W polskiej dżungli/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X.
Z BIEGIEM RZEKI.

Pewnego wieczora po krótkiej naradzie w obozie czerwiszczańskim Jurek Gruszczyński oznajmił z odcieniem smutku w głosie:
— Trudno! Będę żałował naszego miłego Wasyla, obozu i jeziora, ale zadługo już tu siedzimy, więc jutro — w drogę!
Poleszuk, posłyszawszy to, zasmucił się i sposępniał.
Nawet Burek zrozumiał, zda się, bo podwinął ogon i zapiszczał. Chłopcy, nie zwlekając przystąpili do pakowania bagaży, Marynia zaś przyrządzała i rozdzielała zapasy żywności:
— Konserw pozostało nam zaledwie siedem puszek — zauważyła; — ale to — nic! Mam zato dwadzieścia dwie sztuki uwędzonych w naszym piecu linów i leszczy. Damy sobie z tem radę aż do Pińska, gdzie porobimy nowe zapasy!
Nazajutrz wczesnym rankiem Wasyl temi samemi wozami odwiózł nowych przyjaciół i ich kajaki na brzeg Stochodu i długo stał na brzegu, patrząc za szybko oddalającemi się barwnemi czółenkami. Gdy skryły się na zakręcie rzekł, westchnął ciężko i powrócił do koni.
Kajaki tymczasem, wyminąwszy długą kolej tratw, płynęły z prądem, coraz bardziej przyspieszając biegu. Jurek, wiosłujący w pierwszym kajaku, śpieszył się i nie pozwalał kolegom tracić czasu, pamiętając o przykrej nocy, gdy komary omal nie pożarły ich na Stochodzie. Spotykali często łodzie rybackie, a Poleszucy wypytywali ich o tratwy, aby zawczasu wyciągnąć więcierze, „mereże“ i inny sprzęt rybacki, aby nie uszkodziły ich bosaki flisackie.
Olek z ciekawością zaglądał do pływających przy brzegu skrzyń, a gdy jednemu z rybaków wspomniał o schwytanym na Czerwiszczu sumie, Poleszuk aż czapkę z głowy zerwał i zawołał po — swojemu.
— Takiego suma oddawna w naszych stronach nie widziano! Słyszałem ja o nim od kupca, co u nas ryby bierze. Drogo sprzedał on waszego suma, panoczku!
Lasy odchodziły coraz dalej i wkrótce znikły zupełnie.
Na obydwu brzegach ciągnęła się moczarowata równina — tak zwane „łuhy“. Są to bagna, porośnięte trawą i krzaki olch i łóz. Tam i sam wyłaniały się ciemno zielone kożuchy mchów; cieniutkie, karłowate sosenki lub krzywe, nikłe, omszone brzózki i osiki czepiały się ich szeroko rozrzuconemi korzeniami. Jednakże można też było spostrzec w oddali miejsca, wzniesione nieco nad jednostajną niziną. Były to „ostrowy“ — najczęściej piaszczyste pagórki, do których przylepiała się natychmiast wioska, czasem nawet z małą drewnianą cerkiewką o baniastych kopułach. Na zboczach i szczycie pagórków złociły się łany żyta i jęczmienia, a po nich niby fale biegły fioletowe i granatowe cienie. Na mokrych łąkach pasły się małe krówki różnej maści. Chociaż co chwila nogi ich grzęzły po kolana w bagnie, czuły się tu doskonale. Niektóre wchodziły do wody aż po szyję i z tępym wyrazem w oczach przeżuwały paszę. Minąwszy most koło Skupowa, ujrzeli dość niezwykłe widowisko. Czarna krowa wraz z cielakiem najspokojniej w świecie przepływała rzekę, zwabiona tam zapewne bujniejszą trawą, rosnącą na przeciwległym brzegu.
Pastuszkowie z długiemi batami strzegli bydła. Szczekały kosmate kundle.
Marynia zwróciła uwagę, że mali Poleszucy nie próżnowali. Jedni trzymali pod pachami pęki prętów wiklinowych i pletli koszyczki, drudzy robili kobiałki i chodaki, posiłkując się innym już materjałem — łykiem.
Przed południem kajaki dopłynęły do miasteczka Lubieszów.
Turyści postanowili odwiedzić doktora, który, jak mówiła Marynia, „zacerował“ Stacha Wyzbickiego. Lekarz ucieszył się z przybycia gości i zaprosił wszystkich na obiad.
Częstując ich, opowiadał o Lubieszowie z pewnem rozrzewnieniem.
— Wojna ledwie, że nie zmiotła tego miasteczka z powierzchni ziemi. Mało już brakowało do tego! — mówił. — Gdy po skończeniu uniwersytetu przyjechałem tu, wydało mi się narazie, że nie wytrzymam w tej głuszy. Rozejrzawszy się jednak uważnie, zrozumiałem, — ile tu jest do zrobienia! Ludność biedna, coraz to nowe i niebezpieczniejsze wybuchają epidemje. Wszystko to tak mnie wzięło, że zabrałem się do pracy i nie myślę już o ucieczce stąd. Trzeba państwu wiedzieć (ale nie ceregielujcie się, moi drodzy, i weźcie jeszcze po kotlecie, bo z mizerją to dobrze smakuje!), że Lubieszów — to jedno ze starych miast polskich, których tyle tu jest po naszej stronie i za kordonem. Istniała tu szkoła O. O. Pijarów, w której przez czas dłuższy studjował nasz bohater narodowy — Tadeusz Kościuszko.
— Kościuszko?! — zawołał Olek.
— „Naczelnik w sukmanie“ urodził się na Polesiu, a jego domek w Mereczowszczyźnie przechował się do naszych czasów — objaśnił doktór. — I Romuald Traugutt był też Poleszukiem. Kraj ten wydał wielu ludzi zasłużonych!
Na takich rozmowach czas mijał szybko, wreszcie Jurek dał znak, aby pożegnano gościnnego gospodarza. Doktór ucałował wszystkich, a, gdy już byli na ulicy, zatrzymał towarzystwo i zawołał:
— Poczekajcie tu na mnie chwilkę!
Szybkim krokiem skierował się do domu. Powrócił wkrótce, niosąc jakąś skrzynkę i grubą książkę.
— Słyszałem od panny Maryni, że zamierzacie płynąć kanałem Ogińskiego, gdzie spotkacie się z najciemniejszymi Poleszukami. Nędza tam i bieda! Przyniosłem wam małą apteczkę i poradnik lekarski. Będziecie mogli niejednemu tam pomóc... Szczególnie panna Marysieńka, bo spostrzegłem, gdy doglądała Stacha, że posiada ona zdolności lekarskie.
Młodzież gorąco dziękowała poczciwemu doktorowi, a Marynia serdecznie go wyściskała. Rozstawszy się z nim, popłynęli dalej, a Jurek pokrzykiwał głośno:
— Raz, dwa... Raz, dwa!
Wkrótce nabrali takiego rozpędu, jakgdyby zamierzali pobić światowy rekord, i w półtorej godziny potem wypłynęli już na Prypeć. Trzymając się głównego prądu, posuwali się szybko naprzód.
Rzeka rozgałęziała się, tworząc odnogi i przyjmując wpadające do jej koryta drobne rzeczki i potoki, płynące powoli i leniwie. Brzegi błotniste i niskie przechodziły w bagnistą równinę. Wysokie trawy, sitowie, gdzie niegdzie — zarośle osik i wiklin nadawały jej najzwyklejszego dla moczarów poleskich wyglądu. Rzadkie zagrody wieśniacze tkwiły na miejscach suchych, gdzie z pod torfów i nigdy nie wsiąkającej w ziemię „niecieczy“ występowały piachy, które niegdyś złożył tu lodowiec, przez długie wieki potężną skorupą okrywający całą kotlinę, czyli tak zwaną „nieckę“ poleską.
Małe i duże kurenie stały tuż nad brzegiem. Obijanki i czubarki leżały wyciągnięte na grząskie, czarne torfy z rzuconemi na nie kładkami. Suszyły się sieci i więcierze, rozwieszone po krzakach.
Minąwszy młyn, przy którym stało kilka fur naładowanych deskami, niby złoto lśniącemi na słońcu, kajakowcy ujrzeli nieduże, zupełnie okrągłe jeziorko, połyskujące w otoku gęstych trzcin. Czeredy rybitw, rozkrzyczanych, miotających się w powietrzu, przenosiły się nad zaroślami i nad zwierciadłem jeziorka.
Prypeć robiła gwałtowne zwroty. Za jednym zakrętem przed turystami błysnęło szerokie rozlewisko.
Olek wydobył mapę Polesia i, spojrzawszy na nią, zawołał:
— Jezioro Nobel!
Kajaki wypłynęły na jezioro. Ze wszystkich stron otaczały je pagórki, od północno-zachodniego brzegu wybiegał daleko wąski półwysep, gdzie stały jakieś budynki.
Chłopcy popłynęli ku nim, gdyż słońce zapadać już zaczęło za pagórkami; powierzchnia jeziora ściemniała nagle, a zimniejszy powiew przypomniał o zbliżającej się nocy.
Ledwie kajakowcy przybili do brzegu, zatłoczonego łodziami rybackiemi, gdy otoczył ich tłum mieszkańców. Kierownik szkoły powszechnej, dowiedziawszy się, że są uczniami, zaprosił ich do siebie. Kilku chłopców wyładowało kajaki, wciągnęło je na drewniany pomost i zaczęło okrywać płótnem, gdyż nadciągała chmura, przepowiadająca deszcz.
Nauczyciel, prowadząc gości do domu, pokazał im schronisko turystyczne, a potem miejsce, gdzie stał niegdyś warowny zamek litewski.
Jurek uważnie rozglądał się po miasteczku.
Mała to była mieścina, zaludniona przeważnie przez rybaków. Mieszkańcy witali przyjaźnie nauczyciela i przyglądali się życzliwie przybyłym podróżnikom.
Gdy chłopcy i Marynia umyci i przebrani weszli do schludnego pokoju gospodarza i przywitali się z jego żoną, nauczyciel pokazał gościom zardzewiały topór bojowy, groty strzał i odłamek hełmu, wykopane podczas budowy szkoły.
— Te strzały i topór należały niegdyś do wojowników litewskich, ten „szołom“, czyli hełm, nosił jakiś poległy tu ruski drużynnik. Można tu byłoby zapewne znaleźć niejeden jeszcze przedmiot, pamiętający owe krwawe czasy zmagań Litwy z kneziami ruskimi!
Podczas kolacji kierownik opowiedział swoim młodym gościom, że Poleszucy chętnie uczęszczają do szkoły i są wdzięczni Polsce za oświatę, chociaż, niestety trudno jest tymczasem przyciągnąć dziatwę włościańską z okolicznych wiosek.
— Proszę tylko pomyśleć — mówił nauczyciel, — za pagórkami, otaczającemi Nobel, ciągną się niedostępne niemal „nietry“, wśród których na małych „ostrowach“ leżą osiedla. Na wiosnę tylko, gdy Prypeć rozlewa szeroko i tworzy ogromne jezioro, ludzie dopływają łodziami do Lubieszowa, a nawet do Pińska, aby coś sprzedać i kupić, a potem znów na półroku do jesieni, a czasem i na cały rok, do następnej wiosny, niby borsuki w norach siedzą pośród swych bagien, świata Bożego nie widząc!
— Czemżeż się trudnią ci biedacy? — spytała Marynia.
Nauczyciel zapalił papierosa i odpowiedział:
— Zarabiają nawet wcale nieźle na obfitych połowach ryb i na spławie drzewa z lasów nadleśnictwa Białociołkowskiego i rozległego majątku Mutwicy. Rzeczki Nożyk, Woroteć, Gniła Prypeć i Styr — pozwalają Poleszukom-flisakom wyciągać drzewo ku Prypeci.
— A potem co z niem robią? — dopytywała się dziewczynka.
— Potem? Zbijają tratwy i płyną dalej. Flisacy dostarczają drzewa na tartaki i fabryki dykty i zapałek w Pińsku. Inni pędzą tratwy przez kanał Królewski na Bug i Wisłę. Te dochodzą aż do Gdańska...
— Mój Boże! — zawołała Marynia w zachwycie. — Jakie to wspaniałe! Z takich oto bagien nasze polskie drzewo może przez Gdańsk i Gdynię dostać się do Danji i Anglji i nikt tam nie będzie wiedział, jacy to ludzie i z jakim trudem dostarczali im niezbędnego budulca!
Zapadło milczenie, które przerwał Jurek.
— Jeżeli tak dobrze się zastanowić, to widać, że wszystkie ludy współpracują ze sobą, jeden drugiemu dopomagając, a tymczasem każde niemal państwo krzywem okiem spogląda na sąsiadów.
Nauczyciel ożywił się nagle i zawołał:
— Otóż to! Gdyby wszyscy dopomagali jeden drugiemu — wojny stałyby się niemożliwe i niepotrzebne. Ale, niestety, tymczasem tak nie jest!
Dalszą rozmowę przerwał ogłuszający huk grzmotu. Burza rozszalała nagle. Czerwone i białe węże błyskawic co chwila rozdzierały czarne, spiętrzone chmury i z łoskotem biły w jezioro. Z okna można było nawet widzieć słupy wody, wytryskujące po uderzeniu pioruna. Gdzieś na południu, za wałem pagórków wyrwały się szkarłatne płomienie i wzbiły się wysoko, wkrótce jednak opadły i zgasły.
— Piorun zapalił oczerety i zwaliska suchych „żabr“[1] — zawołała żona nauczyciela.
— O tej porze nie jest to niebezpieczne! — uspokoił ją mąż. — Wody wszędzie dużo, a świeże sitowie wstrzyma szerzący się ogień.
— Jakie tu się łapią ryby? — spytał Olek.
— Mamy tu doskonałe, duże leszcze, cyrty, węgorze i naturalnie — szczupaki — odpowiedział nauczyciel. — Poza tem rybacy miejscowi wysyłają do Warszawy i Lublina wyjątkowo duże raki jeziorne...
Olek nie wytrzymał i pochwalił się swoim sumem, który ważył 105 kilo.
— Piękna to zdobycz! — zawołał gospodarz. — Jeden z rybaków naszych na wiosnę zagarnął niewodem[2] jesiotra. Zapłynął tu z morza Czarnego przez Dniepr i Prypeć... Pociągnął podobno 158 kilogramów... A inny znów zwyczajną „komlą“[3] pochwycił sterleta, bardzo rzadką u nas, wędrującą z morza rybę z rodziny jesiotrów. Ważyła około dziesięciu kilogramów, ale w Warszawie zapłacono mu za nią aż dwadzieścia pięć złotych.
Znużona długiem wiosłowaniem młodzież wcześnie udała się na spoczynek. Wszyscy spali wybornie, chociaż pioruny biły przez całą noc, a grzmoty wstrząsały domem, jakgdyby rozwalić go chciały i w gruzy obrócić, jak to uczynił czas nielitościwy z warownym zamkiem Mendoga nad Noblem.
Chłopcy, wstawszy wcześnie, ucieszyli się, widząc, że burza minęła, a na błękitnem niebie nie widać było najmniejszej nawet chmurki. Pobiegli więc na brzeg jeziora, aby obejrzeć kajaki. Płótno, chociaż zupełnie mokre, ochroniło lekkie czółenka przed ulewą. Ściągnięto z nich natychmiast opony i rozwieszono na płocie, aby wyschły na słońcu.
Po śniadaniu, pożegnawszy uprzejmych gospodarzy, załadowali bagaże i popłynęli dalej. Przecięli dość niespokojne jeszcze po burzy jezioro i na wschodniem jego pobrzeżu znaleźli łożysko Prypeci.
Dokoła rozpierały się bagna. Nad sitowiem i krzakami przelatywały kaczory, trzepotały nad niewidzialnemi w zaroślach kałużami chciwe rybitwy, pojękiwały czajki, wysoko, w lazurowej otchłani nieba zataczały szerokie koła jastrzębie i małe sokoliki, wypatrujące zdobyczy.
Turyści coraz częściej spotykali kurenie i rybaków, powracających z połowu. Wpobliżu Sieńczyc musieli dość długo czekać, aż przepłyną, sunąc obok siebie, dwie koleje tratw.
Przy najbliższym kureniu przybili do brzegu i poprosili rybaków o gościnę. Wkrótce gotowali już herbatę przy ich ognisku i skrobali ryby na polewkę.
Rybacy przyglądali im się z uwagą i wypytywali, skąd płyną i poco tu przyjechali? Gdy młodzież, gwarząc i żartując z gospodarzami, zajadała smaczną zupę, uszu Maryni dobiegł żałosny jęk.
— Zdaje mi się, że macie tu chorego? — zapytała dziewczynka.
Stary Poleszuk, aż po same oczy zarośnięty czarną, kłaczastą brodą, machnął ręką i mruknął:
— Zachorował mi syn... Z wojska niedawno powrócił... i do sieci się zabrał, jakto u rybaków w zwyczaju... Trudne jest jednak nasze życie... zaziębił się pewno i — zaniemógł... Dziś już wstać nie może, bo kolano mu spuchło, a tak go boli, że aż wyje chłopak!
Marynia, nie słuchając więcej, pobiegła do kajaka i z worka, umocowanego na rufie, wydobyła poradnik lekarski i apteczkę. Powróciwszy do kurenia, zaczęła szukać czegoś w grubym tomie. Znalazła, widać, coś ważnego, gdyż podniosła paluszek i mruknęła:
— Aha — jest!...
Wydobywszy ze skrzynki jakieś pastylki i termometr, spojrzała na rybaka i powiedziała:
— Zaprowadźcie mnie do syna! Może poradzę co na tę jego chorobę...
W półciemnym, straszliwie brudnym kureniu, na kupie trzcin leżał młody Poleszuk i jęczał, trzymając się oburącz za lewą nogę. Zdumionym wzrokiem powitał dziewczynkę, która odrazu przystąpiła do czynności lekarskich.
— Zmierzymy wpierw temperaturę! — oznajmiła i sama założyła choremu termometr pod pachę.
Młody rybak gorączkował. Ból w kolanie wykrzywiał mu twarz.
— Pokażcie, gdzie was boli?... — spytała Marynia. — Czy nie mieliście tych bólów w pułku?
Poleszuk potrząsnął głową i uśmiechnął się rzewnie:
— Gdzież tam! — zawołał. — W wojsku zdrów byłem, jak ryba! Lekarze nie mieli tam ze mną nic do roboty. O, patrzcie, panienko, jak mi to kolano spuchło!
Marynia obejrzała uważnie obolałe miejsce i znowu zaczęła szukać potrzebnych jej wskazówek w poradniku.
— Niezawodnie, że tak... — szepnęła do siebie, a głośno już oznajmiła stanowczym głosem:
— Dostaliście reumatyzmu. Musicie trzymać nogę w cieple, broń Boże, nie moknąć i nie zaziębiać się! Zostawię wam kilka proszków salicylowych, to wam pomoże, a potem musicie się strzec, bo choroba ta powraca. Owińcie teraz nogę kożuchami i leżcie spokojnie. Zaraz dam wam wody do zapicia proszka...
W kilka minut potem chory poczuł się lepiej, gdyż ból w nodze ustał, zaczął dziękować i opowiadać o służbie w Poznaniu. Zachwycał się pięknem i czystem miastem, panującym wszędzie porządkiem, dobrą uprawą roli przez włościan wielkopolskich i wogóle wszystkiem, co widział i czego doznał w zachodniej dzielnicy Rzeczypospolitej.
Marynia słuchała uważnie, a gdy chłopak nagadał się, zauważyła:
— Powiadacie, że podobał się wam porządek w Poznańskiem?... Dlaczegoż tedy nie przestrzegacie go tu? Patrzcie, jakie brudy i nieład w waszym kureniu! Moglibyście przecież sprzątnąć w nim i urządzić tu jakie-takie mieszkanie, a nie legowisko? Mała to i łatwa rzecz — zachwycać się! Trzeba się uczyć i to, czegoście się nauczyli, stosować u siebie, w codziennem życiu...
Poleszuk milczał, wpatrzony w poważne oczy dziewczynki. Po długim namyśle mruknął:
— To prawda! Trzeba będzie zacząć...
Marynia chciała jeszcze coś poradzić Poleszukowi, lecz nie zdążyła, bo Jurek, który siedział już w kajaku, zawołał:
— Maryniu, spiesz się! Musimy płynąć, bo pozostał nam spory jeszcze szmat drogi do Pińska...
Dziewczynka pożegnała Poleszuków, poczem zapakowała swoją „medycynę“ do worka i usadowiła się w kajaku.
Znowu płynęły biało-niebieskie czółenka, trzymając się brzegu. Wiosła migały nad powolną i ciemną tonią rzeki. Młodzież wiosłowała w milczeniu, zasłuchana w cichy szmer wody i rozśpiewane w krzakach ptaszęta.
Ćwierkał pokrzywniczek — mały i ruchliwy, jak szara kulka; dzwoniła olszanka leśna; wywodziła swe prościutkie tryle sikora błotna; popiskiwały biegające pod brzegiem pliszki. Na olszynie, kołysząc się na cienkiej gałęzi, błyskała barwami tęczy wspaniała kraska. Zapatrzony w wodę, nieruchomy, jak sztywny liść, tkwił na wystającym korzeniu osiki połyskliwy, złocisto-zielony zimorodek.
Wszystko żyło w jakiejś promiennej radości i szczęśliwości bezmiernej.
Udzieliła się ona i młodym wioślarzom.
Szybciej i sprawniej zamigotały w powietrzu lekkie wiosła, a po chwili rozległ się głos Stacha Wyzbickiego. Śpiewał, a wkrótce przyłączyli się do niego wszyscy.
Nad rzeką popłynęła beztroska, kipiąca życiem piosenka polska i pobiegła daleko, hen — ponad „łuhami“ i oczeretami aż oparła się o czarną ścianę dalekich zarośli olszowych.
— Hej, hej! — przerywając śpiew, zawołał Jurek. — Niema już Prypeci, moi mili, wpłynęliśmy na rzekę Strumień. Jest to dalszy ciąg Prypeci, lecz Poleszukom podobało się nazwać ją w tem miejscu i aż do Pińska — Strumieniem. Każdy ma swoje fantazje! A teraz baczność, bo widzę na zakręcie dym. Zapewne — statek płynie!...
Jednak sporo czasu minęło, zanim z poza wystającego cypla, wybiegł czarny kadłub parowca, bijąc kołami i pieniąc wodę. Za nim na długiej, grubej linie ciągnęły się krypy, ładowane towarami, mniejsze łodzie ciężarowe z piętrzącemi się na nich stosami faszyn[4], koszów i desek.
Kajaki zapląsały na falach, rozbiegających się z pod tnącego wodę dziobu statku.
Słońce dobiegało już horyzontu, gdy młodzi podróżnicy spostrzegli krzyże na wysokich wieżach kościelnych i dachy dużych, murowanych gmachów Pińska. Rozpędzili kajaki i, wypłynąwszy wkrótce na Pinę, stanęli przed przystanią sportową. Wskazano im tu schronisko turystyczne, gdzie przyjęto ich z całą uprzejmością i urządzono wygodnie.
Następnego dnia od rana turyści zwiedzali miasto. Środkowa część — od kościoła jezuickiego do Piny — podobała się im; inne zato dzielnice przedstawiały się bardzo niepociągająco, naprędce odbudowane po niszczącym miasto pożarze. Młodzież z zaciekawieniem oglądała ruiny spalonego przez Szwedów w w. XVII pałacu Wiśniowieckich, starożytny, założony w w. XIV kościół franciszkański i drugi — ogromny z dwiema wieżami — jezuicki, przytykający do trzechpiętrowego, potężnego kolegjum, gdzie nauki pobierali apostoł Polesia, błogosławiony Andrzej Bobola, i słynny poeta i historyk Naruszewicz.
Koło kolegjum na rzece odbywał się jarmark na krypach, szuhalejach i innych łodziach, przywożących z dalekich zakątków Polesia wszystko, co wyrabia ten kraj: stosy skór surowych, butów, koszyków, postołów, płótna, grzybów suszonych, pięknie haftowanych koszul, garnki, bydło, drób — wszystko można było tu nabyć.
Nazajutrz, po dobrze spędzonej nocy w czystem schronisku, około godziny ósmej ładowali już nabyte w Pińsku zapasy żywności i bagaże na kajaki i stawiali żagle, zamierzając wykorzystać pomyślny wiatr.





  1. Żabry — zeszłoroczne, suche trzciny, leżące na ziemi.
  2. Duża sieć.
  3. Mała sieć, używana na Polesiu.
  4. Faszyny — cięte pręty wiklinowe dla wzmocnienia brzegów rzek, a w czasie wojny — rowów strzeleckich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.