W polskiej dżungli/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W polskiej dżungli
Wydawca Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych
Data wyd. 1935
Druk Piller-Neumann
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III.
PIERWSZE WYPRAWY.

Jurek powróciwszy do obozu, nie zastał tam nikogo oprócz Maryni.
Dziewczynka doprowadzała do ostatecznego porządku nieprzytulne kurenie. Jej drobne rączki potrafiły dokonać w nich cudownych przemian. Poleciwszy Wasylowi naciąć jak najwięcej tataraków i trzcin, ozdobiła niemi ściany i niby zielonym kobiercem przykryła ziemię. Znikły za zielenią brzydkie, okopcone drągi, z których sklecono niegdyś tę najprostszą na świecie siedzibę ludzką, a pod grubą warstwą trzcin ukryły się głębokie wyboje w ziemi i szary, sypki piasek. Nad pryczami Marynia rozwiesiła płótno, którem otulano kajaki, a na zielonych jego płachtach umieściła fotografje rodziców chłopców, po rogach zaś — poprzypinała okiści trzcin i pęki wrzosów.
Walizki i plecaki stały w głębi kureni, przykryte białem płótnem żaglowem, koszlawe stoły i ławy, bylejak sklecone z desek nieheblowanych, świeciły czystością, gdyż dziewczynka starannie wyszorowała je gorącą wodą z mydłem i piaskiem.
— Ależ się napracowałaś, Marysieńko! — zdumiał się brat. — Ho, ho! Teraz już to jest nie jakiś tam kureń poleski, tylko pałac!
Dziewczynka zaśmiała się wesoło i natychmiast odpowiedziała:
— Pałac, jak pałac, ale całkiem przyzwoity schron! Najbiedniejsza siedziba może stać się przyjemną dla oka i przytulną, jeżeli się pochodzi koło niej i oczyści starannie. Człowiek wszak to nie zwierzę, z bylejakiego barłogu zadowolone. Nie znoszę brudów, nieładu i brzydoty. Popatrz tylko, jak przyozdobiłam swój „pokoik“!
Jurek, wszedłszy do mniejszego kurenia, zdumiał się raz jeszcze, a po chwili, porwawszy Marysię w ramiona, wycałował ją serdecznie.
Ponure wnętrze ubogiego szałasu zmieniło się do niepoznania. Wszystko tu tonęło w zieleni, gdyż dziewczynka oplotła drągi pochyłych ścian i stożkowaty pułap kurenia sitowiem, a kawałki płótna przy pryczach i „kotarę“ z prześcieradła ozdobiła białemi i lijowemi kwiatami grążeli i dzwonków. Nogi, niby w najlepszym, puszystym kobiercu, tonęły w grubej warstwie naciętych związanych w snopy trzcin. Walizki stały na krótkich klocach olszynowych, wziętych z pobliskiego sągu, i, po narzuceniu na nie płótna żaglowego, zamieniły się w dość wygodne tapczany.
Koło pryczy dziewczynki za kotarą wesoło było od białej narzuty na posłaniu i bukietów z nenufarów i maków.
— Bardzo tu pięknie u ciebie! — zachwycał się brat. — Ale nie widzę tu ani kociołków ani imbryka i kubków. Gdzieżeś je ukryła?
Marysia klasnęła w dłonie i wybuchnęła wesołym śmiechem.
— To już całkiem mój wynalazek, za który, jak twierdzi Wasyl, wdzięczni mi będą rybacy czerwiszczańscy! — zawołała. — Namówiłam tego miłego Poleszuka, aby zbudował malutką chałupę z czterech stojaków, oplecionych wikliną. Tam urządzę kredens, spiżarnię i kuchnię, bo Wasyl przyrzekł wylepić mi z gliny prawdziwy piec poleski!
— A gdzież jest Wasyl? — spytał Jurek, patrząc z wdzięcznością na siostrę.
— Poszedł do lasu po słupy, pręty wiklinowe i glinę! — odpowiedziała dziewczynka i dodała: — Jeżeli przez dzień dzisiejszy nie będziecie mi się tu pętać, — to przed wieczorem wszystko już będzie gotowe! Trzeba powiedzieć naszym chłopcom, aby podtrzymywali porządek i dbali o przyjemny wygląd kurenia, bo inaczej — taką im awanturę zrobię, że — ha!
Brat zaśmiał się i mruknął sobie pod nosem:
— Najtrudniej to będzie z Olkiem! Ten to potrafi wszystko w jednej chwili do góry nogami przewrócić!
— No, to w następnej chwili wszystko mi posprząta! — stanowczym głosem powiedziała Marynia, potrząsnąwszy płową czuprynką. — Dam ja z nim sobie radę!
Za ścianą rozległy się czyjeś kroki i dobiegł wesoły głos Staszka Wyzbickiego:
— Hej, a jest tam kto?
Jurek wyjrzał na dwór i wydał okrzyk zdumienia:
— Patrz-no, Marysiu, co ten chłopak upolował?
Wybiegli oboje z kurenia. Stach szedł ku nim, trzymając wysoko nad głową dużego lisa.
— Piękny okaz — co? — wołał Stach, potrząsając lisem. — Patrzcie tylko — trafiony w głowę! Futerka kula wcale nie popsuła! Nie mam dla Maryni wydry, ale zato przyniosłem jej w darze — lisa...
To powiedziawszy, położył przed nią na ziemi upolowane zwierzę.
Dziewczynka pochyliła się nad niem i pogłaskała rude, puszyste futerko.
— Dziękuję, Staszku, za piękny prezent... — zaczęła Marynia, lecz urwała nagle, z niepokojem spojrzawszy na brata.
Jurek dotknął lisa i przekonał się natychmiast, że upolowane zwierzę traciło sierść.
— Szkoda! — mruknął do kolegi, kiwając głową. — Lis linieje, a więc na nic twoje zachody i celny strzał, bracie! No, ale przyda się zato do fotografji. Ustawimy go w różnych pozycjach i narobimy z tuzin zdjęć. Tymczasem proponuję ułożyć nowe przysłowie: „Nie darowuj lisów podczas lata“.
Za chwilę Jurek krzyknął:
— Patrzcie, Olek także powraca!
Młody rybak szedł, dźwigając pęk ryb, powiązanych sznurkiem.
Zaczęto podziwiać duże liny, grube, czarnemi pręgami ozdobione okonie i śliskie miętusy o okrągłych paszczach.
Ponieważ do obiadu pozostawało około trzech godzin, chłopcy zaczęli budować szałas z czterech cienkich pniaków, które z lasu przyciągnął Wasyl, wyplatając ściany z gałęzi wiklinowych. Nie mogli przytem nie podziwiać wrodzonej zdolności Wasyla do wykorzystania różnych kształtów drzewa.
Poleszuk — człowiek leśny — wyrąbał takie sztuki, które ułatwiły mu budowę, nie wymagając żadnych oprócz siekiery narzędzi. Chłopcy nie skończyli jeszcze oplatania ścian spiżarni, gdy Wasyl zdążył już wylepić duży piec z gliny, którą znalazł w niewielkiem urwisku nadbrzeżnem. Zapaliwszy w piecu suche gałęzie, stał i przyglądał się wychodzącemu z komina dymowi. Po pewnej chwili uśmiechnął się i mruknął niby do siebie samego:
— Zbuduję chyba wędzarnię... Ryb dużo, a wędzone dłużej się przechowują.
Zabrał się wnet do roboty. Ulepił coś nakształt zamkniętego, kopulastego dzbana i doprowadził do niego kolano komina. Dym, wydobywając się z pieca, przechodził pod kopułą i dopiero bardzo wolno przez wąskie szczeliny w dolnej części wędzarni wydostawał się na zewnątrz. Nie zwlekając, chłopak przetknął wilgotną jeszcze i mokrą glinę grubym patykiem i rozwiesił na nim ryby, rozpłatane wzdłuż grzbietu.
Marynia po pewnym czasie spojrzała na słońce i zaczęła się krzątać przy ognisku, gotując grochówkę ze słoniną i przygotowując patelnię na jajecznicę. Przy niej, nie odstępując jej ani na krok, kręcił się Burek. Merdał kołtuniastą kitą, przymilnie mrużył ślepia, popiskując cicho i prosząco. Od czasu do czasu szczękał kłami, w locie chwytając rzucane mu przez dziewczynkę skrawki słoniny i łykając je chciwie.
Wreszcie Marynia klasnęła w ręce i zawołała:
— Na obiad! Na obiad!
Chłopaki i Wasyl nie dali się długo prosić i, umywszy ręce w jeziorze, przybiegli do ogniska. Staszek z Olkiem weszli do swego kurenia, aby wytrzeć ręce i przygładzić włosy, lecz, zajrzawszy do wnętrza szałasu, skamienieli.
— Czary, czy co? — spytał Olek. — Toż to najwspanialsza komnata magnacka!
— Ale, ale! — coś sobie przypomniawszy, zawołała Marynia. — Upraszam o ścisłe przestrzeganie porządku i czystości w tej komnacie, bo inaczej będzie w niej bałagan, na co patrzeć nie mogę!
— Któżby śmiał robić tu nieporządki?! — oburzył się Olek. — Takie cudo i raptem — nieporządek?! Już ja dopilnuję, aby nikt...
— Zdrajco! — zaśmiał się przyjaciel. — Do kogo ty to pijesz? Do mnie, czy do siebie?
W wesołych podskokach powrócili do ogniska, przy którem Wasyl, siedząc już z miską w ręku, mówił:
— Sporządzę tu dla was, panienko, stół i dwie ławy... Wygodniej będzie...
Umilkł, bo Marynia nalała mu dymiącej grochówki i włożyła do miski duży kawał słoniny.
Całe towarzystwo jadło w milczeniu. Tylko Burek, oczekując swojej kolei, przebierał łapkami i piszczał niecierpliwie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.