W ludzkiej i leśnej kniei/Część trzecia/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część trzecia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
PRZED WIECZNEMI LODOWCAMI.

Po tych zdarzeniach w małej wiosce, jechałem dalej brzegiem Katuni w silnej rozterce duchowej.
Nic mię nie cieszyło, chociaż pogoda była prześliczna, natura bogata, a widoki cudowne. Przez cały dzień nic nie jadłem i tego dnia dojechałem do Ongudaju.
Jest to duża wieś, malowniczo położona na prawym brzegu wartkiej Katuni, do której z szumem wpadają pełne piany i wirów duże potoki, skacząc przez zwały kamieni i biegnąc z pod wiecznych Śniegów głównego grzbietu wielkiego Ałtaju. Przyjechałem już po zachodzie słońca. Przede mną w południowej stronie wznosił się pod obłoki szczyt Biełucha, pokryty śniegiem i zaróżowiony ostatniemi promieniami słońca.
W Ongudaju było tłumnie i gwarno, gdyż wszyscy letnicy wylegli na ulicę i w ten cichy, ciepły wieczór podziwiali cudowny zachód słońca i piękną Biełuchę, tę królową malowniczego Ałtaju, w różową przystrojoną szatę.
Spotkałem tu znajomych z Barnaułu i u nich zanocowałem. Nazajutrz przybył z żoną inżynier, którego dom stał obok.
Tegoż dnia zapoznałem się z nimi. Byli to ci sami ludzie, którzy brali udział w ponurej tragedji leśnej, na wijącej się po trzęsawisku ścieżce, gdzie ich mękę i walkę widział tylko Bóg, Najwyższy Sędzia, Natura — i ja!
Przebyłem w Ongudaju trzy dni, które spędziłem na polowaniu w towarzystwie inżyniera Wolskiego i pewnego miejscowego Tatara.
Za Ongudajem góry zaczynają szybko wznosić się na znaczną wysokość i zmieniają się w prześliczne łąki alpejskie, gdzie nietrudno spotkać jeleni i ich wrogów — niedźwiedzi. Wchodząc na jedną górę, natrafiliśmy na obszerną łąkę, porośniętą wysoką i soczystą trawą. Wolski uważnie badał miejscowość przez lornetkę polową i wkrótce ruchem ręki wezwał mię do siebie. Gdym się zbliżył, dał mi lornetkę i kazał patrzeć w stronę gęstych zarośli rododendronów, któremi od południa była zakończona obszerna łąka. Badałem uważnie miejscowość i naraz omal nie wydałem okrzyku radości: w gęstej trawie stał, spokojnie żując trawę, wspaniały jeleń o rozłożystych rogach, drugi leżał na ziemi, a z krzaków — wystawały rogi trzeciego. Odległość pomiędzy nami a jeleniami wynosiła więcej, niż 5000 kroków. Trzeba więc było się skradać.
Rozpoczęliśmy tę trudną część polowania. Należało wznieść się na wyżej położoną płaszczyznę, a tam, dopełzłszy do krzaków, przeczołgać się pomiędzy niemi co najmniej 3000 kroków, aby już mieć szanse dokładnego celu i strzału. Czołgaliśmy się w gęstej trawie i twardych krzakach, drapiąc sobie niemiłosiernie ręce i twarze. Lecz pełzliśmy widocznie dobrze, gdyż żaden z jeleni nawet głowy w naszą stronę nie zwrócił. Coprawda, dopomógł nam wietrzyk, dmący od strony zwierząt. Ostatecznie podrapawszy sobie twarze, pokrwawieni i zmęczeni, zatrzymaliśmy się wreszcie o jakieś 1200 kroków od jeleni, będąc o 20—25 metrów wyżej od nich. Położywszy karabiny na gałęziach krzaków i jednocześnie wypaliwszy, wydaliśmy okrzyk triumfu: wszystkie trzy jelenie leżały bez ruchu śmiertelnie ugodzone.
Po chwili wszakże jeleń, leżący w krzakach, gwałtownie się poruszył i widzieliśmy, że krzaki poruszały się coraz dalej i dalej. Widocznie ten był raniony i, nie mogąc się podnieść, czołgał się przez zarośla.
Skacząc przez krzaki i kamienie, pędziliśmy ku zabitym jeleniom. Dwa leżały martwe, lecz trzeciego nigdzie nie było. Pomięta trawa i połamane krzaki wskazywały drogę, którą się czołgał; znaleźliśmy nawet na trawie kilka wyraźnych krwawych plam, lecz nagle wszelkie ślady znikły. Oglądaliśmy się ze zdumieniem.
— Co u licha? — mruczał Tatar. — Przecież jeleń nie zamienił się w parę?
Lecz rozglądając się na wszystkie strony, Wolski nagle krzyknął:
— Patrzcie! patrzcie tam, pod górą!
Zrozumieliśmy wszystko. Spadkiem niezbyt stromej góry biegł duży niedźwiedź, niosąc jelenia, zarzuconego na grzbiet. Widocznie czatował na nie, a po naszych strzałach porwał najbliższego i zaczął go wlec przez krzaki; wyszedłszy zaś na miejsce gładkie, zarzucił sobie zdobycz na grzbiet, zeskoczył z nią na dół i biegł w stronę lasu.
— Draniu jeden! — zawołał Tatar. — Skradłeś mi zdobycz — porachujemy się!...
Pędem zaczął biec śladem uciekającego rabusia, robiąc tak duże skoki z wielkiej wysokości, że co chwila obawialiśmy się o jego życie. Lecz tubylec, przyzwyczajony do gór, był silny, lekki i zwinny, jak baran skalny, nie potknął się nawet ani razu, a odległość między nim a niedźwiedziem — bandytą, obarczonym ciężkim łupem, zmniejszała się szybko.
Wreszcie Tatar, nie dobiegłszy nawet na 2.000 kroków, zatrzymał się, szybko wymierzył do niedźwiedzia i strzelił. Niedźwiedź jednak biegł dalej, przyśpieszywszy kroku. Tatar pomknął za nim. Drugi raz strzelił z odległości zapewne 1.000 kroków; wtedy niedźwiedź potknął się i wypuścił jelenia, rycząc i szarpiąc z wściekłością trawę i ziemię. Tatar szybko nadbiegał i już zbliska strzelił po raz trzeci i ostatni.
Trzy jelenie i niedźwiedź — oto były trofea myśliwskie tego dnia. Straciliśmy dużo czasu na chodzenie do pobliskiej wsi, aby wynająć wozy i przywieźć naszą zdobycz do Ongudaja, dokąd przybyliśmy dopiero wieczorem.
Tak świetne polowanie bardzo nam się podobało, więc nazajutrz wyruszyliśmy znowu. Przejeżdżając przez małą wioskę, zamieszkałą przez Kara-Tatarów, zatrzymaliśmy się dla zmiany koni.
W chacie, oprócz gospodarza, był mały, chudy Tatar, o twarzy zeszpeconej przez ospę. Zająkliwym głosem prosił on, byśmy go za rubla wzięli z sobą, ponieważ zna miejsce, gdzie błąkają się trzy niedźwiedzie, jeden z nich bardzo duży, stary i złośliwy.
Odpowiedzieliśmy, że jest za stary i za słaby na tak ciężkie polowanie, lecz on przeczył temu i na dowód, że będzie nam pożyteczny, oznajmił, iż nosem może zwęszyć niedźwiedzia, a gospodarz, wójt wsi, potwierdził to.
Odmówiliśmy jednak Tatarowi tej przyjemności i daliśmy mu na pociechę 20 kopiejek. Z pogardą odmówił przyjęcia datku i swym jękliwym głosem jął mruczeć:
— Nie będzie powodzenia, nie będzie! Jestem szamanem i wiem, widzę to! Spotkacie niedźwiedzie, jednego, dwóch, trzech... tak trzech, a nie zabijecie żadnego... Stratę mieć będziecie... większą od rubla... większą od rubla!...
Wolski zawołał ze śmiechem:
— Słuchaj, stary! Jeżeli spotkam niedźwiedzia, nie bój się — nie chybię, chociażby w tobie siedziało pięciu szamanów i 25 „szejtanów“[1], bo strzelać umiem. Patrz!...
Mówiąc to, wychylił się przez okno i wycelował ze swego karabinu do siedzącego na drzewie gołębia. Rozległ się strzał, i gołąb, jak kamień, spadł na ziemię.
Lecz i szaman nie dał za wygraną. Wyjął z zanadrza odłamek kamienia z jakiemiś znakami i dotknął nim naszych karabinów.
— Źle będzie, źle będzie! — zamruczał i, gniewnie sapiąc, wyszedł z izby.
Tymczasem podano nam konie, i pojechaliśmy dalej, do ujścia potoku Szurmak, gdzie zaczynały się lasy niegęste, lecz pełne mchów i dzikich jagód — miejsce, ulubione przez niedźwiedzie, jak nas objaśnili jeszcze w Ongudaju starzy, wytrawni myśliwi.
Pozostawiwszy tam nasz wóz, ruszyliśmy do lasu. Zaszliśmy już bardzo daleko, gdy nagle zobaczyliśmy niedźwiedzia, który wspinał się po stoku do góry.
Pobiegliśmy tam, lecz drogę przegrodziło nam grząskie błoto, przez które nie mogliśmy w żaden sposób przebrnąć. Niedźwiedź zemknął. Po długiej włóczędze po lesie Wolski spotkał dwa niedźwiedzie i nawet na bliską odległość. Był pewny, że oba, jak mówił, „ma już w swej torbie myśliwskiej“. Wymierzył do jednego i strzelił, lecz kula utkwiła w lufie, gazy wyrwały zamek i skaleczyły myśliwego w ucho, sam on zaś od wstrząśnienia potknął się i upadł, łamiąc przytem kolbę karabinu. Ja wcale nie spotkałem niedźwiedzia.
— Przeklęty szaman! Czemu nie daliśmy mu rubla!
Stawałem się najwyraźniej przesądnym. Zresztą wszyscy myśliwi pełni są przesądów i nie stanowię pod tym względem wyjątku. A kto nie jest przesądny, ten nie jest sportowcem-myśliwym, gdyż należy to do kategorji rozkoszy myśliwskich.
W tym wypadku przemawia już atawizm.
Myśliwstwo to cecha pierwotnego człowieka, a pierwotny człowiek, dziecię natury, nie może nie być przesądnym i zabobonnym.
Straciwszy dwa dni na to zaklęte przez Szamana polowanie, z uszkodzonym i połamanym karabinem powróciliśmy do Ongudaju, gdzie już czekał na mnie list od profesora Zaleskiego, wzywający mię do Barnaułu.







  1. Djabłów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.