W krainie niedźwiedzi/Straszliwe spotkanie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W krainie niedźwiedzi
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
STRASZLIWE SPOTKANIE.

Muto zerwał się z posłania bardzo wcześnie. Tak wcześnie, że nawet mroźna mgła, płynąca z tundry, nie zaczęła jeszcze opadać, jak to zwykle bywało przed brzaskiem.
Nietylko jednak oczekiwanie poważnego spotkania z burym władcą puszczy podniosło go na nogi i w jednej chwili spędziło sen z ociężałych powiek.
Chłopak odczuł dziwny, przejmujący niepokój.
Otworzył więc oczy i przeraził się. Przez szczeliny szałasu i przez otwór w stożkowatej strzesze wrywały się potoki światła.
— Dzień! Zaspałem! — miotała się trwożna myśl.
Zrzuciwszy z siebie skórę, którą był przykryty, wypadł z szałasu.
Zielony, różowy i niebieski blask, po tysiąc razy odbity od skrzepłego przez noc śniegu, oślepił go.
Przymknął oczy i długo je przecierał.
Gdy spojrzał znowu, zdziwił się jeszcze bardziej. Rogaty Ran leżał w pobliżu z głową wyciągniętą na śniegu. Szpice, niby dwie kosmate kule, spały i nawet nie poruszyły się na odgłos jego kroków.
Coś niezwykłego działo się na ziemi.
Muto spojrzał na niebo i — odrazu wszystko zrozumiał.
Różnobarwne, świetlne smugi, obłoki i mgliste płachty drgały na niebie; z poza nich wytryskiwały płomienne słupy, podnosiły się płonące krzyże i koła.
Chłopak, uspokojony nagle, uśmiechnął się. Znał to zjawisko. Laplandczycy nazywają je „społochami“; w Europie nadano mu nazwę — „zorzy polarnej“.
Potoki tego drgającego i zwodniczego światła spływały na ziemię, wrywały się do gąszczu leśnego, zapalały na śniegu miljardy różnokolorowych iskierek i ogników, a w niepewnej, ruchomej poświacie wszystko wydawało się odmiennem, dziwnem, jakgdyby roztapiając się w falistej powodzi zimnego ognia, pełnego drażniącej tajemnicy.
Muto, zmrużywszy oczy i przykrywając je dłonią, szukał na niebie gwiazdozbioru Wielkiego Wozu i Gwiazdy Polarnej. Z trudem rozejrzał ich blade połyski poprzez mgławicę z drżących i falujących promieni. Zmiarkował, że dopiero niedawno minęła północ. Nad puszczą więc zalegała jeszcze noc głęboka.
Skierował się już do szałasu, lecz zatrzymał się, marszcząc czoło.
— Wielki Duch posłał mi tę „noc ognistą“ — mruknął do siebie i dodał. — Pójdę na poszukiwanie niedźwiedzia!
Zaczął szybko się przygotowywać do polowania. Wiedział, że porywa się na rzecz niezmiernie poważną i niebezpieczną. Przypomniał sobie, że ojciec przestrzegał go przed strzałem do niedźwiedzia. Uważnie obejrzał karabin, naoliwił go i, założywszy świeże naboje, naostrzył siekierę i nóż.
Ubrawszy się lżej, niż zwykle, natarł tłuszczem narty i, wziąwszy do rąk karabin, poprowadził Rana do chlewu.
Zdumione psy szły za nim, przeciągając się i ziewając.
Zamknąwszy renifera, gwizdnął na szpice i ruszył ku wyjściu z wąwozu.
Psy ożywiły się odrazu. Muto poprowadził je ku miejscu, gdzie widział ślad krwi. Wskazał na nie ręką i zmusił Nao i Wou, aby obwąchały je dobrze. Psy głośno węszyły i warczały. Teraz pojęły ostatecznie, że muszą wytropić niedźwiedzia. Nastroszywszy kudły i stuliwszy uszy, wybiegły naprzód.
Trop prowadził na spychy jaru.
Psy natychmiast odnalazły miejsce, gdzie niedźwiedź leżał wieczorem, a nawet próbował zejść śliskiem zboczem wąwozu. Ślady zwierza biegły dalej i znikały w sosnowym borze, rosnącym na pagórkach.
Szpice brnęły w śniegu ostrożnie, co chwila przystając i nasłuchując.
Droga była ciężka. Zapewne burza podruzgotała tu niegdyś i obaliła najwyższe drzewa, pioruny zaś wznieciły pożar leśny. Wszędzie na ogromnej przestrzeni leżały przywalone śniegiem grube kłody sosnowe, otoczone młodą poroślą, ponad którą czerniał najeżony drzazgami złom i opalone, jakgdyby żałobne pnie.
Muto zmuszony był przełazić przez leżaninę, wpadał do wykrotów, pozostałych po zgniłych już korzeniach, wikłał się w zaroślach małych sosen i gęstego podszytu.
Pogorzelisko leśne, zda się, nie miało kresu.
Było to marne miejsce do polowania, więc chłopak prosił Wielkiego Ducha, aby dał mu spotkanie z niedźwiedziem w nietkniętej ogniem i burzą puszczy lub na odkrytej polanie.
Jednak Wielki Duch, który wie o wszystkiem, osądził inaczej.
Już dobre dwie godziny kluczył Muto po spalonym borze, idąc śladem psów, gdy wreszcie Wou zawył głucho, a Nao odpowiedziała mu natychmiast żałosnym skowytem.
Chłopak, wskoczywszy na zwaloną kłodę, szukał wzrokiem swoje szpice. Ujrzał je, przyciśnięte do siebie, o najeżonej sierści na karkach i podwiniętych ogonach.
Oglądając każde drzewo, każdą kępę i wystające pnie, Muto spostrzegł wkrótce pewną rzecz, która przykuła odrazu całą jego uwagę.
Jakie sto kroków dzieliło go od wielkiej kupy zwalonych w nieładzie pni, wyrwanych korzeni i suchych gałęzi. Ze szczelin pomiędzy gałęziami podnosiła się i rozpływała w powietrzu cienka struga pary. Dochodziła, zapewne, do gałęzi, rosnącej obok sosny, bo na igłach jej utworzyły się długie sople lodu, zwisające ku dołowi, a całe drzewo okryło się grubą, siwą sadzią.
Chłopak domyślił się, że odnalazł barłóg niedźwiedzia, a jej właściciel po nocnej włóczędze powrócił zapewne do swego schroniska. Jego to oddech tworzył tę strugę pary, co płynęła wzwyż i znikała pod szeroką koroną oszronionego drzewa.
Ostrożnie omijając złomy, czarną ścianę drągowin i gąszcz krzaków, zbliżał się Muto do legowiska wroga, w każdej chwili gotowy do strzału.
Psy ruszyły naprzód i zatrzymały się przed barłogiem, drżąc i szczekając kłami.
Mały myśliwy szybko obmyślił plan napadu.
Stanął plecami do północy, jarzącej się światłem polarnej zorzy, i nogami rozgrzebał śnieg, aby mocno stać na twardej ziemi, mając przed sobą pień, ukrywający go do połowy.
Raz jeszcze obejrzał karabin, spróbował, czy nóż lekko wychodzi z pochwy, i wbił siekierę w leżącą przed nim kłodę.
Był zupełnie gotów, mógł więc zaczynać.
— Urr! — krzyknął na psy i cisnął w barłóg odłamkiem gałęzi.
Szpice rzuciły się naprzód. Kręciły się wokoło legowiska, szczekały, wyły i łapami usiłowały rozrzucić śnieg i gałęzie, jakgdyby zamierzały wedrzeć się do wnętrza siedziby groźnego kosmacza.
Z palcem na cynglu i wzrokiem utkwionym w zwalone w nieładzie pnie i korzenie, Muto stał wyprężony i baczny na wszystko.
Niedźwiedź długo nie dawał znaku życia.
Psy szalały coraz bardziej i krążyły z wściekłem szczekaniem.
Nagle odbiegły i zaczęły ujadać zdaleka.
Muto posłyszał wreszcie głuchy, wychodzący z pod ziemi ryk, i podniósł karabin do ramienia.
Zupełnie niespodziewanie wyleciały w powietrze kawały drzewa i stwardniałego śniegu, buchnął gęsty kłąb pary, a po przez nią chłopak ujrzał czarny kadłub niedźwiedzia.
Zwierz jednym susem wyskoczył na powierzchnię i, niby ciemny głaz, szybko potoczył się ku gęstym zaroślom sosnowym. Niedźwiedź uciekał, lecz psy dogoniły go i szarpały mu kudły i skórę, wpijając ostre kły w tylne łapy.
Niedźwiedź, mrucząc i porykując żałośnie, usiadł, wymachując kosmatemi łapami i trzęsąc głową. Oganiał się psom, odpędzając je jak natrętne, tnące go muchy. Szpice odskoczyły o kilka kroków, przygotowane do natychmiastowego napadu.
Podrażnione i senne jeszcze zwierzę nie spuszczało z psów wzroku swych małych, wściekłych ślepi i nie widziało myśliwego.
Muto wykorzystał ten moment znakomicie. Oparł karabin o pień, starannie wycelował, mierząc w lewą stronę piersi swego wroga i — strzelił. Niedźwiedź potoczył się, jak gdyby gromem rażony, Wou natychmiast wpił mu się w szyję, Nao zaś szarpała mu bok, rycząc chrapliwie.
Niedźwiedź nic już nie czuł. Celna kula Muta przeszyła mu serce.
— Masz za swoje! — mruczał uradowany chłopak, podchodząc do zabitego zwierza. — Poszarpałeś i podarłeś mi torby, pożarłeś moją kaszę, słoninę i cukier. Teraz psy poszarpią na tobie skórę, zbóju!
Uśmiechnął się chełpliwie i, wydobywszy nóż, zabrał się do ściągania skóry. Z trudem odpędził psy, które nie odstępowały go na krok, warcząc i błyskając kłami.
Pracował długo, aż się spocił. Tymczasem świtać zaczęło, a w promieniach słońca powoli przygasać zaczęła zorza polarna.
Robota chłopca dobiegała już końca, gdy nagle posłyszał żałosne skomlenie psów, jakiś łomot i ryk, do grzmotu podobny. Podniósł głowę i struchlał.
O kilka kroków przed nim stał olbrzymi, szarobury niedźwiedź.
Podniósł się na tylnych łapach i, rozwarłszy straszliwą paszczę, wydawał grzmiący ryk.
Muto schwycił karabin i, uskoczywszy nabok, strzelił w pośpiechu, prawie nie mierząc.
Kula ześlizgnęła się po żebrach olbrzyma, zrywając mu szmat skóry. Doprowadziło to go do wściekłości. Błyskając kłami i roniąc z paszczy płaty piany, jął bić powietrze łapami, jakgdyby walcząc z niewidzialnym wrogiem. Trwało to jedno mgnienie oka, gdyż chłopak nie zdążył nawet złożyć się do niego poraz drugi.
Niedźwiedź, wydawszy przerażający, groźny ryk, raptem skoczył naprzód.
Już straszliwe, czarne pazury dosięgały głowy Muta, gdy nagle ziemia urwała się pod chłopakiem.
Muto poczuł, że spada, posłyszał trzask gałęzi, i po chwili ogarnął go mrok, a ostry zapach potu niedźwiedziego i parne powietrze zatamowały mu oddech.
Obejrzał się z przerażeniem i zrozumiał, że, poślizgnąwszy się, wpadł do barłogu zabitego przez siebie niedźwiedzia. Legowisko było już puste.
Z powierzchni ziemi dochodziły chłopaka żałosne porykiwania olbrzymiego zwierza, skowyt i szczekanie psów, tupot ciężkich łap i łomot rozrzucanych pni i gałęzi.
Muto, wziąwszy w zęby nóż i trzymając karabin w pogotowiu, wyjrzał przez otwór.
Niedźwiedź walczył z psami.
Szpice, widząc swego pana w niebezpieczeństwie, usiłowały odwrócić uwagę zwierza od barłogu. Narażając swe życie, atakowały olbrzyma, skubiąc go ztyłu i wyrywając mu kudły.
Z karku Wou spływała już struga krwi od zadraśnięcia pazurem, lecz szpic nie przerywał bitwy.
Z drugiego boku nacierała Nao. Przyskakiwała co chwila i szarpała niedźwiedzia, który odpowiadał na zadawane mu rany coraz wścieklejszym rykiem i próżno przeszywał powietrze rozmachem mocarnych łap.
Ostrożnie, aby nie być spostrzeżonym przez niedźwiedzia, gramolił się chłopak z głębokiego dołu.
Ziemia i gałęzie co chwila osypywały mu się z pod stóp.
Znalazł wreszcie jakieś twarde oparcie i, wyprężywszy się, wyskoczył z barłogu.
Niedźwiedź, napełniając swym rykiem całą puszczę, znowu skoczył ku człowiekowi. Ofiarne i śmiałe psy rzuciły się natychmiast do walki, wskakując mu na kark i wpijając się w zad.
Trzęsąc ogromnym łbem i rozbryzgując pianę, usiłował dosięgnąć Wou, tarmoszącego go za kark, lecz z tego skorzystała wierna Nao.
Suka zrozumiała, że śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad dwiema ukochanemi przez nią istotami— jej synem — Wou, i młodym panem — Muto. Nie myśląc już o sobie, skoczyła niedźwiedziowi do gardła i zawisła na nim, wbiwszy mu kły w skórę.
Olbrzym wydał jękliwy ryk i łapą przycisnął psa do piersi, łamiąc mu grzbiet i szarpiąc jego ciało. Zmiażdżona i na dwoje rozdarta Nao nie rozwarła jednak kurczowo zaciśniętych szczęk i, jak pijawka, wisiała na szyi wroga. Niedźwiedź, szarpiąc ją, ruszył ku chłopakowi.
Muto jednak zdążył już ustawić się mocno na nogach i dokładnie wziąć zwierza na cel.
Widział przed sobą jego małe, krwią nabiegłe oczki i wklęśnięcie nad rozwartą paszczą.
Tam właśnie postanowił umieścić dużą kulę karabinową.
Mrużąc lewe oko, mierzył spokojnie i starannie.
Wreszcie nacisnął cyngiel, a był tak pewny strzału, że nawet nie poruszył się z miejsca.
Niedźwiedź, ugodzony śmiertelnie, ostatnim wysiłkiem potwornych mięśni, skoczył przed siebie i padł tuż przed chłopakiem. Zdążył jednak dosięgnąć go słabnącą łapą, a tego prawie niedostrzegalnego ruchu starczyło, aby zerwać stojącemu przed nim wrogowi nogawicę futrzanych spodni, a z nią razem płat skóry i mięśni.
Krzyknąwszy przeraźliwie i jęcząc z bólu, Muto zacisnął szarpaną ranę, z której obficie płynęła krew.
Kulejąc, doszedł do wystającego pnia i usiadł na nim.
Obejrzał zadaną mu ranę, obmył ją śniegiem i, naciągnąwszy zdartą skórę, jął przewiązywać ją, odrywając od koszuli długie paski płótna.
Jęcząc, a chwilami wyjąc nawet z bólu, powlókł się do obozu.
Szedł długo, gdyż dwa razy przystawał, aby przebandażować skaleczone udo i odetchnąć, bo coraz częściej dziwna go ogarniała niemoc.
Wreszcie doszedł i wczołgał się do szałasu.
Raz jeszcze obejrzał zsiniałą, opuchniętą nogę. Wyglądała strasznie i stawała się coraz bardziej bezwładną. Obwiązał ranę szmatą z maścią, daną mu z domu, położył się, czując dreszcze w całem ciele i płomienie w głowie. Leżał, sycząc z bólu, i słyszał ciężkie westchnienia Wou, który napróżno starał się zalizać sobie rany na karku.
Gwizdnął na niego, a gdy szpic podszedł, posmarował mu maścią zranione miejsce.
Dla małego Muta rozpoczęły się straszne dni.
Uratowało go tylko miłosierdzie Wielkiego Ducha, który w dobroci swej nie zesłał ostrych mrozów.
Przez całą noc chłopak miotał się i majaczył. Napadła go gorączka. Ból w nodze wzmagał się z każdą chwilą. Walcząc z nieprzytomnością, zmuszał się do obmywania rany i leczenia jej maścią. W worku pozostawała jedna tylko koszula. Resztę podarł na paski do opatrunków.
Trwało to cały tydzień. Muto wychudł, zbladł i osłabł do reszty. Gorączka i ból wyczerpały go zupełnie.
Jednak ludzie północy silni są i wytrzymali.
Rana goić się zaczęła i zabliźniać. Gorączka ustąpiła. Na ósmy dzień Muto poczuł głód.
Jęcząc z bólu i wlokąc za sobą obandażowaną nogę, wyczołgał się z szałasu. Zajrzał do worów, lecz nic w nich nie znalazł oprócz herbaty. Rozpalił ognisko i zawiesił nad płomieniem kociołek ze śniegiem.
Patrząc w ogień, rozmyślał nad tem, czy będzie mógł poruszać skaleczoną przez niedźwiedzia nogą. Te smutne i trwożne myśli przerwał mu Wou.
Wyszedł właśnie z krzaków i w wysoko zadartym pysku niósł zająca.
Niekarmiony przez gospodarza postanowił zapolować samodzielnie.
Muto gwizdnął. Szpic podbiegł i patrzał na pana.
— Podzielmy się, piesku! — rzekł chłopak. — Oddawna karmię ciebie, nakarm teraz ty mnie... Starczy dla nas obojga, bo biedna Nao zginęła... i już nic nie potrzebuje....
Westchnął ciężko, a Wou, jakgdyby zrozumiawszy mowę ludzką, położył zająca na ziemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.