W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Zborowska
Tytuł W niewoli u Mahdiego czyli Bitwa pod Omdurmanem
Wydawca „Księgarnia Popularna“
Data wyd. 1914
Druk J. Kelter
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Punktualnie o naznaczonej godzinie zjawił się wierny Jussuf i ostrożnie, aby nie zbudzić śpiących straży, wyprowadził ich po za obóz. Tutaj w cieniu wielkiego tamaryndowego drzewa stały uwiązane trzy wspaniałe arabczyki, oczekujące niecierpliwie na jeźdźców. Przy każdym siodle wisiał karabin Remingtona, worek suszonych daktylów i skórzana flaszka z wodą.
Dzielny Jussuf pomyślał również i o ubraniu więźniów i przygotował dla każdego z nich całkowitą odzież beduina. Trudno opisać radość biedaków, kiedy wreszcie zrzucili z siebie wstrętne i brudne łachmany, które z konieczności nosić musieli i przebrali się w czystą bieliznę i odzież.
Nie tracili jednak czasu na rozkoszowanie się tym zbytkiem, lecz wskoczyli na siodła i z miejsca puścili się galopem.
Przez całą noc i dzień następny jechali prawie bez odpoczynku, nadsłuchując tylko czasem, czy niema pogoni, lecz wszędzie panowała niczem niezmącona cisza.
Pod wieczór znaleźli się w pokrytej gęstym lasem dolinie. Mgła była tutaj tak wilgotna, że wkrótce ich burnusy i turbany były przemoczone do nitki, a z pysków koni ściekały wielkie, niby deszczowe krople.
— Należy się odpoczynek i nam i koniom, — rzekł Jussuf. — Nie mam jednak najmniejszego pojęcia, gdzie i jak tę noc spędzimy.
Jakby w odpowiedzi koń Arnolda zarżał radośnie, co dla araba nieomylnym jest znakiem, że jakiś obóz, czy też mieszkanie ludzkie znajduje się w pobliżu.
— Cicho! stać! — zawołał Jusssuf, wstrzymując gwałtownie konia. Poczem, zeskoczywszy, przyłożył ucho do ziemi i słuchał uważnie.
Nic jednak podejrzanego nie dało się zauważyć. Pomimo to, wszyscy trzej odwiedli kurki i z bronią w pogotowiu posuwali się ostrożnie w cieniu wysokich drzew orzechowych, rosnących nad brzegiem nawpół wyschniętego strumienia.
Nagle do uszu ich dobiegło głośne szczekanie psów i w oddali ujrzeli spore ognisko, przy którym kręciło się kilkanaście okrytych burnusami postaci. Wkrótce można ich było dojrzeć, jak z podwiniętemi wschodnim obyczajem nogami zasiedli przy ognisku.
— To są koczujący beduini z Kobah-el-Kaly, — rzekł Jussuf. — Szeik znajduje się w związku z Uad Regiumi. Znam go. Jest to jeden z najdzikszych ludzi, jakich tutaj można spotkać, a jego ludzie jeszcze gorsi od niego. Jeden drugiemu brodęby ukradł gdyby mógł a dla marnego grosza gotowi popełnić najohydniejszą zbrodnię. — Pozdrowienie tobie, szeiku Ibrahimie, — rzekł nagle zmienionym tonem, widząc, że z za wału, utworzonego z siodeł, ukazało się kilka luf podejrzanych.
— Na imię proroka, kto jesteście? — odrzekł na pozdrowienie szeik, podnosząc się ze skór, na których leżał wygodnie i palił.
— Jussuf z Kababitschu i dwaj Frankowie, jego przyjaciele, — rzekł odważnie arab, zbliżając się do ognia. — Szukamy gościnności u ciebie, prosimy o chleb i sól na noc dzisiejszą.
— Frankowie, niewierni! — mruczeli niechętnie dzicy synowie pustyni, otaczając zwartym kołem przybyszów.
— Nie podobają mi się miny tych łotrów, — szepnął Wacław, przyglądając się podejrzliwie otaczającym ich arabom.
— I mnie nie, odszepnął Arnold. — Są to typowi rozbójnicy i musimy być bardzo ostrożni i rozważni, jeśli chcemy wyjść z tej afery cało.
— Tam do licha! Wolałbym być o dwanaście mil od nich, — mruknął czech, rzucając na nich spojrzenie mniej niż obojętne.
Szeik Ibrahim tymczasem patrzył na nich z nieukrywaną nienawiścią, nie śmiał jednak pogwałcić praw gościnności, uważanej na wschodzie za cnotę, obowiązującą każdego prawowiernego muzułmanina i choć niechętnie, zaprosił ich do wzięcia udziału w wieczerzy, składającej się z daktylów, miodu i mleka.
Szeik był to starzec chudy, suchy, o nieprzyjemnej fałszywej twarzy, ubrany w brudny burnus i jeszcze brudniejszy turban.
Otrzymawszy zaproszenie Jussuf skinął na towarzyszów, że przynajmniej w obecnej chwili niczego się lękać nie potrzebują, poczem wszyscy trzej zasiedli do improwizowanej uczty, która jednak zgłodniałym smakowała bardzo.
Kiedy później zapalili fajki, zdawało im się, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło już dawno i spokojnie zaczęli się przyglądać malowniczemu widokowi jaki roztaczał się przed ich oczyma.
Wkoło jasno płonącego ogniska ułożyli się w fantastycznych grupach biało ubrani beduini, w białych również turbanach, od których tem jaskrawiej odbijały ciemne ich twarze z czarnymi niestrzyżonymi brodami.
Z najniższej gałęzi drzewa spuszczał się kawał barwnego płótna, tworząc zasłonę, za którą kryły się ich żony i córki, jak również kilka tancerek egipskich, które szeik kupił, aby je dostawić do El-Obeid.
Arnold i Wacław w życiu swoim nie widzieli nic romantyczniejszego nad ten obóz beduinów.
Światło ogniska czerwonym płomieniem oblewało olbrzymie skały bazaltowe, znajdujące się tuż za obozem, a ze szczelin których, niby wężowe sploty wysuwały się długie giętkie gałęzie oleandrów, dzikich fig i tamaryndów. Dalej wśród drzew widniały szlachetne głowy koni i niekształtne zarysy dromaderów.
Beduini palili w milczeniu swoje fajki, poczem szeik życzył swoim przygodnym gościom dobrej nocy i usunął się za barwną zasłonę.
Po chwili dorzucono gałęzi na ognisko, nakarmiono psy i beduini jeden po drugim układali się na ziemi, mając jako jedyną poduszkę siodło lub burnus.
— Czy możemy w tym otoczeniu spać spokojnie, czy też musimy czuwać kolejno? — zapytał Arnold Jussufa.
— Nie, możemy spać spokojnie, — odrzekł arab, — musimy się tylko usunąć pod tamto drzewo i owinąć dobrze w burnusy. Czuwać nie potrzebujemy, gdyż broni nas święte prawo gościnności, które jest silniejsze nawet nad nienawiść. Na dzisiejszą noc jesteśmy bezpieczni, ale z chwilą, kiedy się pożegnamy z nimi, niech Allah strzeże nas i ochrania, bo ci łotrzy nie znają litości.
Z tymi słowami miody arab, wierzący jak każdy muzułmanin w przeznaczenie, którego zwalczyć nie jest w stanie, zamknął oczy i wkrótce zaczął chrapać jak zepsuty puzon.
Wacław spał również, tylko Bonnet wywracał się czas jakiś, ale wreszcie znużenie wzięło górę i powieki zamknęły mu się same.
W całym obozie panowała cisza, przerywana tylko od czasu do czasu dalekim wyciem szakala, któremu odpowiadało mruczenie drzemiących również psów.
Bonnet spał może ze dwie godziny, gdy nagle zbudziło go dotknięcie czyjejś ręki. Porwał się zaniepokojony i przy słabym świetle dogasającego ogniska ujrzał jedną z egipskich tancerek, przytuloną do pnia drzewa, pod którym spoczywał.
— Kto jesteś? — zapytał zdumiony.
— Cicho, — odrzekła, kładąc palec na usta, — jeżeli zbudzisz kogo — zginęłam. Jestem przyjaciółką twoją sidi, gdyż wiem, że jesteś przyjacielem i szukasz moich współziomków, egipcjan. Posłuchaj mnie uważnie.
Szeik Ibrahim ma zamiar zamordować was jutro rano. Twoją głowę chce odesłać Abdul-Ahiemu, aby otrzymać obiecaną nagrodę. Największy apetyt wzbudzają w nim wasze karabiny. Nie chcąc gwałcić praw gościnności wysłał oddział żołnierzy na drogę, aby razem z wami nie jedli i nie pili, nie byli zatem niczem skrępowani. Oni to czekają na was i zaledwie się oddalicie od obozu, mają na was napaść i pomordować. Jeśli chcecie ich obejść, to uciekajcie wązką ścieżką, która prowadzi przez las i przecina drogę pod wzgórzem. Czy znasz tę ścieżkę, sidi, czy rozumiesz, co mówiłam?
— Ścieżki nie znam, ale zna ją napewno nasz trzeci towarzysz, Jussuf, — odrzekł Arnold.
— Jedźcie z obozu drogą, a potem skręćcie na prawo do ścieżki. Czy będziesz pamiętał, sidi?
— Będę. Ale czem ja ci się odwdzięczę... zaczął znowu Arnold, lecz w tej chwili przerwał mu głos Wacława, którego obudził szmer rozmowy.
— Co to jest? Co się stało? — zapytał przecierając oczy. — Co widzę? — Beduinka! Czy przyszła nas okraść?
— Przeciwnie
, przyszła nas ostrzedz, że Ibrahim chce nas jutro zamordować i głowy nasze odesłać Abdul-Ahiemu.
— Co ty mówisz! — szepnął przerażony chłopak. — I to tak z niczego, szach, mach po szyi, jak chleb z masłem? Święty Nepomucenie, co za łotry! Ale z tego wszystkiego widzę, że najlepiej będzie, jeżeli jeszcze dzisiejszej nocy drapniemy. Gdzież jest ta czarna wróżka, żebym jej podziękował?
— Przestraszyłeś ją, Wacławie, ale to mniejsza, — odrzekł Arnold. — Nie możemy uciekać po nocy, musimy poczekać aż do wschodu słońca. Powtóre nie możemy uciekać bez Jussufa, a on śpi, jak zabity.
Obóz spał jeszcze długo i tylko od czasu do czasu ktoś wstawał, dokładał drzewa na ognisko i kładł się znowu.
Nasi przyjaciele nie spali. Starannie opatrzyli broń i zbudzili Jussufa, aby podzielić się z nim wiadomościami, otrzymanymi od Arabki. Dzielny młodzieniec nie zdziwił się wcale, gdyż, znając Ibrahima, wiedział zgóry, że stary lis do wszelkiej podłości jest zdolny.
— Co mamy teraz robić? — odrzekł na niecierpliwe pytanie towarzyszów. — Najlepiej nic. W wyrokach Allaha zapisany jest dzień i godzina naszej śmierci. Jeżeli śmierć nam przeznaczona, to nie unikniemy jej w żadnym razie, jeśli zaś mamy żyć dłużej, to ucieczka powiedzie się nam pomimo wszelkich wysiłków tego łotra.
Nie było co dłużej mówić, temwięcej, że Jussuf miał do pewnego stopnia rację. Gdyby teraz porwali się do ucieczki to Ibrahim uważałby to za zerwanie praw gościnności i puściłby się za nimi z resztą oddziału, a w ten sposób byliby wzięci we dwa ognie; kiedy tymczasem spożywając razem ranny posiłek, krępują go tak, że musi ich wypuścić spokojnie i przynajmniej czas jakiś wstrzymać się z osobistą pogonią. Nic go też nie będzie popędzało, gdyż nie domyśli się, że frankowie cokolwiek podejrzewają i będzie liczył, że wpadną na znajdujący się w zasadzce oddział.
Wkrótce też obóz zaczął dawać znaki powracającego życia. Najprzód przy ognisku pojawiły się kobiety i zaczęły przygotowywać śniadanie, złożone z kawy, ryżu i jarzyn.
Niedługo zjawił się i szeik i powitał obecnych zwykłym muzułmańskim obyczajem:
— Jeden jest tylko Allah i Mahomet prorok jego.
Potem odwrócił głowę w stronę Mekki i z pozorną pobożnością szeptał poranne modlitwy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Zborowska.