W krainie niedźwiedzi/Wołanie o pomoc

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W krainie niedźwiedzi
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
WOŁANIE O POMOC.

Tydzień jeszcze minął, zanim Muto przekonał się, że może władać poszarpaną przez niedźwiedzia nogą. Coprawda zrozumiał też, iż będzie utykał na nią, bo ogromna blizna nie pozwalała wyprostować jej całkowicie.
Nie zwracał na to uwagi, bo iluż to już spotykał łowców, których poraniły władcy puszczy — niedźwiedzie?!
Noga bolała go jeszcze i prędko się męczyła podczas krótkich nawet wypraw do kniei, gdzie musiał pozbierać skóry łosi i niedźwiedzi. Przeczuwał, że ciężką będzie miał powrotną drogę na Imandrę.
Wyruszył wreszcie, naładowawszy na sanki całą zdobycz.
Jechał, stojąc na płozach „kiereżi“ lub sunąc obok renifera na nartach.
Powoli szli naprzód, aby nie nużyć Rana.
Ocalenie chłopca zależało teraz od starego jelenia, ciągnącego ciężkie sanki.
Przecięli już tundrę nadwyrską i zbliżali się do puszczy, która, przerywana dolinami rzek, zbiegała ku Imandrze.
Pozostawał mu do przebycia ciężki szmat drogi, bo miejscowość stawała się górzysta, okryta głębokim śniegiem.
Pomagając reniferowi w wyciąganiu sanek, Muto nadwerężył sobie chorą i bardzo słabą jeszcze nogę.
Bolała go straszliwie. Chłopak jęczał, a chwilami nie mógł się wstrzymać od przeraźliwych krzyków cierpienia. Ponownie powróciła gorączka, a dreszcze wstrząsały znużonem i zbolałem ciałem chłopca.
Ran, pokaleczywszy sobie racice, ledwie szedł, pozostawiając na śniegu szkarłatny ślad.
Tak wlekli się powoli, coraz słabsi i smutniejsi.
Patrząc na Wou, idącego z opuszczonym ogonem, Muto coraz częściej zadawał sobie ponure pytanie:
— Czy zobaczymy naszą chałupę nad jeziorem?
Na to pytanie odpowiadał tylko świst i zawodzenie mroźnego wiatru, zgrzyt śniegu i chrapliwe westchnienia Rana.
Zatrzymawszy się pewnego wieczora na nocleg i piekąc na patyku upolowanego w dzień zająca, Muto z trwogą w sercu spostrzegł, że stary renifer nie tknął paszy i położył się na śniegu. Leżał nieruchomo, ciężko oddychając; zwisająca dolna warga trzęsła mu się żałośnie.
— Źle! — pomyślał chłopak. — Nie dojdzie mój Ran do „pogostu“...
Nie chciał myśleć o tem, co się z nim samym stanie, gdy padnie poczciwe zwierzę, dobiegające kresu swego życia...
Ze smutnego, bliskiego już rozpaczy nastroju wyrwały go odgłosy trzech, następujących jeden po drugim strzałów. Biegły zdaleka.
— Strzela ktoś z amerykańskiego karabina — rozważał Muto. — Do czego mógł strzelać po nocy? Niezawodnie daje znak, może, woła na pomoc?... Jeżeli tak, to powinien zapalić jakie suche drzewo, bo tak czynią łowcy, zbłąkani w puszczy...
Stękając i jęcząc, wszedł na wysoki pagórek i rozglądał się po okolicy, tonącej w mroku.
Nie pomylił się w swych przypuszczeniach.
Daleko za rzeką buchnął nagle słup ognia — i rozsypał się kaskadą iskier.
— Jakiś człowiek zapalił posusz jodłową... — rozmyślił się chłopak, a w duszy jego już dojrzewało postanowienie, aby natychmiast biec z pomocą nieznanemu, zbłąkanemu na tundrze człowiekowi. Musiał jednak doczekać się świtu. Z pierwszym brzaskiem z trudem podniósł Rana i, wsiadłszy mu na grzbiet, ruszył na poszukiwanie.
Wou biegł przed nim i węszył.
Przeciąwszy zamarzniętą rzekę, wyjechali na równinę. Liczne ślady wilków krzyżowały się w różnych kierunkach. Jadąc powoli, natrafili na prawie doszczętnie zjedzone resztki renifera, o kilometr dalej leżał drugi, któremu wilki wyżarły i rozwłóczyły po śniegu wnętrzności.
Muto zaczynał domyślać się już, co tu zaszło i szukał śladów płozów.
Długo nie mógł ich znaleźć, a gdy ujrzał wreszcie, spostrzegł, że Wou podniósł głowę i, zlekka porykując, szybkim i pewnym truchtem pobiegł w stronę pobliskiego lasu.
Muto zobaczył wkrótce duże sanie — „barże“, ciągnione zwykle przez parę reniferów a w nich zemdlonego człowieka.
Był to bogaty kupiec, który w drodze do Koły zbłądził. Niebawem opadły go wilki i zagryzły renifery. Kupiec ocalił sobie życie, wdrapawszy się na drzewo. Wycieńczony z głodu i zimna, nie ośmielił się brnąć dalej przez śnieżną pustynię, więc uczynił ostatnią próbę — dał zwykły sygnał łowiecki, strzelając i zapalając suche drzewo.
Muto nigdy nie widział tego człowieka. Z trudem ocucił go, a gdy posłyszał, że jest głodny i słaby upolował zająca i nakarmił nieznajomego.
Kupiec miał odmrożone nogi i nie mógł chodzić.
Muto zamyślił się. Ze smutkiem stwierdził, że Ran nie dowiezie ciężkich sanek, a cóż dopiero, jeżeli załaduje je bagażami uratowanego człowieka i wsadzi go do swej „kiereżi“!
Powiedział o tem kupcowi i wskazał mu na krwawiące racice zwierzęcia.
— Zginiemy!... — wyrwał się nieznajomemu rozpaczliwy krzyk. — Ratuj mnie! Ratuj! Jestem bogaty i dam ci tyle reniferów, ile zażądasz!
Muto zmarszczył brwi i odparł:
— Ratowałbym ciebie, panie, gdybyś był biedniejszy nawet od naszego bezrękiego Wlaha, którym opiekują się sąsiedzi... Zaczekaj, muszę się zastanowić...
Usiadł przy leżącym Ranie, głaskał go, przemawiając do zwierzęcia łagodnym głosem:
— Stary jesteś i słaby... Nie dociągniesz nas wszystkich, Ranie? Chcę, abyś doszedł do naszej zagrody... Służyłeś długo i wiernie Samutanowi i mnie w tej wyprawie... Nie bój się, nie zostawię ciebie, stary, wilkom na strawę... Matka zaleczy ci kopyta... wypoczniesz nad Imandrą... wydobrzejesz mi jeszcze!
Poklepał go po karku i gwizdnął zcicha, grzebiąc w zanadrzu, gdzie miał kieszeń.
Kupiec przyglądał się ze zdumieniem chłopakowi, rozmawiającemu ze zwierzęciem. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy ten, trzymając w ręku skrawek jakiejś tkaniny, zwrócił się do psa:
— Teraz na ciebie kolej, Wou! Matka twoja potrafiłaby załatwić tę sprawę i sprowadzić tu Ramnę... a ty? Nie wiem, czy zrozumiesz, o co mi chodzi... choć mądry jesteś i wierny... Powąchaj-no tę szmatkę!
Wou rozdął ruchliwe chrapy i pociągnął powietrze. Ze zdumieniem przekręcił głowę na bok, nastawił śpiczaste uszy i radośnie merdnął ogonem. Jeszcze raz powęszył i nagle cicho pisnął.
— Aha! — ucieszył się chłopak. — Poznałeś ten zapach? Biegnij więc co tchu do chałupy i sprowadź tu siostrę.
To mówiąc, Muto, stęknąwszy, wstał i wskazując ręką na zachód, zawołał rozkazującym głosem:
— Urr, Wou, urr!
Szpic spuścił ogon i cicho wślizgnął się w gąszcz krzaków.
Trzy dni i trzy noce płonęło ognisko przed sankami kupca.
Dwóch ludzi gwarzyło cichemi głosami, coraz częściej podnosząc głowy i nasłuchując. W oczach ich coraz częściej miotała się troska i obawa o coś, o czem nie śmieli mówić. Na czwarty dzień, w parę godzin po świcie, posłyszeli poszczekiwanie psa, nawoływania ludzi i tupot kopyt. W kilka minut potem rozrosła, kulawa Ramna tuliła już do siebie brata, radośnie piszczał i skowytał Wou, skacząc wokoło. Dwóch chłopaków, przybyłych sankami na ochotnika, przenosiło rzeczy kupca i układało chorego w „kiereżach“. Wkrótce wszyscy odjechali. Muto odnalazł swoje sanie i, zaprzęgłszy w nie przyprowadzonego luzem renifera, ruszył w drogę. Za nim szedł Ran i biegł niezwykle wesoły Wou.
Ramna mówiła o domu, o ojcu, który po oględzinach lekarza pije jakieś zioła i czuje się lepiej, o matce i o tem, że w chałupie czekają niecierpliwie na przybycie małego łowca.
Muto wyliczał siostrze zdobyte skóry i opowiadał o straszliwem spotkaniu z niedźwiedziem.
— Wielki Duchu! Wielki Duchu! — szeptała siostra, wznosząc oczy ku szczytowi Lawoczor, coraz wyraźniej kreślącemu się na mglistem niebie.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.