W krainie niedźwiedzi/Wielkie łowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W krainie niedźwiedzi
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
WIELKIE ŁOWY.

Minęło już dwa miesiące od dnia, gdy mały Laplandczyk zamieszkał w szałasie, ukrytym w leśnym jarze. Muto bywał tu teraz rzadko. Przychodził tylko poto, aby narąbać świeżych gałęzi dla renifera i na krótko wypuścić go z chlewu. Zresztą poza paszą stary Ran niczego więcej nie potrzebował.
Jak wszystkie niemal zwierzęta skrajnej północy w zimie mógł spać bez przerwy, budząc się poto tylko, aby przeżuć kilkanaście gałązek, poczem znowu zapadał w sen głęboki, niczem niewzruszony.
Nie budziły go nawet jękliwe zawodzenia wilków, zabiegających tu z tundry, ponieważ zwęszyły wkońcu zamknięte w zagrodzie zwierzę. Jeden z drapieżników spróbował nawet podkopać się pod ścianę chlewu i wytknął z otworu łeb, świecąc krwawemi ślepiami. Stojący i pogrążony w drzemce Ran nie tyle posłyszał, ile zwęszył obecność wilka. Leniwie otwarłszy oczy, ujrzał zębatą paszczę. Nie namyślając się długo, walnął w łeb ostrą racicą, poprawił rogiem i znowu przymknął oczy, nie słysząc już żałosnego skowytu zmykającego zbója.
Muto zaglądał też do szałasu, sprawdzając, czy wszystko pozostaje tam w porządku, i zabierając potrzebne mu dla łowów zapasy.
Zima tego roku, wogóle nie bardzo surowa na półwyspie Kolskim, gdyż do brzegów jego dociera odnoga ciepłego prądu morskiego, wypadła niezwykle łagodna.
Starzy myśliwi tak ciepłej zimy nie pamiętali, kręcąc głowami na widok mokrego śniegu, padającego dużemi płatami.
Muto bez obawy spędzał większą część czasu w puszczy, nocując w skleconych naprędce schroniskach lub nawet wprost pod nisko zwisającemi nad śniegiem i okrytemi puszystą sadzią łapami świerków. Powodziło mu się niebywale.
Pod pułapem szałasu jego wisiał duży pęk drogich skór. Były tam kuny, wydry, łasice i gronostaje, schwytane w potrzaski, kilka białych lisów, bo, zachęcony pierwszem, przygodnem polowaniem, parę już razy zapuszczał się na równinę, okalającą jezioro Wyr.
Tylko skór łosi nie przyniósł do swego stałego obozowiska.
Ciężkie były i schły bardzo powoli. Obyczajem łowieckim zawiesił je na gałęziach, wysoko nad ziemią, siekierą zrobiwszy na pniu duży zacios. Jak knieja szeroka jest i rozległa, nikt nie tknąłby zdobyczy innego łowca. Takie bowiem istnieje uświęcone od niepamiętnych czasów, niepisane prawo puszczy.
Muto był spokojny o swoją zdobycz.
Upolował już tyle zwierzyny, że zabezpieczało to dostatnie życie rodziny jego do przyszłej zimy, gdy sam lub razem z ojcem wyruszy na nową wyprawę. Zresztą, zamierzał na wiosnę zastąpić ojca na morzu, łapiąc ryby, strzelając morsy i foki i ścigając rekiny, z których wytapiało się tłuszcz, skupowany chętnie przez Norwegczyków. Wierzył w swoje szczęście i tam również spodziewał się obfitej zdobyczy.
Obliczywszy wszystko dokładnie, postanowił polować teraz wyłącznie na najcenniejsze zwierzęta.
Strzelał więc popielice i kuny, czatujące na wiewiórki, zastawił kilka nowych „stępic“ na gronostaje, lecz marzył o spotkaniu raz jeszcze z łosiami, gdyż wspomnienie o tem polowaniu budziło w nim dumę i radość łowiecką.
Pewnego razu zapuścił się daleko na południe. Szedł, polując bez przerwy całe cztery dni. Domyślał się, że był już blisko Białego Morza. Świadczyły o tem wilgotniejsze, bardziej porywcze podmuchy wiatru i „słony zapach“ powietrza.
Polowanie miał obfite. Szedł, zgięty pod ciężarem worka z zapasami i sporej wiązanki skórek, i spoglądał na biegnące przed nim psy, mocno oszronione, z soplami lodu na pyskach.
Nagle Wou przystanął i podniósł przednią łapę, wciągając w siebie powietrze.
Po chwili to samo uczyniła Nao, cicho warcząc.
— Cóżeście tam zwęszyły? — pytał ich bezdźwięcznym głosem, na wszelki wypadek zrzucając na ziemię worek i pęk skór. Wiedział dobrze, że jego psy nigdy nie wszczynały fałszywego alarmu. Wziął do rąk karabin i kazał szpicom iść naprzód.
Po raz pierwszy nie usłuchały jego rozkazu.
Stały bez ruchu, strzygąc uszami i węsząc.
Muto zdumiał się, spostrzegłszy, że Nao ciągnie na prawo, Wou zaś wpatruje się i wietrzy wprost przed siebie.
— Hm... mruknął chłopak. — Coby to mogło znaczyć?!
Psy, zbadawszy węchem wszystko, co zwróciło ich uwagę i czujność, ruszyły wreszcie naprzód. Szły ostrożnie, chwilami pełzły nawet wśród zwalonych przez huragan drzew, patrzyły i słuchały.
I nagle stała się rzecz niepojęta, niemal cudowna.
Wou, obejrzawszy się na myśliwego, poszedł wprost przed siebie.
Nao jednak, czołgając się na brzuchu, natychmiast skierowała się na prawo.
Miała podwinięty ogon i stulone uszy.
Muto zmuszony był rozwiązać trudne zadanie. Za którym ze szpiców miał pójść?
Namyślał się krótko.
— Suka widziała już w swem życiu niejedno! Nie darmo ma wyrwane pazurem niedźwiedzia pasmo skóry na boku, a na karku blizny od rysich kłów... Ona da sobie radę! Natomiast Wou — młody jeszcze i, choć ma lepszy węch, jest silniejszy i odważniejszy, lecz może wszakże narobić głupstw... Pójdę wpierw za nim, a potem doskoczę do Nao...
Tak postanowił Muto, nie spuszczając z oka coraz ostrożniej idącego szpica.
Suka tymczasem już znikła wśród krzaków. W puszczy panowała cisza. Zrzadka tylko z lekkim zgrzytem spadały i grzęzły w miękkim śniegu stare szyszki jodłowe.
Przeszedłszy z kilometr, Wou stanął i nie chciał iść dalej, chociaż chłopak popychał go nogą.
Pies kręcił łbem i cichutko warczał.
Muto wpatrywał się w gąszcz. Nagle drgnął i przycisnął kolbę do ramienia.
Z krzaków wypadło kilka reniferów. Odbiły się widać od stada i zdziczały w puszczy.
Ujrzawszy człowieka, zawróciły w popłochu, lecz w tej samej chwili z prychaniem i wściekłem warczeniem na jednego z nich spadło jakieś duże zwierzę.
Rozległo się żałosne kwilenie, a po chwili rozpaczliwy ryk jelenia rozdarł ciszę puszczy.
Przejęty tą sceną chłopak ostrożnie rozsunął krzaki i wyjrzał.
Pod drzewem klęczał renifer, przygnieciony ciężkiem cielskiem jakiegoś ciemno-burego zwierza.
Napastnik wpijał mu się pazurami jednej łapy w kark, a drugą usiłował przekręcić mu głowę, ucapiwszy za pysk.
Muto nigdy nie widział takiego drapieżnika.
Był to rosomak, wielkości małego niedźwiedzia, lecz drapieżniejszy od niego i znacznie silniejszy.
Chłopak wiedział, że w puszczy nie wolno się guzdrać, więc złożył się i strzelił.
Rosomak puścił swoją ofiarę i, groźnie mrucząc, biegł ku krzakom, skąd padł strzał.
Błyskały mu duże, żółtawe kły i prężyły się mięśnie na karku, z którego spływała struga krwi.
Muto zrozumiał, że, celując w podłużną głowę zwierza, ugodził go w kark.
Padł drugi strzał. Rosomak podskoczył, rażony pomiędzy oczy, upadł i zaczął się wić, wydając ochrypły ryk, który urwał się nagle, i tym razem na zawsze. Pod drzewem zdychał śmiertelnie pokaleczony przez niego renifer.
Pozostawiwszy na miejscu niespodziewaną zdobycz, Muto wytężył słuch.
Po puszczy miotały się jeszcze i tłukły odgłosy ostatniego strzału, lecz chłopak posłyszał też wyraźnie ujadanie Nao. Dochodziło z poza pagórków, najeżonych szczeciną niewysokich sosen.
Muto pobiegł na szczekanie suki, a Wou pędził obok, warcząc bez przerwy.
Przebrnęli wreszcie głębokie zaspy śnieżne i przecięli pagórki, gdzie odnaleźli Nao.
Zachowanie jej zdziwiło chłopaka. Suka, nastroszywszy sierść i kłapiąc kłami, biegała dokoła świerka i szczekała wysokim, przeraźliwym głosem. Wygląd jej zdradzał najwyższe przerażenie i strach. Podskakiwała do pnia drzewa i odbiegała nagle z żałosnym skowytem. Wou, powęszywszy chwilkę, podwinął ogon i przyłączył się do matki. Zadarł głowę i, wpatrzony w gąszcz gałęzi, szczekał i wył.
Muto ze zdumieniem oglądał drzewo. Nic jednak na nim nie spostrzegł.
Grube czapy śniegu leżały na iglastych łapach, zlekka opuszczonych i nieruchomych.
Ostry syk, dochodzący z drzewa, przekonał go jednak o obecności niebezpiecznego zwierza, wzbudzającego trwogę w dzielnych i zuchwałych szpicach.
Gdy tak stał, wpatrzony w splot gałęzi, na jednej z nich mignęły mu przez chwilę gorejące, żółte ślepie. Wtedy dopiero dojrzał zaczajone zwierzę.
Poznał odrazu rysia. Jego centkowane ciało płaszczyło się na grubym konarze, do połowy ukryte innemi, zwisającemi nad nim. Drapieżnik poruszał czarnemi pędzelkami blado-żółtych uszu i, szczerząc ostre, straszliwe kły, wydawał przenikliwy syk.
Nie widział nic oprócz szczekających psów.
Chciałby skoczyć na nie, poszarpać je na szmaty, lecz przerażał go czyniony przez nie hałas i niepokoił nieustanny ruch.
Przyciskał się więc do gałęzi, prężył mocarne łapy, pazurami darł korę i drżał cały, gotowy do skoku i jednocześnie pełen niejasnych przeczuć i niepojętego strachu.
Muto oparł lufę karabina o sęk suchej olszyny, wycelował w rozwartą paszczę rysia i strzelił. Niby kamień, spadło zwierzę z przebitą czaszką i leżało bez ruchu.
Psy długo nie odważały się dopaść rysia. Wreszcie zbliżyły się ostrożnie, bojaźliwie, a zwęszywszy, iż nie żyje, zamierzały dobrać się do jego centkowanej skóry.
— Yj! — krzyknął Muto, odpędzając psy.
Po chwili zawiesił rysia na gałęzi i szybkiemi, wprawnemi ruchami zdzierał z niego piękne futro.
— Podaruję je Ramnie! — myślał. — Będzie miała piękny kołnierz do kożuszka i ciepły czepek z klapami na uszy i czoło.
Oprawiwszy zkolei rosomaka i posiliwszy się wraz z psami surowem mięsem renifera, ruszył do swego wąwozu. Nao pobiegła naprzód. Wou, od szczeniaka spędzający czas z Mutem, szedł przy jego nodze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.