W polskiej dżungli/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI.
POTWÓR WODNY.

Po posiłku młodzież, sprzątnąwszy ze stołu i wymywszy naczynie, przystąpiła do przerwanych zajęć. Marynia ze Stachem poszli do lasu, gdzie dziewczynka zaczęła malować piękny, rozłożysty dąb, stojący samotnie na polanie, chłopak zaś miał zamiar wytropić, jakieś zwierzę, które na błotnistym brzegu potoku odcisnęło swe ślady.
Były to okrągłe dołki z jednej strony zlekka zazębione. Staszek zawyrokował, że przechodził tam jakiś drapieżnik, o łapach, uzbrojonych w duże pazury.
— Jakież to mogło być zwierzę? — spytała go Marynia.
— Jeżeli się nie mylę, to — ryś! — odpowiedział i dorzucił gorącym szeptem: — Chciałbym się spotkać oko w oko z tym lampartem naszych lasów!
Olek tymczasem, pozostawszy w obozie, objaśniał coś Wasylowi. Młody Poleszuk, uśmiechając się pobłażliwie, mówił:
— Rozumiem, panoczku, rozumiem! My — zwyczajni tratwy wiązać i taką dla was sklecę, że choćby po Bugu na niej można będzie płynąć bez obawy! Łucznik[1] też postawię tak, aby ogień oczu nie ślepił i dymem nie podkurzał. Wiem przecież, jak to się robi! Z ojcem często na „łuczenje“[2] jeździłem, bo my z Olczyru jesteśmy, a to tuż nad Stochodem. Tam co chłop, to — rybak!
Zaśmiał się i, wziąwszy siekierę, poszedł do lasu. Wkrótce dobiegły głuche uderzenia stali po twardych pniach i łomot kilku padających drzew.
Olek i Jurek pobiegli w tamtą stronę i zaczęli wyciągać z lasu bierwiona sosnowe, układając je na brzegu jeziora. Dobre trzy godziny mozolili się nad kleceniem tratwy, podziwiając zręczność Wasyla, który giętkiemi prętami wiklinowemi wiązał smolne belki, zbijał je drewnianemi kołkami i obciosywał, posługując się jedynie siekierą, tą nieodstępną towarzyszką leśnego człowieka, jakim jest Poleszuk. Wasyl ustawił na zaostrzonym końcu tratwy stojak z rozwidlonego potrójnie sęka i pomiędzy jego zęby wcisnął grube, smolne drzazgi sosnowe. Przed takim poleskim „łucznikiem“ wisiał płat kory, chroniąc oczy rybaka przed blaskiem ognia.
— No, a teraz musimy wyrąbać długie „szosty“[3] i ustawić wiosło od tyłu, aby móc płynąć na głębinie, gdzie nie uda wam się zmacać dna — powiedział Poleszuk.
Strąciwszy tratwę na wodę i uwiązawszy ją, powrócili do obozu. Wasyl wziął się natychmiast do zbijania wiosła z szerokich kawałków łupanej sosny. Olek zaś chodził po zaroślach, szukając równego i długiego drzewka. Znalazł wreszcie wysoką, cienką brzózkę i, zrąbawszy ją, zdjął z niej korę, a końce opalił zlekka nad ogniskiem. Długo potem grzebał w kuferku, aż na samem dnie znalazł zawiniątko z „ością“ lub „ościeniem“ — stalowemi widełkami o czterech zazębionych ostrzach. Umocowawszy ość na drążku, przywiązał do przeciwległego końca jego cienki sznur i wysoko w powietrze podrzucił swoją broń.
— Niech-no tylko zobaczę go w wodzie, a nie ujdzie mi on tym razem! — zawołał i dodał natychmiast: — Połów ościeniem dozwolony jest tylko na największe i drapieżne ryby.
Wasyl uśmiechnął się do niego i, spojrzawszy na chłopca, poprosił:
— Weźcie mnie, panoczku, ze sobą! Wiosłować będę, a gdyby się co stało, — pomogę. Od małego chłopca nawykły ja do ości... Strach, jak lubię „łuczyć“ ryby!...
— Po wieczerzy, jak się ściemni zupełnie, popłyniemy we trzech — wy, Gruszczyński i ja! — zgodził się natychmiast Olek i opowiedział Poleszukowi o widzianym wczoraj potworze i o zerwaniu przez niego linki z rybką.
Posłyszawszy o tem, Poleszuk aż podskoczył z radości.
— Paniczku! — zawołał. — Toż to napewno — sum! Gdy Stochód na wiosnę wylewa, — to zapływają one do Czerwiszcza... Hej! Musimy my go nadziać na oścień. Duży to sum, stary, skoro łyski chwyta... Niełatwa z nim będzie robota.. ale go znajdziemy!
— Czy aby znajdziemy? — westchnął chłopak.
— A gdzieżby on się podział? — uspokoił go Wasyl. — Skrzydeł nie ma, więc nie odleci, a w jeziorze się nie ukryje, bo go wypatrzymy...
Poleszuk obejrzał uważnie ość, kręcąc głową i mrucząc sobie pod nosem:
— Słabe ma ona zęby... ale jeżeli ostrożnie bić i z rozumem, to i dobrze będzie... Tylko pamiętajcie, paniczu, żeby zaraz po wbiciu ości puścić drąg, bo inaczej — sum połamie wszystko i drzewo i żelazo... Silna to ryba... oj, silna! Jednego razu ojca mego na Pinie z „szuhalei“[4] wyciągnęła, a łódkę przewróciła!
Jurek, słuchając tego opowiadania, śledził wyraz twarzy Olka. Podobał mu się bardzo! Oczy chłopaka błyszczały odwagą, szczęki zaciskały się mocno.
— Zuch! — pomyślał Jurek z zadowoleniem. — Taki to nie cofnie się przed niebezpieczeństwem i powziętego zamiaru nie porzuci!
W milczeniu poklepał Olka po ramieniu, a gdy ten zwrócił ku niemu zdziwioną twarz, uśmiechnął się do niego i powiedział:
— Widzi mi się, że schwytasz tego suma?
— Schwytam! — potwierdził chłopak i rozdął nozdrza.
Nie wiele już czasu pozostawało do zachodu słońca, gdy Marynia powróciła ze Stachem.
Zaczęli opowiadać o tem, co widzieli w puszczy, dziewczynka zaś pokazała trzy udane rysunki akwarelowe i kilka arkuszy bibuły z rozłożonemi w niej roślinami.
Stach wypytywał Poleszuka, czy kiedykolwiek widziano rysie w okolicach Czerwiszcza.
— W zeszłym roku w zimie, kiedy to dziedzic zaprosił gości na polowanie, — panowie ubili aż trzy rysie! — zawołał Poleszuk. — Niedawno słyszałem, jak gajowy Nikolak meldował we dworze, że znalazł warchlaka[5], poszarpanego przez rysia. Chłopi nasi bają, że w tych oto lasach i w sąsiednich — Karasińskich i Kuchowskich znają dziesięć, a może i więcej lęgów rysich!
Stach, posłyszawszy to, ucieszył się niewymownie i oznajmił:
— W takim razie wytropię rysia, bo ślady na ziemi i zadziory na korze olszynowej dowodzą, że myszkuje on po lesie, więc zapewne gdzieś tu niedaleko ma gniazdo. Muszę zobaczyć największego drapieżnika naszych lasów!
— Paniczu, — odezwał się poważnym głosem Wasyl — niełatwa to rzecz a i niebezpieczna! Posłuchajcie — opowiem wam, jak pewnego razu mój dziad miał spotkanie z rysiem, gdy „gajował“ w Kuchowskiej puszczy...
Wasyl chciał rozpocząć opowiadanie, lecz Olek wstał i patrząc na czarne, zachmurzone niebo, powiedział:
— Czas na nas! Ciemno i cicho — najodpowiedniejsza pora!
— Co prawda, to prawda! — zgodził się Poleszuk i, zgarnąwszy suszące się przy ognisku łuczywo, narzucił na ramiona szarą sukmanę.
Olek, raz jeszcze sprawdziwszy nasadę ości, podniósł oczy na Jurka i szepnął do niego:
— Chodźmy już!
Spojrzawszy na Marynię i Stacha, dodał żartobliwie:
— A wy, dzieciaki, spać!
„Dzieciaki“ odprowadziły jednak rybaków do brzegu i długo jeszcze stały, przyglądając się tratwie, która płynęła po czarnej, nieruchomej wodzie.
Rybaków, dawno już pochłonął mrok, ale po jeziorze sunęła szeroka smuga światła. Smolne drzazgi rozsypywały czerwone i złote iskry, drobne węgle wpadały do wody i wnet gasły z cichym sykiem.
Na tratwie panowało milczenie.
Poleszuk ostrożnie opuszczał szerokie wiosło do wody, wpatrując się w stojącego na dziobie Olka. Chłopak, oparty o drążek ości, pochylał się nad tonią i badał dno, oświetlone ogniem „łucznika“. Widział wyraźnie zarośle traw wodnych i kołyszące się płachty wodorostów. Tam i sam błyskały srebrem łuski uśpione ryby, powolnie poruszające płetwami. Niby jakieś potwory wieloramienne, leżały zwalone w nieładzie pnie drzew, oddawna skamieniałe i czarne. Śród gałęzi ich spały liny, a w mule dennym, wystawiwszy ciemne grzbiety, kryły się leniwe karasie.
Tratwa płynęła cicho. Syczały, wpadając do wody, drobne, rozżarzone węgielki.
Jurek dorzucił świeżych szczap na palenisko „łucznika“ i przykucnął tuż za przyjacielem.
Długo jeszcze krążyli po jeziorze, zataczając na niem coraz węższe koła i zbliżając się powoli i ostrożnie ku cypelkowi leszczynowemu.
— Stój! — rzucił nagle przez zęby Olek, prostując się i prężąc cały.
Wasyl zatrzymał tratwę tak gwałtownie, że zakołysała się cała, a snop iskier posypał się z „łucznika“.
Olek, trzymając ość w prawej ręce, podniósł ją wysoko, a, opuściwszy ostrze do wody, z siłą wbił je głębiej. Po chwili schwycił wystające do połowy drzewce i przycisnął je ramieniem.
W tej chwili potknął się, pochylił nad wodą i wpadłby zapewne do jeziora, gdyby Jurek nie zdążył schwycić go za pasek.
— Jest! Jest! — wołał podnieconym głosem rybak. — Ogromny, jak kloc drzewa, sum — potwór, powiadam wam! Trafiłem go dobrze — w sam kark, wprost za łbem...
Nie skończył, bo zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe. Sum wyrwał ość z rąk chłopca i byłby ją wciągnął na głębinę, lecz Olek zdążył złapać sznur, uwiązany do drążka.
— Panoczku! — zawołał Wasyl. — Oj, wyrwie on sobie żelazo, jeżeli tak ciągnąć będzie! Przywiążcie lepiej do sznura kloc, co pod „łucznikiem“ leży i puśćcie suma, niech się sam powoli zmorduje...
Chłopak usłuchał Poleszuka i, uwiązawszy sznur do sporego kawałka pnia brzozowego, zrzucił go z tratwy.
Kloc, niby pływak olbrzymiej wędki, kołysał się na wodzie, kilka razy zanurzając się w niej zupełnie i znów wypływając. Tratwa zdążała za nim, a gdy dopływała, Olek podciągał sznur, wydobywając z wody drążek i znowu naciskając go. Po pewnym czasie sum zaczął wynurzać się z jeziora i z jakimś dziwnym dźwiękiem, podobnym do westchnienia, wciągał powietrze.
Minęło jeszcze sporo czasu, zanim Olek, ująwszy drążek, podciągnął go ku tratwie. Ryba nie stawiała już oporu. Gdy sum wypłynął koło dziobu tratwy na głębokości metra, Jurek zajrzał do wody i natychmiast wydał okrzyk zdumienia.
— Boże, cóż to za potworna bestja!
Ryba, wypocząwszy nieco, plusnęła potężnie i powróciła na głębinę. Przez pół godziny jeszcze trwało holowanie tratwy, bo Olek sznura już nie puszczał, aż wkońcu ustały bezładne miotanie się i nagłe szarpnięcia schwytanej ryby.
Skierowawszy tratwę na piasek przybrzeżny z nielada mozołem wydobyli olbrzymią rybę z gąszczu trzcin i oplatających ją śliskich pędów grążeli. Ujrzawszy ją w całej okazałości, leżącą na piasku nie mogli powstrzymać się od okrzyków zdumienia i triumfu. Mieli bowiem przed sobą jedną z największych ryb wód europejskich, prawdziwego potwora o przerażającym wyglądzie.
Ciemno granatowy grzbiet suma, zielonkawe boki i jasny brzuch z czarnemi plamami i pasmami na skórze, pozbawionej łusek, zdradzały potężne mięśnie, lecz szczególne wrażenie wywierała olbrzymia, prawie zupełnie okrągła głowa i otwarta paszcza, z kilkoma rzędami zębów. Z górnej szczęki zwisały dwa długie, prawie białe wąsy, z dolnej — cztery krótsze, o czerwonawem zabarwieniu.
— Wieloryb! — zawołał dumny ze swej zdobyczy Olek.
— Masz rację! — odpowiedział Jurek. — Czytałem gdzieś, że w Szwecji nazywają suma „niemieckim wielorybem“. Taki jegomość łyka podobno nietylko jakieś tam marne łyski, ale nawet gęsi domowe. Rybacy naddunajscy unikają sumów, gdyż są przekonani, iż one mszczą się za schwytanie ich i, przewróciwszy łódź, rozszarpują ludzi.
— Co będziemy robili z taką kupą mięsa? — spytał Olek.
Wasyl chrząknął w kułak i niepewnym głosem zaproponował:
— Przyholujemy go do obozu, a potem sprowadzę kupca, który zapłaci wam za suma dobre pieniądze... Tak myślę, że pociągnie on ze sto kilogramów...
Chłopcy, wysłuchawszy rady Poleszuka, przez pewien czas namyślali się, wreszcie Olek potrząsnął głową i oznajmił:
— Nie możemy tego robić! Mogłem wprawdzie schwytać suma, ale należy on do właściciela jeziora. Musimy mu rybę odesłać...
— Zupełnie słusznie! — podtrzymał kolegę Jurek. — Wasyl skoczy zatem jutro do dworu, sprowadzi furmankę i odwiezie suma dziedzicowi z listem od nas...
Poleszuk kiwnął głową i mruknął:
— Sprawiedliwie to będzie...
Napatrzywszy się dobrze na swoją zdobycz, którą Gruszczyński nazajutrz obiecywał sobie sfotografować z różnych stron, rybacy postanowili powracać do obozu. Wkrótce, podważywszy ciężkie cielsko drągami, strącili je na głębinę.
Tratwa ruszyła ku przeciwległemu brzegowi. Sunęła bardzo powoli, gdyż za rufą to pogrążając się w jeziorze, to wypływając na powierzchnię jego, wlókł się potworny kadłub suma, holowanego na sznurze.
Wyciągnąwszy rybę na brzeg i przykrywszy go trzcinami i ściętą wikliną, rybacy poszli do obozu, dzieląc się wrażeniami zakończonych łowów. Rozstali się przed kureniami, a Jurek przypomniał Wasylowi, żeby jak najwcześniej wyruszył do dworu po furmankę.
— Ale zabierzcie z sobą list, który dziś jeszcze napiszę do dziedzica — powiedział chłopak i, pożegnawszy Poleszuka i Stacha, ostrożnie, aby nie zbudzić siostry, wślizgnął się do szałasu. Zapalił latarkę elektryczną i napisał list do właściciela majątku Czerwiszcze, dziękując mu za gościnę w jego posiadłościach i odsyłając suma, schwytanego przez Olka Malewicza.
Zgasiwszy światło, położył się i natychmiast usnął. Spał jednak niespokojnie, gdyż śniły mu się na zmianę, to olbrzymia paszcza suma, to znów ponure oczy człowieka, zaczajonego w haszczach na błocie Radno. Męczyło chłopaka i drażniło, że widział wyraźne oczy kłusownika, lecz nie mógł rozejrzeć ani rysów jego twarzy, ani samej postaci.





  1. Świecznik, z palącem się w nim łuczywem, czyli smolnemi szczapami.
  2. Łuczenje — chwytanie ryb ością.
  3. „Szost“ — poleska nazwa bosaka.
  4. Rodzaj łodzi poleskiej.
  5. Młody dzik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.