W matni (Urke-Nachalnik, 1938)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł W matni
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo M. Fruchtmana
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI

Na największym dancingu w Warszawie panował niebywały ruch, niby w wielkiej hali dworcowej.
Zegar wybił północ.
Auta luksusowe sprowadzały coraz nowych gości, żądnych zabawy, którym wypchane portfele udostępniały zabawę, uciechy i rozkosze wielkomiejskie.
Jeden ze stolików zajmowali Krygier i Janek. Dwie uszminkowane panie, które siedziały nieopodal „strzelały“ do nich oczyma...
Myśl Krygiera kołowała dokoła innej sprawy... Lubił w takich wypadkach obserwować, jak inni się bawią.
Janek siedział nachmurzony. Od czasu rozstania z Anielą opadła go melancholia. Nie mógł sobie miejsca znaleźć. Teraz pojmował, co to jest miłość i że dla Anieli byłby gotów skoczyć w ogień i wodę. Myśląc o Anieli, Janek obserwował jedną z tych dwóch elegantek, które upatrzyły sobie jego i Krygiera za obiekt dzisiejszej zabawy...
Janek spróbował odgadnąć w myśli zawód jednej z tych pań o połyskujących paznokietkach i zadecydował, że to musi być manicurzystka. Nie omylił się. Poprosił ją do tańca.
Pary kołysały się w takt muzyki, niby drzewa za podmuchem wiatru. Masa ludzka na parkiecie robiła wrażenie pływającej gromady. Krygier zdążył zauważyć, że Janek „płynie“ obok eleganckiej damy...
Naraz rozległ się krzyk kobiecy:
— Moja brylantowy kolia!....
Orkiestra umilkła. Dyrektor kabaretu nakazał zamknięcie wszystkich drzwi na klucz. Pary tańczące zaczęły rozchodzić się do stolików Janek z ukłonem pożegnał partnerkę i zbliżył się do Krygiera. Obaj porozumieli się wymownym spojrzeniem.
Niedługo po tym nadjechało auto policyjne i na sali ukazał się komisarz. Krygier i Janek odetchnęli z ulgą. Ujrzeli Wołkowa, który po otrzymaniu wyjaśnień od dyrektora kabaretu, zlecił zastępcy swemu, znanemu z przezwiska Szczupak, by strzegł drzwi wyjściowych, aby nikt podejrzany nie mógł się wymknąć Wołkow wydał szereg instrukcyj agentom tajnym, po czym przystąpił do głównej roboty — oczyszczania dancingu.
Lepsi goście, za których dyrektor był gotów zaręczyć, że są w porządku, sądzili, że będą mogli się wynieść odrazu, ale spotkał ich zawód. Wołkow z uśmiechem na ustach, ale surowym tonem oznajmił, że, niestety, będzie musiał wszystkich bez wyjątku wylegitymować i... rewidować.
Nadaremnie dyrektorowie interweniowali, że to kompromituje ich lokal i naraża na straty. Wołkow obstawał przy swoim, twierdząc, że okradziona dama jest żoną ambasadora: i że dlatego klejnot musi się odnaleźć.
Naraz Wołkow spojrzał w kierunku stolika, za którym siedział Krygier i Janek. Krew uderzyła Wołkowowi do głowy.
Zachowując najdalej idącą ostrożność, Wołkow zbliżył się do nich i zapytał dyskretnie:
— Wasza robota?..
Krygier uśmiechnął się, a Janek zręcznie wsunął Wołkowowi do kieszeni kolię. Wołkow drgnął, jakby został ukłuty. Opanował się wnet i oddalił od ich stolika.
W chwilę po tym dwaj agenci podeszli do stolika Krygiera i Janka. Obaj rozmawiali teraz po angielsku. nie wzbraniali się: pozwalali siebie rewidować.
Wołkow wnet się zbliżył i, przepraszając ich za mimowolną przykrość, kazał agentom ich wyprowadzić, gdyż są to dwaj panowie z obcego poselstwa... W chwilę po tym obaj, Krygier i Janek, siedzieli w mknącej taksówce.
Także Wołkow odetchnął z ulgą gdy już ich nie było na sali dancingowej. Bał się tylko, by Szczupak nie zauważył „dyplomatów“, bo odrazu rozpoznałby w nich Krygiera i Janka. Ale na szczęście Szczupak był akurat w tej chwili zajęty...

Kilka osób „podejrzanych“ odprowadzono do aresztu „na wszelki wypadek“. Okradzioną damę Wołkow odprowadził do samochodu, oczekującego przed dancingiem. Wołkow zapewniał ambasadorową, że kradzież będzie wykryta. Bagatela, kolia wartości kilkunastu tysięcy rubli!
Zajście na dancingu wytrąciło Wołkowa z równowagi. Głowa ciążyła mu niby ołów. A dotyk kolii brylantowej parzył, niby ogień.
Wołkow przeżywał na sali dancingowej katusze. Targały nim sprzeczne uczucia. Na początku usiłował podrzucić klejnot i zawołać, że go znalazł na ziemi. Potem zachciało mu się ich zdemaskować. Ale rozsądek dyktował mu co innego. I chociaż drżał jak liść, grał swoją rolę do końca bez zarzutu. Czuł tylko, że gdyby ta zabawa z rewidowaniem gości dancingowych miała się przeciągnąć, nie wytrzymałby.
Gdy Szczupak wraz z agentami i zatrzymanymi skierował się do Urzędu Śledczego, Wołkow pod pretekstem, że musi coś załatwić urzędowo, oddalił się.
Na dworzu świtało. Wielkie miasto budziło się z fantastycznego snu, jakim jest obfitująca w liczne wydarzenia noc wielkomiejska.
Nocne ptaki pofrunęły w obawie przed promieniami słońca, które zapędzało elementy przestępcze do nor i melin.
Wołkow szedł ulicami przed siebie, bez celu. Jego doświadczone uszy policyjne podchwytywały odgłosy bitych ulicznic, których krzyk unosił się z bocznych zaułków.
Ukazały się pierwsze wozy tramwajów? Wołkow nie bez zazdrości obserwował pierwszych pasażerów. Oni mają cel w życiu. Pracują. Wiedzą, dokąd się śpieszą. A on?
— Co z tego, że piastuję wysoki urząd? — rozmawiał ze sobą Wołkow. — W grancie rzeczy jestem narzędziem w rękach bandy przestępców. Dłużej tego nie wytrzymam!
Chciał przejść przez jezdnię, by dostać się na drugi chodnik. Akurat minęło go auto luksusowe, w którym spóźniony nocny gość obejmował kobietę. Skąd ją zna? To „zimna kokota“.
— Wszystko przez kobiety... — rozumował w duchu. — U mnie tak samo było.
Jednym skokiem był w tramwaju, który nadjechał. Wsiadł z zamiarem rozmówienia się ze swoimi prześladowcami. Pojedzie do meliny Reginy... Na właściwym przystanku, zadumany, wysiada, nie dostrzegając tych kilku wyciągniętych jak struny policjantów na przedniej platformie elektrowozu.
Gdy mijał podwórko, w którym mieszkała Regina, dozorca nisko mu kilkakrotnie się kłaniał, nie mogąc się nadziwić, że tak wysoko postawiona osoba o wczesnej porze udaje się do jednego z lokatorów.
Ledwie dopadł do drzwi mieszkania Reginy, Wołkow nacisnął z całych sił dzwonek.
Drzwi rozwarły się ostro, a głos zawołał:
— Zwarjowaliscie, czy co?... Ach to pan... przepraszam...
— Gdzie są twoi wspólnicy? — zawołał surowym głosem. — Muszę natychmiast wiedzieć!
— Nie krzycz pan! Sąsiedzi gotowi pana usłyszeć.
— Co to mnie może obchodzić! Mam was dość!....
Regina wzięła go za rękę i uśmiechając się kokieteryjnie, powiedziała:
— Uspokój się... Pewnie zaraz nadejdą.. Co się stało? nie poznaję cię!
Uśmiechała się doń. Zalecała. Była w nocnej piżamie. Wołkowowi ona już oddawna wpadła w oko. Co prawda po wsypie z „zimną kokotą“ poprzysiągł sobie, że nie zbliży się do żadnej kobiety... Ale od tego czasu upłynęło już tyle tygodni... A Regina go kusiła. Przez chwilę udawała, że nie widzi jego pożądliwych spojrzeń. Zza rąbka piżamy dojrzał jej białe ciało. Drgnął.
Regina działała na zimno. Uznała, że teraz jest najodpowiedniejsza chwila, by....
Skierowała się do przyległego pokoju z zamiarem ubrania się, ale Wołkow porwał ją w swoje ramiona.
— Co się z panem dzieje? — zawołała surowo.
— Podobasz mi się dziś!
Regina zarumieniła się, ale przemocą zwolniła się z jego objęć i usiadła na vis a vis.
Przez kilka chwil milczała, jakby się nad czymś zastanawiała. Jej zgrabne nóżki, które wsunęła do aksamitnych pantofelków nocnych. nierównomiernie uderzały o dywan, działając Wołkowowi na nerwy. Naraz wstała, by wyjść z pokoju.
Wołkow schwycił ją za rękę. Poczuł, jak przytuliła jego rękę do piersi. Krew uderzyła mu do głowy. Jeszcze silniej przytulą ją do siebie. Był w jej objęciach igraszką...
— Za kogo mnie pan uważa? — Wyślizgnęła mu się z rąk. — Przecież nie jestem „zimną kokotą“.
— To widzę — odparł Wałków cynicznie.
Dzwonek u drzwi przerwał im rozmowę. Wołkow, zdenerwowany z powodu przeszkody podszedł do drzwi, by je otworzyć, ale Regina odciągnęła go.
Do pokoju weszła „zimna kokota“ nawpół nieprzytomna z powodu nadmiernej racji wypitego alkoholu. Z płaczem rzuciła się Wołkowowi na szyję. Ale odepchnął ją z taką siłą, że jak długa, runęła na podłogę. Z jej ust posypały się przekleństwa i ordynarne wyzwiska.
— Zabierz to ścierwo — krzyknął rozwścieczony Wołkow — bo ją zastrzelę, jak psa!
— Strzelaj! Proszę bardzo — wołała na całe gardło „zimna kokota“, odsłaniając mu pewną część ciała...
Regina dla uniknięcia skandalu zaciągnęła Wołkowa do swej sypialni, usiłując go uspokoić. I znów znalazł się w jej władzy.
— Wspólczuję panu — zaczęła Regina
— Mnie?
— Tak, panie komisarzu. Serce mi boli, gdy patrzę się na to, co oni z panem wyprawiają.
— Ale to już długo nie potrwa! — zerwał się wściekły.
— O, ja także już dawno z nimi chciałam zerwać — ciężko westchnęła.
— Dlaczego nie zerwałaś z nimi?
— Dziwię się tobje, że mnie o to pytasz!.. Wszak przekonałeś się na własnej skórze, jak potrafią omotać ofiarę, by się nigdy nie mogła z matni wydostać. Oho, to jest banda!
— Gdyby nie „zimna kokota“!... — zawołał Wołkow.
— I tak byś niczego nie wskórał! Krygier to diabeł, a nie człowiek!
— Z nim także się uporam! Jeszcze żyję — chełpił się Wołkow.
Regina objęła go serdecznie i nawpół omdlała z tęsknoty wyszeptała:
— Już oddawna cię kocham!
— Prawdę mówisz?
— Nigdy nie kłamię!
Wołkow uwolnił się z jej objęć i, zatopiwszy w jej twarzy wzrok zapytał:
— Mogę być z tobą szczery? Nie zdradzisz mnie, jak „zimna kokota”?
— Co ci na myśl przychodzi?... Nienawidzę tę bandę!...
— Powiedz mi, droga, jak mam się uwolnić od nich! Ach, co to za banda!... Tylko ty możesz mi wskazać drogę!
— Uczynię to z miłości do ciebie! Nienawidzę ich! Nie mogę być dłużej narzędziem w ich ręku, jakim teraz jesteś z kolei!... Musimy razem się zmówić i działać!...
Wołkow nie wierzył własnym uszom. Obsypywał ją pocałunkami. Regina nie broniła się. Chciała go oczarować, by czym więcej wydobyć od niego.
Ani ona, ani Janek, ani Krygier nie byli zachwyceni Wołkowem „Chłop“, jak go nazywał w myśli, ma przydługi język. Nie znosili go za zbytnią wylewność języka wobec kobiet i przesadną chytrość i żądzę pieniędzy.
Wołkow nie dał się długo prosić. Opowiedział Reginie o zajściu na dancingu. Okazał jej kolię brylantową i radził się, co począć.
— Warta jest kilkanaście tysięcy rubli!
Wołkowowi nawet na myśl nie przyszło że Regina była już poinformowana przez Krygiera i Janka o tym, co zaszło na dancingu.
Regina uwolniła się z jego ramion i cicho otworzyła drzwi sypialni, które przed tym zamknęła na klucz. „Zimna kokota” leżała na dywanie w tej samej pozycji, w jakiej ją pozostawiono, chrapała na głos.
— Śpi, jak zabita — rzekła Regina, wracając do Wołkowa. — Ach, jakże cię kocham!... Jesteś mój!...
Wołkow, z natury lekkomyślny, żywił już do niej stuprocentowe zaufanie. Będąc erotomanem i alkoholikiem, szybko ulegał wpływowi kobiety. A Regina znała arkana sztuki uwodzenia i umiała zakładać „sieci“...
Regina wszystko czyniła z rozmysłu, według z góry obmyślonego planu. Spełniała zlecenia Krygiera, wierząc ślepo w jego gwiazdę przewodnią. Ostatnią jej misją była właśnie „opieka“ nad Wołkowem. Krygier przyrzekł jej, że dopomoże w urządzeniu samodzielnego bytu. To miała być nagroda za jej usługi.
Krygier powiedział, że Wołkow wnet się tu zjawi, by zrobić awanturę i czynić zarzuty, no i... upomnieć się o swój udział. Pouczył tedy Reginę, co ma zrobić i jak z nim postąpić. Teraz właśnie Regina postanowiła wykonać swój plan.
— Ale pamiętaj — szeptała Regina Wołkowowi do ucha — że od dziś nikt i nic nas nie rozłączy!... Najdroższy!...
Wołkow był szczęśliwy.

—o—

— Wpadłam na świetny pomysł — zawołała Regina.
— Co, najdroższa, powiedz, a słowa twoje staną się czynem.
— Uważam że najlepiej będzie, gdy im tej kolii brylantowej wcale nie zwrócisz.
Wołkow zbadał ją podejrzliwym wzrokiem.
Regina ciągnęła dalej:
— Gdy oddasz im tę kolię będą cię mieli w ręku.
— W jaki sposób? — pytał Wołkow.
— Powiesz im — ciągnęła dalej Regina, tuląc go do siebie — że musiałeś wykazać swój talent i dlatego wykryłeś tę kradzież.
— Ale jak to zrobić? Oni są zbyt szczwani by dać się nabrać!
— To bardzo proste — uśmiechała się Regina tajemniczo.
Wołkow wyciągnął z kieszeni skradzioną przez Janka kolię brylantową. Drogocenne kamienie mieniły się iskrami cudnych ogni. Reginie aż tchu zabrakło. Ogarnęła ją żądza posiadania tego klejnotu. Za wszelką cenę chciała zdobyć dla siebie tę kolię.
— Powiedz, co mam uczynić, by brylanty zostały u mnie... to jest u nas... — poprawił się po chwili.
Regina zbliżyła się do drzwi, sprawdziła, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy, po czym szepnęła mu do ucha:
— Powiesz, że musiałeś podrzucić tę kolię.... Że jeden z agentów znalazł ją i zwrócił ambasadorowej... Tak sadze, będzie najlepiej.
— Krygier jest zbyt przebiegły by w to uwierzył — odparł Wołkow.
— Znam lepiej Krygiera od ciebie. Tym razem uwierzy ci. Będzie musiał ci zaufać. On zrozumie, że inaczej nie mogłeś postąpić.
— Przypuśćmy, że tak będzie najlepiej. Pozostaje jeszcze kwestia odsprzedaży tych drogocennych kamieni. Komu je odstąpimy? Przecież można wpaść w ręce takiego jubilera, który da znać policji a wówczas...
— Zostaw to mnie. Już ja znam jubilerów. Obym tylko tyle miała na sprzedaż, ile kupią.
— Ale, obawiam się, że Krygjer i jego towarzysze nie uwierzą mi...
— Bądź spokojny. Zresztą mam tylko twoje dobro na myśli. Zapominasz, że oddając im kolię na zawsze będą cię mieli w swoich rękach. Nigdy się od nich nie odczepisz.
— Masz rację. Tylko... Powiem ci szczerze, nie wiem, czy mogę do ciebie się odnieść ze stuprocentowym zaufaniem i czy nie postąpisz ze mną tak, jak przed niedawnym czasem, uczyniła „zimna kokota“.
— Skoro możesz mnie zestawić z „zimną kokotą“, więcej nie będę się wtrącała do twoich spraw. Ale, pamiętaj, że pożałujesz tego... — rzekła obrażona Regina.
Wołkow staczał ze sobą walkę wewnętrzną. Wreszcie przystał na plan Reginy. Po kilku minutach Regina już miała tę kolię w swoim posiadaniu. Bez ceregieli kazała mu się odwrócić do ściany, by, jak wyjaśniła, ukryć klejnot w pewnym miejscu...

A tymczasem, na ulicy już panował ożywiony ruch. Słońce dawno weszło. Trzeba było się śpieszyć do Urzędu Śledczego. Pożegnał się z Reginą, która go zapewniała wielokrotnie, że zawsze będzie mu wierna. Wołkow, wychodząc, znów natknął się na śpiącą „zimną kokotę“. Chciał ją kopnąć, ale Regina nie pozwoliła na to.
— Ona jest nieszczęśliwa — wyperswadowała Wołkowowi — sądziła, że Janek ciebie zastąpi, ale srogo się zawiodła...
Ledwo Wołkow zamknął za sobą drzwi, „zimnu kokota“ zerwała się z miejsca i zawołała śmiejąc się na głos:
— Takiego idioty, jak Wołkow, jeszcze w życiu nie widziałam!
— Gdy, my, kobiety bierzemy mężczyznę w obroty, musi stracić rozum — uśmiechnęła się Regina. — Sądzę, że Krygier będzie zadowolony dziś ze mnie..
— A ze mnie? — śmiała się na głos „zimna kokota“. — Coprawda z tego „interesu“, który podsłuchałam, nie będę więcej miała niż.... ale na miesiąc czasu starczy, aby być „pod gazem“. Brylanty już mnje nie obchodzą — dorzuciła ze smutkiem w głosie.
Regina uspokoiła ją i radziła, by zapomniała o Janku:
— Ci ludzie — mówiła — mają serca z kamienia. Obie jesteśmy zakochane, ale nasze marzenia nigdy się nie urzeczywistnią. I mimo wszystko, musimy im dochować wierności.
Regina przygotowała stół do posiłku. Zadowolona, że się jej tak łatwo udało nabić Wołkowa w butelkę, poruszała się lekko rozśpiewana. Dzwonek przy drzwiach zelektryzował ją i „zimną kokotę“ W chwilę potem zjawili się Krygier i Janek ale w towarzystwie trzeciej obcej osoby. Na jej widok „zimna kokota“ blada, jak chusta, wbiegła do innego pokoju.
Któż to był?
Osobliwy typ przestępcy, który po raz pierwszy zawitał do tej meliny. W świecie przestępczym przezywano go „beczułką“. Przybył do Polski z Ameryki, z Chicago, zaledwie przed trzema dniami.
„Zimna kokota“ odrazu go poznała, chociaż upłynęło sporo lat od ostatniego ich spotkania. Nie mogła, widać, zapomnieć tortur, które jej zadawał.
Beczułka był za pan brat z jej ojcem j rzucił na nią „oko“, gdy ukończyła lat czternaście. Pięćdziesięcioletni Beczułka uwziął się, by, zimna kokota“ należała do niego.
Mały, okrągły, o grubym brzuszku, na którym zwisała gruba złota dewizka zegara, poruszał się żwawo, niby rtęć. Kilka blizn na łysej głowie mówiły za siebie, że niejedną miał w życiu awanturę. Obwisłe grube wargi uprzypadabniały go do murzyna. Małe ruchliwe oczy nie odpoczywały. Cyniczny wyraz nie schodził z jego twarzy, ozdobionej, czerwonym od pijaństwa, długim nosem. Beczułka był nawet dumny ze swego nosa i twierdził, że dzięki niemu cieszy się tak wielkim powodzeniem u kobiet...
Beczułka wodził policję rosyjską za nos. Był na tyle zuchwały i sprytny, że nigdy nie siedział w więzieniu. Nie było policjanta, któryby nie wiedział, że Beczułka jest złodziejem ale nie było też takiego, któryby nie brał od niego łapówkj. Beczułka to był artysta w swoim fachu. Wycinanie kieszeni żyletką — to było jego wynalazkiem. O jego kolosalnych zarobkach wśród ludzi nocy krążyły legendy.
Oprócz przydomka Beczułka, który tak charakteryzował jego zewnętrzny wygląd, znany on był jeszcze z innego przezwiska. Posługiwali się mm tylko nieliczni przedstawiciele świata podziemnego. Za jego chytrość i przebiegłość przezywali go „liskiem“.
Lisek rzadko kiedy sam się narażał i ryzykował. Na ulicy operował śmiało, pewny siebie. Utrzymywał bandę „uczniów“, kandydatów do stanu złodziejskiego. Utworzył w swoim mieszkaniu coś w rodzaju „szkoły“ w której wygłaszał wykłady o sztuce złodziejskiej.
W 1905 roku, kiedy wybuchła zawzięta walka między proletariatem a światem podziemnym, Lisek odznaczył się jako wróg robotników. Lubiał ludzi bogatych, u których można coś uszczknąć. Nie znosił „smoluchów“, jak nazywał wszystkich, którzy ciężko pracują na chleb. Zmienił jednak zdanie swoje o proletariacie. Stało się to po tym, gdy kilku silnych robotników dostało go w swoje ręce i dali taką „odprawę“, że ledwie z życiem uszedł. Od tego czasu zapowiedział swoim „konikom“, by nie zaczepiali robotników
Rok 1905 na długo utkwił mu w pamięci. Później niejednokrotnie przyznawał robotnikom rację, twierdząc, że złodzieje padli ofiarą łobuzów i alfonsów, którzy szukali okupu.
Teraz, gdy „zimna kokota“ zobaczyła go, odżyły w jej pamięci obrazkj z domu rodzinnego, rodzice, oraz Lisek, który przemocą zmuszał ją do uległości.
Było to tak:
Nie było w Warszawie złodziejaszka, któryby nie był zadłużony u Liska, gdyż udzielał on wszystkim pożyczek, bądź na zastaw, bądź na „słowo honoru“. Ojciec „zimnej kokoty“ nigdy nie mógł się od niego uwolnić. Nie zarabiał wiele, ale zawsze potrzebował dużo. Lisek umiał go wykorzystywać i chętnie mu podsuwał zaliczki. Podkreślał przy tym, że jest jego najlepszym przyjacielem.. Ale na myśli miał co innego.
Pewnego razu „zimna kokota“, którą w domu nazywano Wandzią, zjawiła się na polecenie ojca w mieszkaniu Liska po kilkorublową pożyczkę.
Lisek przyjął ją z rozwartymi ramionami. Dał młodej i niedoświadczonej dziewczynie do zrozumienia, jak przyjaźnie jest usposobiony do jej rodziców, którzy zginęliby z głodu, gdyby nie śpieszył w porę z pomocą. Częstował ją czekoladą i silnym trunkiem, od którego dostała zawrotu głowy. I wówczas..
Gdy odzyskała przytomność, czuła jak Lisek pakuje do ręki dwa banknoty, nakazując, by przyszła następnego dnia o tej samej porze.
— Nie bądź głupia. U mnie niczego ci nie zabraknie. Sprawię ci futro karakułowe.
Przemilczała ten wypadek w domu. Nie zdawała sobie nawet dokładnie sprawy z tego, co z nią zaszło. Intuicyjnie wyczuła, że powinna to ukryć przed obcymi i nieproszonymi. Z drugiej strony kusiła ją perspektywa lepszego życia. Zorientowała się, że Lisek może się stać dla niej źródłem zdobywania pieniędzy na stroje.
I następnego dnia znów zjawiła się w mieszkaniu Liska. Gdy wchodziła tam, przejmowała ją odraza, ale... Wracała do domu złamana, przygnębiona. Anormalny Lisek oddziaływał na Wandzię deprymująco i demoralizująco. Cynizm i bezwstydność wycisnęły na tej młodej dziewczynie swoje piętno. Zobojętniała na zaloty Liska. Stała się zimną kobietą.
Lisek miał skłonności „pedagogiczne“. Chętnie nauczał innych sztuki wyrządzania komuś krzywdy. Również Wandzi udzielał podobnych rad, by, jak się wyrażał, mogła lepiej poznawać życie. Dawał jej do zrozumienia, że takich wyrzutków społeczeństwa, jak on, nie brak na tym świecie.
— Ludzie — uświadamiał Lisek Wandzie — istnieją po to pod słońcem, by jeden drugiego deptał i tratował bezlitośnie. Silni niszczą słabych. Takim był i będzie nasz świat... — moralizował Lisek swoją uczenicę.
Pod wpływem Liska Wandzia nade wszystko uwielbiała pieniądze. Patrzyła oczyma Liska na świat i uwierzyła, że posiadając pieniądze, człowiek może posiąść wszystko...
Dopiero z ukończeniem lat siedemnastu, udało się Wandzi uwolnić od Liska, który ją prześladował. Naprawdę się zakochała, ale wybranek serca okazał się niemniejszym wyrzutkiem społeczeństwa od Liska. Od tej pory straciła zaufanie do mężczyzn. Różne późniejsze przeżycia do reszty ją rozgoryczyły. Los nieustannie szykował jej przykre niespodzianki. A ostatnia jej miłość do Janka była największym niepowodzeniem życiowym. Janek kochał Anielę. „Zimna kokota“ szukała pociechy i zapomnienia w kieliszku.
I teraz, gdy przed nią znów stanął Lisek, który pierwszy w jej życiu zdarł zasłonę z wielu potwornych rzeczy, przed tym dla niej nieznanych, wzdrygnęła się. Zapłonęła uczuciem zemsty.
Siedząc w drugim pokoju podsłuchiwała jego rozmowę z kompanami. Wypytywał się o starych znajomych, w tej liczbie także o jej ojca, który już dawno zmarł. Wspomniał również jej imię.
„Zimna kokota“ nie wytrzymała. Uchyliła drzwi. Utkwiła wzrok w jego starej, pomiętej twarzy, z której wyglądały dwa rzędy złotych sztucznych zębów. Słyszała, jak Krygier pytał go, czy nie chciałby zobaczyć urodziwej Wandy. Janek porozumiewał się przy tej okazji spojrzeniem z Reginą.
— Ależ to była dziewczynka! — rozkoszował się Lisek własnym! słowami i wspomnieniami. — Chętniebym się teraz z nią spotkał. Napewno stoczyła się na bruk, co?... Gdy liczyła lat dziesięć niezgorzej już kokietowała.
Nje zdążył dokończyć zdania, gdy naraz do pokoju wpadła „zimna kokota“ i, chwyciwszy butelkę, która stała na stole, zaczęła nią okładać Liska, aż krew zaczęła tryskać zeń w różnych miejscach.
„Zimna kokota“ dostała ataku furii, tak, że z trudem zebrani wciągnęli ją do innego pokoju.
Krygier i Janek chcieli się rozprawić z „zimną kokotą“, ale gdy im wyznała wszystko, przyznali jej rację i oświadczyli Liskowi, że rezygnują z proponowanego przezeń interesu.
— Z degeneratami nie chcemy mieć nic wspólnego — rzekł Krygier.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Icek Boruch Farbarowicz.