Przejdź do zawartości

W katordze na Karze/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Kon
Tytuł W katordze na Karze
Podtytuł Ze wspomnień „proletarjatczyka“
Rozdział IX
Data wyd. 1908
Druk W. Kornecki i K. Wojnar
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.

Odjechał gubernator. Kilka dni ciągnęły się jeszcze rozmowy o jego wizycie, a potym wszystko na pozór powróciło do normy. Ale tylko na pozór. W rzeczywistości całe życie uległo zmianie. Więzienie dawniej jednolite podzieliło się na dwa nierówne obozy. Jeden wielki obóz, tych, co dla tych, lub innych powodów, nie brali udziału w otruciu; drugi — garstka osób, które ubiegły protest wyodrębnił od reszty. I jedna i druga strona tęskniły od dawnego stanu, pragnęły go całą duszą, marzyły o nim. Ale ta spowiedź jaka się odbywała przed otruciami, udaremniała wszystkie dążenia. Spowiadano się przed umierającymi... Któż mógł przypuszczać, że pozostaną przy życiu i będą panami jak najbardziej ukrytych od wzroku obcych, postronnych ludzi drgnień duszy? Najniewinniejsze słowo, ruch, giest przez zrozumiałą nadwrażliwość, tłumaczono sobie opacznie i wzajemna nieufność wzrastała.
Gdy dziś przypominam sobie te chwile, cisną mi się do głowy słowa wieszcza:
„Kiedy na żale ten świat nie ma ucha,
„Gdy ich co chwila nowina przeraża
„Bijącą z Polski, jako dzwon z cmentarza;
„Gdy im prędkiego zgonu życzą straże,
„Wrogi ich wabią z dala, jak grabarze.
„Gdy w niebie nawet nadziei nie widzą
„Nie dziw, że ludzi i świat sobie brzydzą,
„Że utraciwszy rozum w mękach długich
„Plwają na siebie i żrą jedni drugich...
Okropny to był stan, co ważniejsza beznadziejny. Tylko jakieś niezwykłe zdarzenie mogło przywrócić dawną harmoniję, dawną, tak potrzebną i tak upragnioną zgodę.
Takim niezwykłym zdarzeniem była dla ogółu więźniów wiadomość, że garść ludzi nosi się z myślą powtórzenia samobójstwa.
Nauczeni gorzkim poprzednim doświadczeniem kiedyśmy we trzech — Michajłow, S. Dikowskij i ja postanowili po upływie pięciu miesięcy znowu rozpocząć samootrucia — zadecydowaliśmy nie wspominać o tym nikomu, by zaoszczędzić towarzyszom męczarń. Według omówionego wówczas przez nas planu, z początku się miałem otruć tylko ja i Dikowskij, a po upływie 2 tygodni po nas Adrian Michajłow. On miał też być wykonawcą naszej ostatniej woli i zakomunikować towarzyszom o wszystkim już po zażyciu przez nas trucizny.
Od chwili powzięcia tej decyzyi, związani z sobą taką tajemnicą, często szeptaliśmy pomiędzy sobą po kątach. Brano nam to za złe, nie wiedząc, nie podejrzywając nawet, co przed nimi taimy.
Dziwnego wówczas doznawaliśmy uczucia. Łatwo zdecydować się na śmierć za pięć miesięcy, ale nie łatwo to wykonać, gdy się nie żyło jeszcze wcale, gdy dusza rwie się do życia, do czynu, do walki. Podczas pierwszych dwu miesięcy tylko czasami i to przypadkiem wspomina się o tej śmierci. Niekiedy łapie się samego siebie na gorącym uczynku marzeń o przyszłości. Z biegiem czasu jednak wszystko przypomina o wiszącym nad głową dobrowolnym wyroku. Gdy się otrzymuje list od matki, w mózgu świdruje myśl, że już więcej jak 12—15 listów się nie otrzyma.
Gdy następuje kolej dyżurowania w kuchni — znowu się oblicza... Przedostatnia to kolej... Ostatnia... Gdy który z towarzyszy bardziej ostre słowo w sprzeczce wypowie, odpowiedź zamiera na ustach, zabita myślą, że za kilka tygodni po naszej śmierci, to ostre słowo stanie się dlań przedmiotem wyrzutów sumienia. W miarę tego, jak czas coraz bardziej upływa, myśl o śmierci opanowuje coraz więcej... Co raz częściej robi się rachunek tego życia... Względnie najłatwiejszym do przeżycia jest ostatni miesiąc... Kryjąca się gdzieś w tajnikach duszy nadzieja, odpychana jak myśl zbrodnicza — zanika. To, co było gdzieś daleko w zamglonej przyszłości, coraz bardziej wyłania się z chaosu występuje na jaw, staje się realnym... Zaczynają się praktyczne przystosowywania do tego czynu, myśl się skupia na nim, całe jestestwo człowieka wypełnia świadomość konieczności tego aktu... Pierzchają czcze wyczekiwania... Psychologia walki wypiera gnuśny stan bezczynności. Mniej się myśli o śmierci, więcej o jej wykonaniu.
Inną była z konieczności psychologia Adriana Michajłowa... On miał się otruć dopiero dwa tygodnie po nas. Nasza śmierć mogła go uratować. Rząd mógł cofnąć swe rozporządzenie, i wówczas śmierć jego byłaby zbyteczną. Myśmy rozstrzygali tylko za siebie, on wtajemniczony we wszystko, rozstrzygał poniekąd i za nas. Tydzień przed oznaczonym terminem Michajłow zawahał się... „Albo otrujmy się wszyscy trzej, albo należy wtajemniczyć wszystkich uczestników listopadowego protestu, bo inaczej po waszej śmierci do mnie żal będą mieli, będą mi robić wyrzuty, żem was od tego kroku nie powstrzymał, że oni by was od niego odwiedli“... Męczyło go to... Nalegał i prosił, by zwolnić go od tej okropnej odpowiedzialności.
Nie mogliśmy mu tego odmówić i przyzwoliliśmy na wtajemniczenie z zastrzeżeniem jaknajwiększej tajemnicy tylko i wyłącznie uczestników listopadowego protestu. Wiedzieliśmy, że wiadomość ta sprawi na nich wrażenie piorunujące, ale pomimo to ani na chwilę nie przypuszczaliśmy tego popłochu, jaki ona wywołała.
Było to dnia 13 kwietnia, st. st. — dzień przed wyznaczonym terminem... Michajłow każdego z osobna zawiadomił o naszej decyzyi... Jedni uważali to za waryacyę, drudzy jak szaleni biegali po więzieniu, nie wiedząc, co począć, czy przystąpić wraz z nami do protestu, czy też namawiać nas, byśmy odstąpili odeń; jeszcze inni prosili o dzień zwłoki, by się zoryentować... „Być może, że się zgodzimy na Wasz plan — mówili — i rzucimy losy, co do kolei otrucia się!“ Zastrzegłszy sobie pierwszeństwo, pomimo wszelkiej kolei, zgodziliśmy się na ten dzień zwłoki.
Niespodzianie jednakowoż wypadki, nieoczekiwany wzięły obrót. Pawło Iwanow nie dotrzymał tajemnicy. Oszołomiony rozmową z Michajłowem, wpadł do celi i oznajmił: „Dziś dwóch ludzi chce powtórzyć protest listopadowy... Zakomunikowano mi to w tajemnicy, ale nie mogę jej dotrzymać... Może ktoś z Was ich przekona i uratuje...“
Cała nasza pięciomiesięczna konspiracya odrazu runęła. W więzieniu działo się coś okropnego... Jeden z moich najbliższych przyjaciół w ciągu godziny męczył mię, kreśląc obraz rozpaczy matki, gdy się dowie o mojej śmierci. Były to okropne katusze, których nam nie szczędzono „dla naszego dobra“, chcąc nas uratować...
Męczyło to nas, ale od czynu, przemyślanego w ciągu pięciu miesięcy, odwieść nie mogło.
Kontrola wieczorowa przerwała te katusze. Nazajutrz rano, gdy żandarmi przyszli na ranną kontrolę, Pawło Iwanow oznajmił „starszemu“ żandarmowi, że pragnie pomówić z komendantem. Dowiedzieliśmy się o tym przypadkowo...
— Po co idziesz do komendanta — przeczuwając coś niedobrego, zapytałem Iwanowa.
Wyzywająco spojrzał mi w oczy i odpowiedział:
— Tobie co do tego? Ty masz swoje tajemnice, a ja swoje...
Iwanow nie należał ani do tych ludzi, którzy na wiatr rzucają słowa, ani do takich, którzy dla uratowania nas, mogą się zdecydować na krok pod względem etycznym bardzo ryzykowny — uprzedzenia władzy... Oczywiście Iwanow w ciągu nocy powziął inne jakieś postanowienie. Ale jakie? Znając go, mogliśmy podejrzywać stanowczych, a dla niego okropnych kroków z jego strony.
— Słuchaj Pawło! — odpowiedziałem mu chłodno, ale stanowczo. — W tej samej chwili, kiedy udasz się do komendanta — zażyję truciznę. Odpowiedzialność za popłoch wśród pozostałych, za nierozważne i nieobmyślone kroki z ich strony, spadnie na ciebie.
To oznajmienie podziałało. Iwanow się zmieszał.
Okazało się, że w ciągu nocy uplanował sobie, że pójdzie do komendanta, da mu policzek i w ten sposób przekona nas, że groźba chłosty zniknęła, bo jak przypuszczał, powieszą go, a nie poddadzą chłoście.
— Ależ to waryacya! Cóż to za sposób dowodzenia! Jeżeli cię nie ukarzą na ciele, to dlatego, że jesteś epileptykiem.
— A wy nie po waryacku postępujecie? Rozporządzenie dawno już napewno cofnięto, a wy się truć chcecie...
Pomimo to Iwanow z obawy przed tym, bym postawionej groźby nie wykonał, cofnął swój zamiar.
— Dobrze! Nie pójdę!
Niebezpieczeństwo minęło, było ono nadto mniej groźne, niż się to nam w pierwszej chwili wydawało. Komendant zbyt dobrze znał Iwanowa, by się zdecydować na przyjęcie go, zwłaszcza, że żandarmi już mu donieśli o wielkim poruszeniu w więzieniu.
Zamiast Iwanowa został przez komendanta powołany starosta więzienia. Udał on się natychmiast, bo wszyscy niemal towarzysze święcie wierzyli w cofnięcie rozporządzenia o chłoście i polecili mu wymódz na komendancie pokazanie odwołującego rozporządzenia.
— Za co mnie Iwanow chce bić? — niemal na progu pokoju zapytał starostę Masiukow.
Oczywiście, nikt mu o zamiarach Iwanowa nie mówił, ale sam fakt żądania przez Iwanowa rozmowy z komendantem był dlań wystarczającym do wyciągnięcia wniosków, co do motywów i celu tego żądania.
Starosta udał zdziwienie, oznajmił, że przyszedł w tej samej sprawie, co do której chciał pomówić z komendantem Iwanow i zażądał pokazania rozkazu odwołującego rozporządzenie o chłoście.
Komendant nie odrazu żądanie to uwzględnił. Odpowiadał wymijająco, powoływał się na to, że jeżeli rozkaz taki jest, to ma on „sekretny charakter“, a zatem nie może być pokazany.
Dopiero, gdy starosta oznajmił komendantowi, że odpowiedzialność za bardzo poważne następstwa odmowy tej składa na niego — przestraszony komendant zaczął zapewniać, że taki rozkaz istnieje, że on go mu pokaże. I rzeczywiście pokazał. W tym rozporządzeniu władze w iście biurokratyczny sposób pogodziły stosowanie kary cielesnej do więźniów politycznych z niestosowaniem ich. Był to rozkaz według użytego w nim wyrazu „uzupełniający“ poprzedni.
„Uzupełnienie“ to polegało na tym, że chłoście nie ulegają kobiety, a z mężczyzn wszyscy ci, co ukończyli wyższą, średnią, lub elementarną szkołę. Takich, coby żadnej szkoły nie ukończyli, na Karze nie było.
Uradowany starosta pospiesznie z radosną nowiną powrócił do więzienia. Zbyt ta wiadomość była dla nas ważną, byśmy na jej streszczeniu polegać mogli. Zażądano od komendanta, by pokazał ten rozkaz jeszcze pięciu przedstawicielom cel. Zgodził się i na to. Nareszcie! Rozporządzenie, które nas tyle cierpień, tyle krwi kosztowało, zostało cofniętym.
I odrazu wszystkie nieporozumienia i zatargi znikły.
Jeden z uwięzionych Iwan Starynkiewicz wystąpił z wnioskiem urządzenia święta z powodu tego zwycięstwa i wybawienia dwóch towarzyszy od niechybnej śmierci. Wszyscy jednogłośnie wniosek ten poparli... Lody pękły... Dawne dobre, a serdeczne stosunki zapanowały w więzieniu. Nie było już tylko poprzedniego nastroju, który na zawsze wyrugowany został przez ciężkie, a bolesne wspomnienia o tych sześciu pochowanych w jednej bratniej mogile na cmentarzu karyjskim, których wszyscy uznawaliśmy za najlepszych, najdzielniejszych, najbardziej gotowych do ofiar. Biały, drewniany krzyż z napisem: „Nikto że lubwi bolsze imat’, da kto duszu swoju położyt za drugi swoja“. (Nikt więcej nie posiada miłości nad tego, kto duszę swą odda za przyjaciół swych), postawiony zmarłym przez towarzyszy, był jedynym w tych warunkach możliwym dla ujawnienia wyrazem ich czci dla męczenników. Carat pomimo swej chęci i woli, również złożył hołd ofiarom swego mordu.
Tragedya na Karze stała się owego czasu głośną w całym świecie ucywilizowanym. Na wielkim mityngu w Hyde-Parku w Londynie nawet Gladtson, który dotąd obojętnie się zachowywał względem tego, co się działo w Rosyi, oburzony do najwyższego stopnia, piętnował carat za katowanie inteligentnej kobiety do śmierci. Umysłom angielskim tak się bowiem ta sprawa przedstawiała... Wówczas rząd dbał jeszcze o opinię zachodu i rachował się z nią... Pod wpływem tej poruszonej przez samobójstwa karyjskie opinii, ukazem carskim zniesiono stosowanie kary cielesnej do kobiet.
Ta zmiana w ustawodawstwie, to wyzwolenie dziesiątków tysięcy kobiet — katorżanek — od hańbiącej kary — to pomnik spiżowy dla tych, co w tej sprawie życie złożyli, co legli, by inni bardziej czuli się ludźmi...
Od karyjskiej tragedyi minęło już 18 lat... Wiele czynów, wielu ludzi zginęło od tego czasu w bezbrzeżnym i bezdennym morzu zapomnienia. Chwilami się zdawało, że w tej przepaści giną i męczennicy karyjscy. Nie zginęli. Gdy na chwilę „słońce swobody zabłysło“ nad Rosyą, gdy „wiatr zachodni ogrzał państwo carów, gdy drgnęła kaskada tyraństwa“ i przedstawiciele ludu sądy sprawować zaczęli nad sługami carskimi za wszystkie przestępstwa, zbrodnie i mordy, znowu imionami poległych na Karze jak szpicrutą smagano carat... Ich imiona stały się symbolem walki o godność ludzką i pominąć ich było nie sposób...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Kon.