedtem muszę umówić się z Budniakiem...
Narada trwała długo, gdyż widocznie obaj przywiązywali dużą wagę do swej wyprawy i starali się przewidzieć wszelkie możliwości i niespodzianki.
Wreszcie Garzycki skinął na chłopców i szeptem objaśnił, jak mają postępować.
— Pan Gruszczyński, który, jak słyszałem od niego samego, próbował już trzęsawiska, pójdzie ze mną aż do zimowej drogi przez błota, gdzie o tej porze grząsko, jak wszędzie na Wyżarach. Tam zaczai się pan w oczeretach, skąd widać całe bagno aż do lasów nad Bobrykiem. Pan Wyzbicki będzie towarzyszył gajowemu i razem z nim dojdzie do rzeki, gdzie pozostanie w miejscu, wskazanem mu przez Budniaka... No, oto i wszystko! Ruszajmy!
Gajowy ze Stachem odeszli, po błotnistym skraju lasu okrążając bagnisko i kierując się ku Bobrykowi.
Gdy się rozświetliło nieco, chłopak spostrzegł jakieś duże plamy na osikach.
Obejrzawszy je dobrze, zdumiał się.
Pnie drzew stały podcięte z jednej strony. Wydać się mogło, że niezdarnie władający siekierą człowiek opieszale podrąbał osiki. Bezładnie posiekane i poszarpane drewno sączyło sok, spływający po pniu i wsiąkający w mech.
— Kto to popsuł te drzewa? — szepnął Stach, dogoniwszy Budniaka.
— To bobry tak spuszczają drzewa, aby poobgryzać młode pędy — odpowiedział gajowy i oczami wskazał przed siebie. — Dwa żeremia bobrowe blisko stąd już na Bobryku stoją... Dwie rodziny ich przywędrowały do nas. Kto wie — skąd? Ochraniamy bobry, bo to rzadki już teraz zwierz, a piękny i bardzo mądry. Sam sobie domy buduje!... Razu jednego, to cały dzień przesiedziałem w krzakach, patrząc, jak taka bestja rozumnie pracuje! No, jakżeż można takie zwierzę zabić! Podobno mało już bobrów na świecie pozostało. Dobrze więc jest, że je w Polsce mamy. Nie możemy pozwolić, żeby je wytępiono, jak żubry w Białowieży, bo to byłby dla nas wstyd!
— Zapewne! — potwierdził Stach i, uśmiechnąwszy się do gajowego, dodał: — Dobrze byłoby, gdyby, choć jeden, wyszedł na mego kolegę. Tenby go ustrzelił!
— Przecież nie wolno strzelać bobrów! — oburzył się Budniak.
— On go ustrzeli aparatem fotograficznym... — zaśmiał się chłopak i ruchem rąk i oczu pokazał, jak się to robi.
Gajowy, przysłoniwszy usta dłonią, parsknął śmiechem i mruknął:
— Tak to można!
Wkrótce wyszli na brzeg rzeki i jakiś czas przedzierali się przez krzaki. Wreszcie, gdy wschodzące słońce zaróżowiło szare obłoki, Budniak wskazał chłopcu miejsce, gdzie miał się ukryć i śledzić, co się będzie działo na rzece i na bagnistej haliźnie, ciągnącej się tuż za nią.
— Myślę, że ten kłusownik ma tu przygotowaną czubarkę[3]. Jeżeli zwęszy nas, spróbuje rzeką uciekać; wtedy zagrozicie mu, że będziecie strzelać i zawołacie na mnie, to przybiegnę, bo blisko tu będę, naprzeciwko żeremi, ino Bobryk przebrnę...
Stach pozostał sam i rozejrzał się po okolicy.
Nad rzeką kłębiła się jeszcze mgła i rozpraszała się powoli, unosząc się wyżej i wsiąkając w krzaki. Białawe, drgające smugi jej ciągnęły się aż do lasu i wciskały się do jego mrocznej głębi. Na otwartej płaszczyźnie, zarośnięte trzcinami, czerniały tam i sam małe gaiki olszynowe. Nędzne brzózki i koszlawe sosenki tkwiły po kępinach i małych ostrowach.
W krzakach świergotały już budzące się ptaszki. Zabawny, czupurny strzyżyk przyfrunął i usiadł tuż przed chłopakiem, lecz po chwili ześlizgnął się po gałęziach i przepadł w ich gąszczu. Trochę dalej, wzbijając się nad krzakami, łapał muchy długoogoniasty raniuszek, z wyglądu podobny do małej papużki. Kumkała żaba w sitowiu. Gdzieś zupełnie nisko, z niewidzialnej z poza trzcin kałuży, dobiegło soczyste, radosne kwakanie kaczora, trzepotanie skrzydeł i plusk wody. Z donośnym piskiem przeszyło powietrze kilka jaskółek — dymówek, ścigających jętki, złotooki i chróściki. Koło urwistego w tem miejscu brzegu plusnęło coś — zapewne żaba, skacząc do wody, lub ryba, porywając świteziankę, nieopatrznie trzepocącą się tuż nad leniwym prądem rzeki.
Stachowi oczy się kleiły, a ciężkie powieki same opadały mu co chwila. Chłopak nie wyspał się, leżąc na twardych gałęziach, a wilgotna i dość zimna noc zmożyła go.
Nagle drgnął i wytknął głowę z krzaków.
Nad zieloną płaszczyzną bagna potoczył się ciężką falą huk wystrzału. Echo pochwyciło go i jęło przerzucać od lasu do gaju, od olszyńca do ściany wysokich trzcin nad Bobrykiem.
Powtórzony kilka razy odgłos strzału dobiegł też do moczarów, przez które brnęli Garzycki z Jurkiem.
Mieli trudną drogę.
Torfowisko coraz częściej nie wytrzymywało ciężaru idących ludzi i przerywało się pod ich stopami. Zapadali się po pas do czarnego i rudego trzęsawiska, czepiając się krzaków i z trudem gramoląc się na wystające kępy.
Leśniczy poradził Jurkowi wyciąć dwa dość grube drągi. W miejscach bardziej grząskich chłopak stawał na jednym z nich, podpierając się mocniej tyką i wolną stopą szukając twardego gruntu.
Doszli wreszcie do drogi zimowej. Poznać ją mógłby tylko mieszkaniec tych okolic. To samo bagno i te same krzaki gęste i zbite rozpierały się wszędzie, ale tu i ówdzie stały wiechy — wysokie pręty z resztkami pożółkłych liści.
Odnalazłszy w gąszczu przesmyk, biegnący przez moczar, leśniczy zatrzymał tu Jurka i wskazał ręką na ziemię. Widniały tam wyraźne ślady stóp ludzkich i zagłębienia od kija, którym się podpierał przechodzący tą drogą człowiek.
— Jeżeli kłusownik będzie się wycofywał z bagna, to prawdopodobnie obierze tę drogę, jako najdogodniejszą. Co do mnie postaram się ująć go w pół drogi, koło tamtego bajorzyska, gdzie stoją pochylone wierzby i stóg siana...
Garzycki zdjął strzelbę z ramienia i, sprawdziwszy czy ma w lufach naboje, zniknął w krzakach.
Jurek usiadł na opalonej kępie i myślał, że zapewne w zimie Poleszucy podpalali tu suchą trawę i trzciny na bagnie, niszcząc lęgi wilcze i na cztery wiatry rozpędzając drapieżne zgraje.
Myśli chłopaka obracać się poczęły dokoła zagadkowej postaci człowieka, zaczajonego gdzieś wśród bajorów bagiennych.
W pewnej chwili wydało mu się, że pochwycił szmer w krzakach i czyjeś lekkie człapanie po grząskiej ziemi. Próżno jednak wytężał słuch. Żaden podejrzany dźwięk nie dobiegał go więcej.
Z poświstem skrzydeł i krótkiem dudnieniem przeleciała turkawka; w olszyńcu skrzeknęła kilka razy kraska, a jej odpowiedziało wesołe, jak gdyby drwiące granie dzwońca...
— Przesłyszało mi się... — mignęła chłopakowi myśl.
Tymczasem człowiek, osaczony na topielisku, nie dawał znaku życia.
Jurek myślał o tem właśnie, gdy padł strzał.
Chłopak powstał z kępy i zaczął uważniej, z bijącem sercem wpatrywać się przed siebie.
W tej samej chwili to samo uczynił leśniczy. Odszedł już daleko od Jurka i dochodził do małego gaiku, gdzie płaszczyzna bagna zbiegała do rzeki.
Strzał rozległ się blisko, więc Garzycki padł na ziemię i zaczaił się w trzcinach, nie czując nawet, że woda zalewa mu pierś i sączy się do rękawów. Leżał przez kilka minut bez ruchu, nie podnosząc głowy. Gdy uniósł ją, zobaczył gajowego.
Budniak, trzymając karabin nad głową, brnął przez bagno, krzycząc:
— Stój! Ręce do góry! Stój, bo strzelę...
Leśniczy, rozejrzawszy się po bagnie, spostrzegł kłusownika.
Z zadziwiającą szybkością migał w krzakach, jakgdyby biegł po twardej ziemi. Kierował się na przesmyk, ukosem przecinając haszcze.
Garzycki chyłkiem sunął mu już naprzełaj, skacząc z kępiny na kępinę i czepiając się cienkich brzózek.
Wreszcie stanął na wąskim grządzie zdyszany. W tej samej chwili wysoki, chudy człowiek wypadł na niego i, nie namyślając się, wypalił z karabina.
Strzelił tak zbliska, że leśniczy poczuł na twarzy żar gorącego dymu. Prąd powietrza smagnął go jak biczem i ogłuszył. Kula gwizdnęła mu nad głową i oszołomiła go.





  1. Moczarowata nizina w lesie.
  2. Bagno, porośnięte trawą i trzcinami.
  3. Lekka łódź poleska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.