Przejdź do zawartości

W katordze na Karze/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł W katordze na Karze
Podtytuł Ze wspomnień „proletarjatczyka“
Rozdział V
Data wyd. 1908
Druk W. Kornecki i K. Wojnar
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Więzienie męskie o całym tym okropnym proteście dowiedziało się dopiero po jego ukończeniu. Zdawało się, że nastąpi nareszcie chociażby spokój chwilowy.
Nie nastąpił... 24. października (5. listopada n. s.) 1889 r. komendant przysłał do nas do więzienia swego pisarza, podoficera żandarmeryi Pomiełowa z prośbą, byśmy się zebrali na korytarzu dla wysłuchania rozporządzenia generał-gubernatora Korfa... Nie podejrzywając nawet, jakie to może być rozporządzenie, wszyscy powychodzili z cel... W tej samej niemal chwili żandarmi pospiesznie opuszczone przez nas cele zamknęli... Nie rozumieliśmy tego dziwnego z ich strony kroku, ale na rozmyślania nie mieliśmy już czasu, bo w tej samej chwili szeroko wrota więzienia się rozwarły i na podwórze wkroczyło wojsko. Część żołnierzy otoczyła zabudowanie, w którym się znajdowała kuchnia i łaźnia, inna część zajęła posterunki na podwórzu, z jakie trzydziestu żołnierzy wkroczyło na korytarz...
Rozwozić będą do różnych więzień — szepnął stojący obok mnie Iwan Kalużnyj...
Inni, widząc te przygotowania wojenne, posępnie milczeli...
To rozwożenie do różnych więzień już raz się odbywało na Karze... Na pół dzikie żołdactwo i kozacy rzucali się na więźniów, garściami wydzierali im włosy, bili, kopali... Miałożby to się znowu powtórzyć?
Instynktownie coraz cieśniej stawaliśmy obok siebie, jak gdyby szukając w tej zwartości naszych szeregów ratunku i oparcia...
Tymczasem na korytarz wkroczyło kilkunastu żandarmów z obnażonemi szablami i ustawiło się w dwa szeregi...
Wszystkie siły zbrojne caratu, znajdujące się na Karze, zostały zmobilizowane, brakło tylko „naczalstwa“, by siły te skierować „na wroga“... Ale po chwili wrota więzienne się znowu rozwarły i do więzienia wszedł komendant Masiukow w towarzystwie dwóch oficerów i, zająwszy miejsce z tyłu ustawionych w szeregi żołnierzy i żandarmów, drżącym, często urywającym się głosem oznajmił:
— Otrzymałem od generał-gubernatora w zapieczętowanej kopercie rozporządzenie, które mam w obecności panów rozpieczętować i odczytać... — Pokazał, że pieczęcie są nienaruszone, rozerwał kopertę, wyjął ćwiartkę papieru i oddał ją do przeczytania jednemu z towarzyszących mu oficerów...
Grobowa cisza zapanowała na korytarzu. Wszyscy — i więźniowie i władze i żandarmi i nawet półdzicy kozacy — czuli, że za chwilę odczytanym zostanie coś takiego, co pozostawi krwawy ślad po sobie...
I przeczucia te nie omyliły.
Rozporządzenie generał-gubernatora głęboko utkwiło w naszej pamięci. Przytaczam je, aczkolwiek tylko z pamięci, niemal dosłownie jednak: „Wobec stale powtarzających się zakłóceń porządku w więzieniach dla politycznych, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, polecam panu oznajmić uwięzionym, że na przyszłość za wszelkie zakłócenia dyscypliny więziennej będą oni, na równi z kryminalistami, karani chłostą. Gdyby uwięzieni stawiali opór przy zaaresztowaniu kogokolwiek z nich dla wykonania tej kary, polecam panu użyć siły zbrojnej, nie rachując się ze skutkami“.
Umilkł oficer. Przez chwilę panowała okropna cisza, rzekłbyś, że nawet wszyscy stojący przed nami oprawcy czuli całą ohydę odczytanego rozkazu i, zdając sobie sprawę ze stanu naszej duszy, nie śmieli zakłócić tej ciszy.
— Więcej nic — po długiej chwili wybełkotał Masiukow.
Oczywiście, że „więcej nic“... Cóż mogło — być więcej!
Zawstydzeni misyą, jaka im przypadła w udziele, oficerowie wyszli, a za nimi podążyli żandarmi i żołnierze, otworzono cele, ale przez długą chwilę nikt z nas się jeszcze z miejsca nie ruszał...
Cios był dobrze wymierzony... Rząd rozumiał, że przekracza Rubikon i obawiając się by więźniowie na tę obelgę nie odpowiedzieli doraźnie, murem bagnetów swoich „czynowników“ odgrodził od uwięzionych...
Decydując się na ten krok, rząd nie mógł nie pamiętać pierwszej próby zastosowania kary cielesnej do więźnia politycznego Bogolubowa, dokonanej jeszcze w 1878 roku przez Trepowa... Wówczas słynna odtąd rewolucyonistka Wiera Zasulicz odpowiedziała na to podeptanie godności więźnia politycznego wystrzałem do Trepowa, a sąd przysięgłych, któremu nieopatrznie rząd oddał do rozsądzenia tę sprawę, sprawczynię zamachu uznał za usprawiedliwioną. Jedenaście lat od tego czasu minęło... Na jedenaście lat starczyło nauki otrzymanej wówczas od Zasulicz i od sądu przysięgłych. Ale coraz bardziej panosząca się reakcya, świadoma uległości służalczej społeczeństwa, po jedenastu latach powracała do porzuconego systemu walki, do katowskiego oręża... To było nawet dla więźniów stanu, nie mających do rządów carskich żadnych złudzeń, niespodzianką oszałamiającą... Wobec tego cała przez rząd zarządzona mobilizacya była zupełnie zbyteczną. W pierwszej chwili ogłuszeni tem haniebnym rozporządzeniem, niemal że do żadnego czynnego protestu nie byliśmy zdolni. Dzień cały chodziliśmy jak oszołomieni... We wszystkich celach panowała ponura cisza... Czy kto jadł co tego dnia, czy kto spał tej nocy — nie wiem... Jedni leżeli milcząc na tapczanach, drudzy, bardziej nerwowi, latali jak opętani z kąta w kąt po celi...
Dopiero nazajutrz więźniowie wypowiadać się zaczęli... Pierwszy, jak w zwykle w takich razach, przemówił Bobochow...
Widziałem wielu rewolucyonistów podczas swej długoletniej tułaczki po świecie, ale rewolucyonistę, któryby tak jak Bobochow harmonizował i kojarzył słowo z czynem, któryby był tak wyrozumiałym i łagodnym względem innych, a surowym względem siebie, nie spotykałem nigdy... Ludowiec-anarchista, przeciwnik walki terorystycznej, ubóstwiający niemal lud i jego instytucye i pokładający wszystkie swe nadzieje w tym ludzie, obrońca praw mniejszości, nawet poszczególnej jednostki, Bobochow w ciągu jedenastu lat pobytu na Karze pozostał wiernym sobie. Władze miały go za „okropnego“ terrorystę, bo, gdy wysłano go administracyjnie za propagandę śród ludu do Archangielskiej gubernii, gdzie warunki bytu były niemożliwe, uciekł jeden z pierwszych i przy spotkaniu z pogonią wystrzelił w powietrze... Zbyt dumny, zbyt szanujący siebie, by się przed sądem wojennym tłumaczyć, nie powiedział, że ten wystrzał w powietrze miał na celu ściągnięcie uwagi społeczeństwa na warunki bytu wygnańców administracyjnych, i jako terrorysta został skazany za „zbrojny opór“ na 20 lat katorgi, i do tego terrorysty zapamiętale zwalczającego na Karze terrorystów, nie zastosowano ani jednego manifestu...
Pod jednym względem wszakże rząd się nie mylił. Większego wroga samodzierżawia na Karze nie miał i ilekroć powstawał jakiś protest Bobochow szedł w pierwszym szeregu. Szczupły, wątły, rozpoczynał protesty głodowe pierwszy, kończył ostatni... Fizycznie słaby, gdy do walki przystępował, odrazu jakby wyrastał i stawał się olbrzymem, od którego niemal że wszyscy oczekiwali inicyatywy.
I tym razem w ciągu nocy Bobochow już zważył i ocenił sytuacyę i następnego dnia z samego rana nakreślił plan działania...
Należy natychmiast napisać oznajmienie do ministerstwa spraw wewnętrznych i zażądać cofnięcia rozporządzenia w ciągu pięciu miesięcy, zaznaczając, że w razie odmowy uwięzieni, by nie żyć pod groźbą rózgi, sami siebie życia pozbawią. Kopię tego oznajmienia chciał Bobochow wydrukować we wszystkich wydawnictwach rewolucyjnych i zagranicznych i przez to cały świat ucywilizowany powołać na świadka naszej walki z caratem o godność człowieka.
Zwykle we wszystkich sprawach więziennych zgadzałem się z Bobochowem, który dla mnie miał urok niezwykły. Tym razem jednak wydawało mi się, że Bobochow błędną obrał drogę. Jako Polak interesowałem się losami naszych poprzedników — powstańców 31 i 63 roku, pamiętałem groźbę, rzuconą przez władze sybirskie powstańcom z 31 r.
„Gdy tu dalej przeciw rządowi knować będziecie, czeka was nie stryczek, nie kula, a batogi, któremi was oćwiczyć każę“.
Pamiętałem również, jaką śmiercią zginął ksiądz Sierociński... Uszeregowano żołnierzy, każdemu dano szpicruty do ręki i temi smagać mieli nieszczęśliwego.
— Miserere mei, Deus, secundum magnam misericordiam Tuam — modlił się ksiądz, dopóki nie padł trupem po otrzymaniu 6000 szpicrut.
Pamiętałem o tym... I nie mogła mię nie zdjąć obawa o losy Sigidy i Kowalewskiej, oskarżonych o obrazę czynną urzędników.
Przekonywałem Bobochowa, że należy natychmiast rozpocząć protest za pomocą samobójstw, kolejno po dwóch, co tydzień, rzucając losy, na kogo kolej wypadnie i w ten sposób zmusić rząd do cofnięcia rozporządzenia. Mój pogląd podzielał tylko zmarły niedawno w Odessie, były członek „Komitetu Wykonawczego“ w „Narodnej Woli“ — Spandoni.
Bobochow się nań nie zgadzał.
— Jesteś Polakiem — mówił – i wszędzie doszukujesz się murawiewszczyzny. Nie znasz Rosyi. Nawet rząd nigdy się nie odważy zastosować chłosty do kobiety. Ta groźba nie istnieje. Na takie rozpaczliwe środki mamy jeszcze czas.
Bobochow nie wierzył, by do kobiety poważono się zastosować chłostę, inni szli dalej. Byli pewni, że po wystrzale Wiary Zasulicz do nikogo z więźniów politycznych rząd tej kary nie zastosuje, że w samym oznajmieniu i odczytaniu rozporządzenia o chłoście rząd szuka satysfakcyi dla siebie za niedawną przegranę w sprawie z Masiukowem; że wobec tego nie należy żadnych oznajmień pisać, bo właśnie te oznajmienia mogą skłonić rząd do wykonania groźby dla utrzymania swej powagi. „Nie prowokujmy tego“ — dowodzili. „A jeżeli rząd zastosuje do kogo chłostę, wówczas bez wszelkich uprzednich oznajmień, umrzyjmy, o ile możności wszyscy.“
Pogląd ten nie rachował się z jednym, bodaj że najważniejszym motywem. Rozporządzenie generał-gubernatora już jak miecz Damoklesa zawisło nad nami. Był to nowy czynnik, z którym nadal mieliśmy się rachować przy wszystkich wystąpieniach. Chęć nienarażenia siebie lub innych na taką poniżającą karę mogła skłonić nas do większych ustępstw, do większej uległości.
Tego dopuścić nie można było bez uchybienia sobie.
Nie łatwo było się zdecydować w tak ważnej, a skomplikowanej sprawie. Oddając życie każdy chciał najbardziej celowo je oddać.
Pogodziliśmy się wreszcie na wniosku Bobochowa. Pozostawało zredagowanie oznajmienia — naszego testamentu politycznego. Forma walki miała być tak niezwykłą, że najmniejsza nieścisłość wyrażenia mogła nadać całej akcyi tło melodramatyczne. My, żywi duchem, występowaliśmy do walki, wybierając najbardziej celową broń, a po naszej śmierci ktoś mógł ten cały protest interpretować, jako akt rozpaczy. Na to nie mogliśmy pozwolić. To też zredagowanie oznajmienia zabrało nam wiele czasu.
Naraz, gdyśmy już dla uchwalenia ostatecznej redakcyi zebrać się mieli, doszły nas głuche wieści, że Sigidę już ukarano. Jeden z żołnierzy przyniósł tę wiadomość. Nie wierzyliśmy. Nie byliśmy w stanie, nie chcieliśmy temu wierzyć...
O, jaki okropny był to stan! Jedno słowo zzewnątrz mogło rozwiać ten stan niepewności, a straż i mury więzienne tego właśnie słowa do nas nie przepuszczały.
Użyliśmy nadludzkich wysiłków, napisaliśmy do towarzyszy na wolności i zażądaliśmy natychmiastowej odpowiedzi.
Otrzymaliśmy ją nazajutrz... Była krótką... „Sigidę ukarano... Umarła... Kalużnaja, Kowalewska, Smirnicka otruły się... Konają... Hecker (towarzysz, który się znajdował w t. zw. „wolnych komendach“) dwukrotnie strzelał do siebie... Ranny zdaje się lekko... Przeniesiono go do lazaretu...“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.