W ludzkiej i leśnej kniei/Część trzecia/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część trzecia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
WYPRAWA... NIEZUPEŁNIE NAUKOWA.

W Barnaule spędziliśmy kilka dni, podejmowani bardzo gościnnie przez miejscowych inżynierów górniczych i przez władze.
Barnauł — to prześliczne miasteczko, tonące w gajach brzozowych, z murowanemi domami bogaczów, których tu było dość dużo, gdyż miasto jeszcze przed 20 laty słynęło, jako centrum bogatego okręgu złotonośnego. Na wszystkich dopływach Obi i Tomi wykryto złoża złota i srebra; wykopywano z tej ziemi duże kapitały, i życie biegło pełnym pędem. Barnaulskie panie nietylko sprowadzały sobie stroje z zagranicy, lecz posyłały bieliznę do prania do Paryża. Później większą część placów złotodajnych zagarnął zarząd osobistych posiadłości carskich, gdzie zabroniono przemysłu górniczego, i cały Ałtaj od tej chwili zamarł. Miasto Barnauł, Bijsk i Kuźnieck znacznie podupadły, aż wreszcie w 1918 roku bolszewicy spalili Barnauł prawie do szczętu.
Pewnego wieczoru w domu jednego z inżynierów spotkałem miejscowego policmajstra, Bogaczewa, który opowiadał, że wykrył bandę podrabiaczy banknotów, znanych opryszków i bandytów, i że tej nocy wybiera się na ich ujęcie. Przewidywał potyczkę i widocznie cieszył się z tego, gdyż, będąc straszliwym siłaczem i człowiekiem nader odważnym, lubił tego rodzaju wyprawy.
Zauważywszy, że słucham go z zaciekawieniem, zaproponował mi, bym się przyłączył do wyprawy, obiecując, że nad ranem będziemy już zpowrotem.
Spojrzałem pytająco na mego profesora, gdyż nie wiedziałem dokładnie, czy podobna wyprawa należy do zakresu badań chemiczno-geologicznych. Lecz Zaleski poklepał mię po ramieniu i rzekł:
— Człowiek zawsze powinien pamiętać, aby brać od życia wszystko potrzebne dla siebie. Pan jest uczonym, lecz zarazem literatem. Chemja — tam w stepach, w mieście zaś — zbieranie tematów literackich. Jedź pan, bo to może być ciekawe, tylko zabierz z sobą mój rewolwer!
O, ten rewolwer profesora! Był to archeologiczny zabytek, buldog najstarszego systemu, zardzewiały aż do nieprzyzwoitości, a posiadający tylko dwa naboje. Ten rewolwer zawsze figurował w spisie przedmiotów, zabieranych przez profesora na wyprawy, lecz pozostawał schowany w najgłębszym kącie największego kufra tak dobrze, że odnaleźć go było niepodobieństwem. Nie odszukałem go i tym razem, ale zato Bogaczew dał mi dobry rewolwer systemu Nagana i ślepą latarkę. Około 9-ej wieczorem już siedzieliśmy w dużym „tarantasie“, zaprzężonym w czwórkę doskonałych koni.
Naprzeciwko nas siedział olbrzymi, rudowłosy policjant o wesołej, śmiałej twarzy, nazwiskiem Sokołow.
— Ilu jest zbrodniarzy? — spytałem policmajstra.
— Pięciu! — odparł. Widząc zaś, że ze zdziwieniem patrzę na nieliczny skład naszego oddziału, roześmiał się i rzekł:
— Na nich dość jednego Sokołowa, bo to, panie, maszyna a nie człowiek! Tymczasem jest nas trzech, więc podzielimy się w ten sposób: Sokołow weźmie dwóch, ja — dwóch, a pan jednego. Zgoda?
Kiwnąłem głową i zapytałem.
— A jak mam go brać?
— Za co brać, chce pan zapytać? — zaśmiał się Bogaczew. — Za gardło, panie, tylko za gardło, bo inaczej się wymknie!
— Hm! — mruknąłem do siebie. — Coprawda, wolałbym patrzyć na walkę, a nie brać w niej zbyt czynnego udziału i łapać kogoś za gardło!
Policmajster i jego pomocnik tymczasem omawiali plan napadu na złoczyńców.
Jechaliśmy brzegiem rzeki, i po paru godzinach, woddali błysnęły ogniki. Była to duża wieś. Podjechaliśmy do pierwszej z brzegu chaty, i Sokołow wywołał z niej gospodarza.
Tarantas wjechał na dziedziniec, woźnica-policjant dostał polecenie niewypuszczania z domu nikogo, gospodarzowi zaś rozkazano prowadzić nas do łodzi i zawieźć tam, gdzie mu wskażemy.
Wsiedliśmy do łodzi i ruszyliśmy z prądem rzeki. Płynęliśmy do północy, może nawet dłużej. Wreszcie spostrzegliśmy nikłe światełko w oknie niewidzialnej w ciemnościach chaty. Sokołow zwrócił się do wiosłującego chłopa, schwycił go za gardło, związał ręce i zakneblował usta.
Biorąc potem za wiosło, mruknął:
— Teraz nie gwizdnie i nie uprzedzi zbrodniarzy, z którymi tu wszyscy są w zmowie!...
Wylądowaliśmy pod urwistym, wysokim brzegiem, ze zwisającemi nad wodą krzakami i przez las zaczęliśmy się skradać do chaty.
Zbrodniarze czuli się widocznie zupełnie bezpiecznie, gdyż warty nie było. Podsunęliśmy się pod okna i zajrzeliśmy do wnętrza izby.
Przy stole, oświetlonym dużą lampą naftową, siedziało dwóch mężczyzn, z których jeden oglądał banknoty i dawał drugiemu do układania w prawidłowe paczki. Trzech innych pracowało, kręcąc małą drukarską maszynę i fabrykując pieniądze.
— Dopomagają ministrowi skarbu! — zasyczał Bogaczew, trącając mię ramieniem... — No, teraz czas na nas...
Pierwszy ruszył Sokołow, mając w ręku latarkę, za nim też z latarką stanął Bogaczew, ja szedłem na końcu. Sokołow nagłym ruchem otworzył drzwi i wpadł do izby. Jeden ze zbrodniarzy natychmiast zrzucił na podłogę lampę, która zgasła. W izbie zapanowała ciemność. Lecz w tejże chwili zagrzmiał strzał rewolwerowy, dany przez złoczyńców, a po nim w ciemności zjawiła się oświetlona latarką jakaś twarz, na którą natychmiast spadła olbrzymia pięść.
Zaczęła się bójka niema i wściekła, gdyż moi towarzysze zapędzili mieszkańców chaty do jednego kąta i przyparli ich tak, że ci nie mogli użyć broni palnej. Co chwila słyszałem głuche razy, jęki, jakiś szczęk, czasem odgłos padającego ciała. Lecz napadnięci wyślizgnęli się z kąta, i zaczęła się gonitwa po całej izbie. Ktoś mnie potrącił tak silnie że upadłem, i czyjaś ciężka stopa uderzyła mię w głowę. Podniosłem się, lecz w tej samej chwili otrzymałem straszliwe uderzenie w oko i drugie za uchem. Zatoczyłem się, jak pijany, lecz jednocześnie ogarnął mię gniew. Poświeciłem sobie latarką i zobaczyłem jakąś zawziętą twarz. Machnąłem w nią pięścią, i twarz znikła odrazu, jakby się pod ziemię zapadła.
— Dobrze! — usłyszałem głos Sokołowa. — Ten poleży parę minut.
Znowu spadła mi na szyję ciężka pięść. Odwróciłem się i znowu poświeciłem. Spostrzegłem gruby kark i zadałem cios z całą sumiennością. Kark drgnął, pochylił się, ale wnet na jego miejscu zjawiła się twarz... Bogaczewa.
— Swoich bić nie należy! — zaryczał, borykając się ze złoczyńcą, którego złapał za gardło.
Nie miałem czasu przepraszać, bo musiałem łapać „swego“ przeciwnika, który schował się pod stół; pomyślałem jednak, że pierwszy cios, który obalił mię, jak uderzeniem piorunu, zadał mi też ktoś ze „swoich“, czy Bogaczew, czy Sokołow, bo tylko tacy mocarze mogli bić równie potężnie.
Po kilku minutach związani złoczyńcy, eskortowani przez nas, ze smutnie spuszczonemi głowami wlekli się w stronę łodzi. Sokołow niósł worek z banknotami i z maszyną drukarską, policmajster zaś, z rewolwerem w ręku, przyśpieszał pochód. Ja byłem w arjergardzie, trzymając się za podbite oko i rozcierając sobie szyję, która bardzo mię bolała. Byłem ciekaw widzieć to oblicze, które zjawi się w zwierciadle, gdy się do niego dorwę, ale przewidywałem, że będzie ono pożałowania godne. Lecz przewidywania moje były dalekie od rzeczywistości, która przeszła najbujniejszą fantazję.
Sokołow uwolnił wystraszonego chłopa i odkneblował mu usta, później kolejno związał jeńców, zamieniwszy ich w półgąski i poukładał na dnie łodzi. Odbiliśmy od brzegu i popłynęli ku wsi. Chłop wiosłował sumiennie, z przerażeniem spoglądając na atletyczną postać Sokołowa. Łódź szybko posuwała się naprzód.
Byliśmy na środku rzeki, gdy nagle jeden z jeńców, jak wąż wyprężył się i podrzucił do góry. Uderzył sprężystem swem ciałem o krawędź łodzi, która omal nie przewróciła się, silnie zaczerpnąwszy wody. Zdążyłem tylko zauważyć, że wpadł z pluskiem do rzeki; prąd porwał, a ciemność pochłonęła śmiałego zbiega. Policjanci dali w jego stronę kilka strzałów. Gdy byliśmy już wpobliżu wsi, zdaleka doleciał nas ponury, przeciągły krzyk. Czy był to triumfujący okrzyk zbrodniarza, który dopłynął do brzegu, czy ostatni odgłos walki życiowej, po którym wartka głęboka Ob poniosła martwe już ciało na północ, do Oceanu Lodowatego?
Bogaczew kazał dać wóz i zawołać trzech chłopów do eskortowania aresztowanych, poczem weszliśmy do domu wójta na herbatę. W izbie, oświetlonej małą lampką naftową, było dość mroczno, lecz spostrzegłszy lustro, wiszące na ścianie, podszedłem, żeby skontrolować stan swej twarzy.
Krzyknąłem z przerażenia! Prawe oko było zupełnie czarne od potężnego sińca i zapuchło tak bardzo, że pozostawała tylko mała szparka, przez którą wyzierała zrozpaczona źrenica. Na czole miałem dużą krwawą pręgę od uderzenia czyjegoś bata w chwili, gdym upadł. Szyja bolała mię tak, że z trudnością mogłem nią poruszać.
— Urządzili mię jednak? — zauważyłem, nadrabiając miną i śmiejąc się bardzo sucho.
— A tak! — zgodził się Bogaczew. — Mocno zeszpecony cyferblat! Ale to szybko przejdzie; mam na to doskonałe okłady, zresztą, ponieważ panowie pojedziecie w góry, to i tak ujdzie.
Zimna krew policmajstra w stosunku do mego oblicza niebardzo mi się podobała, lecz nie było rady. Przewiązałem sobie oko przepaską z chustki do nosa i zbolałą szyję obmyłem zimną wodą.
— Głupstwo! — śmiał się Bogaczew. — Pan przecież także bardzo przyzwoicie ugodził mię w kark, lecz cóż robić? Wojna to wojna! Napijmy się lepiej herbaty...
Nad ranem byliśmy już w Barnaule, gdzie profesor bardzo starannie opatrzył moje rany i, skończywszy tę czynność, pokiwał głową ze smutkiem i mruknął:
— No, no! Upiększyli pana na tej wyprawie! Nie wiem, czy znalazł pan tam dla siebie tematy, ale co do sińców, tych przywiózł pan poddostatkiem!
Byłem rozgoryczony i wściekły, więc te uwagi profesora uważałem za zbyteczne.
Przez parę tygodni miałem bardzo rozmarzone i smętne oko, oraz zbyt dostojnie obracającą się szyję — na pamiątkę niezwykłej wyprawy na nieproszonych pomocników ministra skarbu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.