W polskiej dżungli/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XII.
ECHA MINIONYCH WIEKÓW.

Wkrótce wszyscy już siedzieli przy stole razem z synami sołtysa — Michałem i Romanem. Młodzi, barczyści, o śmiałych szarych oczach młodzieńcy mówili po polsku znacznie lepiej od rodziców. Jak się okazało, obaj służyli już w wojsku polskiem, a starszy był nawet na przeszkoleniu sierżantów.
Goście rozglądali się z ciekawością po izbie.
Czwartą jej część zajmował piec, w którym można byłoby zmieścić młodego byka. Pomiędzy nim a ścianą ciągnęła się murowana prycza, gdzie rybacy suszą zwykle ubranie i obuwie, a czasem sypiają nawet. Przy drzwiach, prowadzących do sieni, wisiały na ścianie półki, na których stały talerze, malowane w kwiaty, drzewka i ptaszki, misy i cały szereg dzbanków. W prawym rogu izby, zajętym przez stół, wisiały obrazy święte, ozdobione haftowanemi ręcznikami, pękami kaliny i jarzębiny.
Tę część izby sołtys nazywał „pokuciem“ i tam właśnie usadowił gości, jako na miejscu honorowem.
Rozmowa toczyła się około napadów wilków, nowych łuhów kośbnych, wyciągania drzewa z puszczy i podróży gości.
Michał, opowiadając o pewnym sąsiedzie, zaśmiał się głośno i zawołał:
— Taki to sobie Poleszuk i raptem zachciało mu się do Gdyni jechać! Zapewne myśli, że to tak, jakby do Łunińca czy Dawidgródka po buty juchtowe się wybrać! Cha-cha-cha!
Posłyszawszy to, Jurek ze zdziwieniem spojrzał na mówiącego i spytał go:
— Powiadacie — Poleszuk, a czy wy sami nie jesteście Poleszukiem?
Sołtys podniósł oczy na chłopaka i, uśmiechając się pod wąsem, odpowiedział za syna:
— No, pewno, że i my — Poleszuki, ino my.. dawna szlachta, herbowa...
Gruszczyński przypomniał sobie w tej chwili, że coś podobnego słyszał już na Czerwiszczu od Wasyla Sokolnickiego, więc postanowił tę niezrozumiałą dla siebie sprawę wyjaśnić.
— Szlachta? — zadał pytanie i mimowoli skierował wzrok na prawosławne obrazy o ciemnych obliczach Chrystusa i Bogarodzicy.
Sołtys przyłapał to spojrzenie, więc, kiwając głową, zaczął mówić z widocznem ożywieniem, dowodzącem, że coś go nurtuje oddawna.
— Prawda, że zruszczyli nas Moskale i swoją wiarę przemocą narzucili... bo nikogo tu nie było, ktoby mógł nas obronić! Dawniej tu inaczej było... oj, zupełnie inaczej! Krajnowicze my jesteśmy... Z poza Białowieży, z Podlasia pochodzimy, z drobnej zaściankowej, coprawda, ale herbowej szlachty. Klejnot swój znamy — „Alant“ się nazywał.
— Skąd o tem wiecie, panie sołtysie? — wtrącił pytanie Stach.
— O czem? — zaśmiał się stary.
— O herbie swoim...
— Poco mamy wiedzieć? — wzruszył ramionami sołtys. — Przechowaliśmy stare „bumahy“[1] z podpisami i pieczęciami króla Stefana Batorego, Zygmunta III-go i Wielkiego Jana! Ot co! A co do rodu naszego, to dziad wnukowi przekazywał i tak doszło to zawsze żywe, aż po dziśdzień...
— Mój Boże! — zawołała wzruszona Marynia. — Jakież to niespodziewane i ciekawe! Panie sołtysie, proszę nam opowiedzieć tę historję.
Staruszek, odsunął talerz z kluskami i, dłonią obcierając wąsy, usiadł wygodnie. Chciał już rozpocząć opowiadanie, gdy dziewczynka zerwała się nagle z ławy i podbiegła do pieca. Szybko napełniwszy kubki gorącą herbatą, postawiła przed każdym, otwarła blaszankę z cukrem i położyła na stole tabliczkę czekolady.
— Popijajcie, panie sołtysie, herbatę, i opowiadajcie! — szepnęła do niego przymilnie.
— Dziękuję! — łagodnym wzrokiem spoglądając na Marynię, mruknął stary. — Było to tak! Bogactw i rozległych włości Krajnowicze długo nie mieli, ale na śmiałości im nie zbywało. Za nią to i herb od Zygmunta Starego otrzymali — złoto — niebieski z trzema rybami... Za Stefana Batorego na „oszajców“[2] się podali Krajnowicze i na tej oto „hraznoj“[3] ziemi osiedli, puszcze trzebili i pola zakładali. Żyli ot tak sobie — ni biednie ni bogato, jakto zwykle po zaściankach... Przy pługu chadzali na bosaka, w samodziałowej świtce konopnej, ale z szablą przy boku... Wiadomo — szlachecki nawyk! Później, gdy król Zygmunt, ten co to ze Szwecji przyjechał, z Moskwą o tron się prawował, a sławny pułkownik Aleksander Lisowski ochotników zbierał na wojnę, poszli wtedy z nim wszyscy bezmała Krajnowicze i tłukli się potem po całej Moskiewszczyźnie... Dwóch tylko z nich powróciło, reszta poległa lub do niewoli się dostała... i przepadła. Zato ci dwaj obłowili się strasznie!... Pod Pińskiem trzy wsie kupili i gospodarzyli, jak się patrzy... W dostatku żyli wonczas Krajnowicze, aż nasz Kościuszko z Mereczowszczyzny na Moskali poszedł. Wtedy to od gniazda naszego tylko nazwa wioski pozostała, a dwory popalono, trzech Krajnowiczów, do niewoli wziętych, posłano na Sybir... Tam schłopieli, zruszczyli się i wiarę zmienili... Jeden z ich synów — dziad mój, powrócił nad Pinę, flisaczył i lasował, a ja już tu przekoczowałem, kiedy jeszcze za ruska — inżynierowie kanał nasz pogłębiali, i ugrzęzłem tu, niczem stara kłada w „zybunie“[4]... Lasujemy[5], smołę pędzimy, trochę koło roli chodzimy, w jeziorze Wyganowskiem i Bobrowickiem ryby łowimy, i ot tak jakoś żyjemy...
Przerwawszy opowiadanie, podszedł do dużej skrzyni, ozdobionej mosiężnemi klamrami, i wydobył całą plikę pożółkłych pergaminów, poplamionych strugami rdzawych zacieków. Na starych dokumentach widniały wyblakłe podpisy królów polskich i ślady pieczęci. Sołtys potrząsnął głową i powiedział:
— Ot i doczekały się one wolnej Polski!
Młodzież oglądała pergaminy i milczała, nie mogąc wyjść z podziwu i pohamować dziwnego wzruszenia.
Stary namarszczył nagle brwi i zamruczał:
— Polacy chcieli z tego bagna naszego uczynić ziemię, zdatną dla pracy rolnika, a potem 150 lat nikt się o nią nie troszczył. Ludzie tutejsi zdziczeli, jak wilki, i wszystkiego się bać zaczęli, nikomu nie ufając... Wielka praca czeka teraz Polskę — zrobić z Polesia — bogaty kraj, a z Poleszuków — obywateli polskich! Niełatwa to rzecz, trzeba będzie napocić się, namozolić, ale postawić na swojem!...
— A tymczasem można przespać się trochę! — zauważał ze śmiechem Michał. — Jutro o świcie z chłopcami z Wólki i Somina ruszamy na Hało wilki przetrzebić.
Stach wskoczył na równe nogi i zawołał:
— Weźcież mnie ze sobą! Mam karabinek, a strzelać umiem...
Rzucił się do Jurka i, obejmując go, prosił:
— Zostańmy tu na jeden dzień, mój drogi Jureczku! Pomyśl tylko — polowanie na wilki!
Gruszczyński skinął głową na znak zgody, sam bowiem chciał pozostać i porozmawiać ze starym Krajnowiczem. W tej samej chwili weszła sołtysowa, niosąc nowy siennik dla Maryni. Olek oglądał ściany, kombinując, gdzie przeciągnąć sznur dla zawieszenia kotary, oddzielającej posłanie dziewczynki od reszty pomieszczenia.
Gdy w obydwu izbach chaty, którą Krajnowicze po polesku nazywali „haspodą“, uciszyło się wszystko, Jurek, leżąc na twardej ławie, patrzał przez szyby na gwiaździste niebo, przeżywając po raz drugi wzruszenie, doznane podczas rozmowy ze starym sołtysem.
Już drugi raz piały wiejskie koguty, gdy sen zmorzył wreszcie chłopca.
Usnął i śniły mu się duże statki, płynące od Czarnego morza do Bałtyku przez Dniepr, Prypeć, Jasiołdę, kanał Ogińskiego, Szczarę i Niemen — do polskiego Bałtyku; inne spływały na Wisłę przez Pinę, kanał Królewski, Muchawiec i Bug; pociągi, w różnych kierunkach przecinające osuszone Polesie; dostatnie wsie, otoczone rozległemi łanami żyta; duże, bogate miasta, z unoszącemi się nad niemi dymami fabryk, młynów parowych, tartaków i kopalni... Był to piękny, szczęśliwy sen!
Obudziwszy się rano, Jurek zerwał się czemprędzej, czując wielką radość w sercu i zapał w duszy.
Stach, ubrany już, oglądał karabinek i wkładał naboje do ładownicy.
Gruszczyński odprowadził przyjaciela i młodych Krajnowiczów nad kanał, a, gdy ci przeprawili się na przeciwny brzeg i wyszli na drogę wiejską, patrzał w ślad za nimi do czasu, aż znikli w krzakach.





  1. Papiery, dokumenty.
  2. Oszajca — osadnik wojskowy na kresach.
  3. Bagiennej.
  4. Trzęsawisko.
  5. Pracować w lesie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.