W gabinecie restauracyjnym
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W gabinecie restauracyjnym |
Pochodzenie | I tacy bywają... |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1923 |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Późno już było, gdy Józef wszedł do przedpokoju, w którym drzemali jego koledzy.
— Trzeba pogasić światła — wyrzekł wpół-sennym głosem — dziś już nikt nie przyjdzie. Psie czasy!...
I urwał, potrząsając wypomadowaną głową.
Był to mały, chudy chłopak, młody jeszcze, a już zniszczony. Twarz jego wyżółkła i znędzniała wyglądała jak poplamiona serweta, którą trzymał pod pachą. W atmosferze tłuszczu, który syczał w kuchni, zamiast się zakonserwować, zwiądł i skurczył się jak pieczarka. Był brzydki, lecz stali goście woleli jego usługę, aniżeli innych kelnerów. Chodził tak cicho koło stołu, zmieniał talerze zręcznie, oszukiwał w rachunku niewidocznie, a złapany uśmiechał się tak poczciwie, że trudno mu było nie wybaczyć tego drobnego oszustwa.
Przytem umiał w porę znikać i pukał do drzwi długo i donośnie. Stali goście umieli to cenić i dlatego lubili Józefa. Czy Józef ich lubił, to znów było pytanie. Zawsze jakiś smutny, zamyślony, jakby coś „sumował“. Tylko przyjaciel jego kucharz Inocenty wiedział, co jest starszemu kelnerowi. Zapytany wzdychał ciężko — a wziąwszy wiązkę pietruszki, oglądał listki tajemniczo. Gdy nalegali, wzruszał ramionami, mrucząc:
— Ot! Wiecie... taka „łajdaczka“!..
I ucierał nos z całą pogardą dla tej „łajdaczki“, która w oczach personelu kuchennego majaczyła, jakby uosobienie potworności i przewrotności charakteru.
Józef tymczasem palił papierosa za papierosem.
To była jedyna jego namiętność.
Zatlony papieros schowany miał na szafie nawet podczas usługi. Przebiegając mimo szafy, chwytał go i pociągał parę razy, poczem kładł znowu na dawne miejsce. Był to jego nałóg — tak jak innych pijaństwo lub kobiety.
Nie!... Józef nie pił, a na kobiety patrzeć nie mógł.
Przyczyną tej nienawiści była... ta łajdaczka!
Podniósł ją z bruku, prawie nagą, drżącą od zimna i głodu, zbitą niemiłosiernie przez jakiegoś przechodnia, któremu drogę zastępowała. Wziął ją z litości prawie, a potem zatrzymał, bo czuł, że bez niej żyć nie potrafi. Konieczną mu była obecność tej śmiejącej się, ciemno-włosej dziewczyny w ciasnej izdebce poddasza — konieczną tak, jak papieros zwinięty jej ręką.
Nauczył ją bowiem zwijać papierosy i ona nieraz, dzień cały leżąc w łóżku, zwijała mu setki całe, skąpana w tytoniu, którego gałązki czepiały się jej rozczochranych włosów lub nagich ramion...
On całował ją wtedy przesiąkłą ostrą tytoniową wonią i upajał się podwójnie — zapachem jej ciała i tytoniu, zadawalniając swe obie główne namiętności...
O! Te dnie... pamięta on je dobrze — zapomnieć o nich nie może! Znosił wtedy do swej izdebki co mógł wyprosić u Inocentego. Raz nawet dał jej całe kurczę, które jakiś gość odrzucił pod pretekstem, że było... za chude. Ona jednak chrupała je całe, śmiejąc się łakomie, a potem w nagrodę obdarzyła go... pieszczotą i setką papierosów. Najchętniej jednak jadała sosy, ostre, zaprawione papryką, korzeniami... Pochłaniała je z chlebem a śmiech jej miał wtedy ostre, podniesione dźwięki. Gdy Józef powracał ze swej nocnej służby, chwytała wówczas papierosy garściami i obrzucała go niemi jak gradem pocisków, wołając przytem jak na psa:
— Na! Łapaj!...
I potem długo w nocy słychać było ich śmiechy, a obłoki dymu zalegały izdebkę.
Bo i ona teraz paliła, nauczona przez niego; trzymała papierosa śmiesznie, niezgrabnie, a Józef śmiał się do łez z jej niezręczności. Ona rozgniewana, rzucała wówczas mu w oczy zapalonym papierosem i wołała:
— Idjota!
Poczem wylizywała resztki sosu i wybuchała ostrym, urywanym śmiechem.
Byli zupełnie szczęśliwi.
Józef okradał teraz i oszukiwał gości na każdym kroku. Miał powiększone wydatki, słuszną więc było rzeczą, aby goście ten naddatek płacili. Musiał Mańce sprawić buciki wysokie, na guziczki zapinane i suknię kaszmirową z ponsową kamizelką. Mańka innej nie chciała, wybrała kaszmir najdroższy, a na kamizelkę wzięła aż łokieć jedwabiu... Teraz chce kapelusza i rękawiczek. Aż płacze ze złości, że ich niema, a papierosów zwijać nie chce...
Sosu też nie je, a Józefa coraz to częściej targa za włosy. Mówi, że się nudzi i chce „ulicy powąchać“.
Józef ją prosił, aby została w tej ciasnej izdebce, ale ona teraz, jakby ją coś ukąsiło, od rana się z łóżka zrywa i przed lusterkiem czesze a czesze. Nabrała ciała, utuczyła się na tych sosach, a ręce jej pełne mają śliczne różowe dołeczki. Józef chodzi koło niej markotny, jakby przeczuwał, że chwila rozstania bliska i że ptak przelotny uleci, a nic go zatrzymać nie zdoła. Tak się wszakże do niej przyzwyczaił, że nie może sobie wyobrazić, co on bez niej zrobi. Postanawia ją bądź co bądź zatrzymać przy sobie i jednego poranka proponuje jej „ślub“ — prawdziwy, w kościele i przy świadkach. Ale Mańka obraca się szybko, jak na sprężynach i zapinając ponsową kamizelkę, która na jej piersiach leży jak ulana, wybucha przeciągłym śmiechem:
— Idjota!
Józef siedzi przez chwilę milcząc, wpatrzony w śmiejącą się dziewczynę.
Dlaczego nazwała go — idjotą?
Ona, istota najniższego gatunku, podniesiona z ulicy, naga, bosa, obdarta — śmieje się, że chciał ją „żoną“ swoją nazwać...
Powoli wstał i wyszedł, bo czuł, że chwila jeszcze, a rzuci się na tę kobietę i skopie ją nogami.
W kuchni Inocenty powiedział mu, że jest „osioł“, a przyszła pani Józefowa „funta kłaków nie warta“.
Po godzinnem rozmyślaniu Józef postanowił kupić Mańce kapelusz i rękawiczki w jak najprędszym czasie, bo tak wielką była jego namiętność do tej dziewczyny, że pozwoliłby jej już „zwąchać ulicę“, byleby z tej ulicy wracała i znów wyciągała doń ręce, obsypane tytoniem i listkami bibułki. Kochał ją... po swojemu, ot — jak zwierzę nawykłe do jednego gniazda; dla niej kradł, dla niej oszukiwał podchmielonych gości, kreśląc im kłamliwe rachunki na poplamionym obrusie...
Gdy mówił: „pięćdziesiąt a siedem to dziewięćdziesiąt dwa“, myślał o Mańce drzemiącej na górze i nie czuł do niej żalu, że go nie chciała na męża; ładna była, zdrowa, tęga, a on cherlawy i żółty. Cóż dziwnego, że go nie chciała.
Pomówi z nią jeszcze, gdy jej kapelusz kupi — kapelusz ładny z ponsowym kwiatem i koronką złotą... może będzie w lepszym humorze i da się nakłonić — kto wie!
Lecz gdy powrócił tej nocy do swej izdebki, zastał pustkę dookoła. Mańka uciekła, zabrawszy cały zapas tytoniu i bibułek. Uciekła w kaszmirowej sukni i ponsowej kamizelce, którą on jej sprawił!... Poszła tam, skąd przyszła, unosząc gamę ostrego śmiechu i maszynkę do robienia papierosów...
Przez otwarte na rozcież drzwi wpadał chłód wiosennej nocy, płomień świecy dogorywał, tańcząc po bielonych ścianach; z tego wpółzmroku wysuwała się od czasu do czasu postać kelnera, trzymającego w garści kilka złotówek „zwędzonych“ gościom przy rachunku. Postać ta chyliła się coraz więcej w smutku i znękaniu bezmiernem, aż wreszcie z rykiem zwierzęcym osunęła się na podłogę wołając:
— Mańka! Moja Mańka!
∗ ∗
∗ |
Od tego czasu upłynęło sporo dni, sporo nocy, ba! Nawet miesięcy. Przeszło lato, brzydkie, słotne i nastała piękna jesień. Józef nie mówił już nigdy o Mańce, przestał oszukiwać gości, tylko senny był zawsze i smutny. On wiedział dobrze, gdzie szukać tej dziewczyny, ale iść tam do niej nie chciał. Nie przez to, by jej więcej nie kochał; o! Nie! — ale bał się jej. Mogła go kopnąć nogą i powiedzieć: — „idjoto!“ boć teraz go nie potrzebowała pewnie wcale. Sukienka kaszmirowa musiała jej przynieść szczęście, teraz już bosa i obdarta nie słania się po trotuarach ulicznych. Mówili mu, że jest sklepową w jakiejś owocarni i że z „panami“ po alejach jeździ. Widział ją niejeden, jak śmiała się, potrząsając makami na kapeluszu; a on Józef, nie widział jej wcale i tylko słuchał, gdy oni w kuchni mówili. Palił przytem coraz więcej papierosów, aż chodził jak senny, a twarz uwędziła się w dymie i zęby pożółkły jak stare klawisze. Nie smakowały mu przecież teraz papierosy, choć kupował coraz inne gatunki, nawet niesklejane! Żadne porównać się nie mogły z temi, które Mańka mu w łóżku zwijała...
— Pogasić światła! — wyrzekł zwolna i sam leniwie wyciągnął rękę, aby przykręcić kurek od gazu.
Nagle na opustoszałych schodach dał się słyszeć ruch jakiś.
Goście idą!
Prędko wyprostował swą zgarbioną postać i machinalnie obciągnął pomarszczone poły fraka. Gdy goście weszli do przedpokoju, on już stał wyciągnięty, ze serwetą przerzuconą przez ramię, błyszcząc w świetle gazu talmigoldową dewizką i upomadowaną głową. W przedpokoju zrobiło się nagle gwarno i wesoło.
Kobiece spódniczki zaszeleściały, cienkie głosy dziewcząt mieszały się do rozmowy mężczyzn.
Józef stał pomiędzy niemi spokojny, niewzruszony, jakby ta cała wesołość uliczna, przyniesiona w fałdach paletotów i dolmanów, nie obchodziła go wcale. Nie patrząc prawie na nikogo, zapytał:
— Z fortepianem?
— Comment? — wrzasnęła nagle jedna z dam, przeciągając na końcowej zgłosce.
— Pyta się czy z fortepianem! — powtórzył mały, wychudły, jegomość z przymrużonemi oczami.
— Naturellement! — ryknęła ta sama dziewczyna, skrzypiąc przeraźliwie bucikami.
— Idjota! — zawołała druga, odwrócona tyłem do Józefa i zdejmująca z głowy długą, koronkowy chustkę.
Na dźwięk tego głosu, zwłaszcza na intonację, z jaką słowo: „idjota“ zostało wyrzucone, drgnął kelner i świeca, którą w tej chwili zapalał, wypadła mu z ręki.
Tak! To była ona! Mańka!... Ona sama! Nikt bowiem nie potrafi tak powiedzieć, jak ona: „idjota“ i poruszyć ramionami...
Zresztą odwróciła głowę; poznała go teraz, bo zmieszała się trochę i krok jeden cofnęła. Patrzą oboje na siebie, ale słowa wymówić nie mogą...
Wreszcie ona pierwsza wybucha śmiechem znanym, ostrym, przeciągłym — Józef aż pochyla głowę pod wpływem tego śmiechu.
— Cóż to? Dawna znajomość — pyta czerwony, tłusty, młodzieniec, w którego wmawiają podobieństwo do hrabiego G. i który gwoli tego podobieństwa wtłacza na głowę jasny cylinder i jeździ dorożką pierwszej klasy.
Mańka wzruszyła ramionami.
— Znajomość? — odpowiada — skąd znowu? To dawny lokaj moich rodziców...
I szeleszcząc sukienką, wchodzi pierwsza do gabinetu, w którym drugi kelner kończy zapalać płomienie gazowe.
Reszta towarzystwa wtłacza się za nią.
— Tiens! Tiens! Rodzice Mańki mieli lokaja... — szydzi młodzieniec, podobny do hrabiego.
— Koniu Pana Jezusa... — ryczy amatorka francuszczyzny — nie każdego ojciec, jak twój właśnie, był kucharzem.
Rozmowa rozpoczęta w tym tonie, trwa dalej. Mężczyźni i kobiety prawią sobie impertynencje, dochodzące do grubjaństwa.
Kobiety zdejmują kapelusze i kładą je na pianinie. Mańka jednym palcem wystukuje: „mąż panem domu“, a Józef stoi pod ścianą, wpatrzony w tę ciemnowłosą dziewczynę, która nazwała go z taką bezczelną pewnością siebie „lokajem swoich rodziców“...
— Możebyśmy co zjedli? — proponuje delikatna blondyneczka, przezwana „trznadlem“.
— Kelner! No dalej, ten z pod ściany, a ruszże się i podaj kartę...
— Jakiś niedołęga...
— Zaspany!
— E nie, to mu pomada tak mózg wierci...
Karta tymczasem lata z rąk do rąk, wyrywana, wyszarpywana, podarta prawie na strzępki.
— Ja chcę kurczę w pulardzie! — decyduje nagle Mańka, zbliżając się do stołu — tylko dużo sosu, rozumiesz, dużo sosu!
I wszyscy dysponują razem, a w głowie Józefa powstaje straszny zamęt. Machinalnie kiwa głową, a oczami śledzi ciągle tę wielką, czerwono ubraną dziewczynę, która najspokojniej czyści sobie paznogcie szyldkretową szpilką wyjętą z włosów... Czy ona nic już nie pamięta z tego, co wiązało ich dawniej?
I gdy zeszedł po wódkę, konjak i przekąski, drżał cały od wewnętrznego wzruszenia. Wszakże to była jego Mańka, ta „jego“, którą tyle razy tulił w swych objęciach, za którą tęsknił i wołał: „Mańka, moja Mańka“.
Teraz jest tuż przy niej, nie śmie nawet ręki wyciągnąć, aby dotknąć jej sukni. Wie, że to ona, a przecież wydaje mu się całkiem inną w tem czerwonem ubraniu, z włosami podniesionemi wysoko i oczyma czarno podkreślonemi. W kole tych panów i dziewczyn jest jakby oddzielona od niego płomienną obręczą.
Siostra gospodarza smaruje właśnie bułki kawiorem, przyciskając grubsze ziarnka palcem. Już jest cały talerz gotów, stawia na tacy, obok innych przekąsek. Józef wszakże tacy utrzymać nie może, coś mu ręce podcięło, a w gardle go dusi. Siostra pana dziwi się bardzo.
— Upiłeś się czy co!
Upił się on, ale widokiem tej dziewczyny, która teraz pożera kapary od śledzia i klęczy na krześle tuż obok czerwonego młodzieńca. Na Józefa nie zwraca uwagi. Cóż? Wielkie rzeczy! Nie byłaż z nim dość długo? Nawet za długo?... Dał jej sukienkę, buciki, ale ona zato robiła mu papierosy. Potem, nudziła się i poszła jednego wieczoru. Chciała się tylko trochę przejść i wrócić, a że potem... tak się jakoś złożyło, że wrócić nie mogła, nie było to jej winą. Zapomniała nawet, że on służy w tej restauracji, a gdyby nawet pamiętała, nie byłaby się od drzwi cofnęła...
Tylko przyznać się do swej przelotnej miłostki z kelnerem nie chciała. Kiedykolwiek Trznadel albo Belka rzuciłyby jej kelnerem w oczy...
Nie, tak nisko nie chciałaby upaść w oczach swych towarzyszek.
Zwłaszcza ta Belka, której Mańka dodała przydomek „w oleju“, a która mści się zato i dokucza jej na każdym kroku!
Teraz nawet wyśmiewa żądanie Mańki, owo „kurczę w pulardzie“; cóż ona temu winna, że nie jest tak jak Belka córką urzędnika i że nie żyła jak ona na wielkim świecie?
I cała czerwona ze złości zwraca się ku przyjaciółce z ustami pełnemi kaparów:
— Ty obstaluj sobie coś w oleju! — woła ze złośliwym śmiechem.
Belka zrywa się, wołając, że nie pozwoli, aby jej uchybiano; mężczyźni uspokajają obie panny, rozwijając przytem cały zasób swej inteligencji. Trznadel tymczasem obcina pocichu wstążkę od szarego cylindra i wsypuje w kapelusze całe solniczki, ciesząc się zawczasu złością towarzystwa.
Józef schodzi do kuchni i zgnębiony siada na zydelku.
— Kurczę z papryką, zrazy po nelsońsku, dwa antrykoty z rusztu, pularda po strzelecku, pół strogonowa...
Głos jego brzmi tak żałośnie, że pan Inocenty przestaje mięszać palcem kokilkę móżdżkową i obraca się do przyjaciela:
— Co się stało?
— Ona... tam jest!
— Kto? Ta... ta łajdaczka?
— Tak!
— Czego chce?
— Kurczęcia w pulardzie.
— Oślica!
I mistrz Inocenty zabrał się do przygotowywania żądanych potraw.
Józef siedział jak skamieniały.
Wszystkie wspomnienia z widokiem tej dziewczyny ożyły na nowo. Serce mu się w piersi tłuc zaczęło, jak ptak w zbyt ciasnej klatce. Czy ona miała nowego kochanka? może którego z tych panów, co tam na górze konjak piją...
Gdyby tylko miał odwagę zapytać się jej, czy go zapomniała i dlaczego odeszła, gdy miała wszystko, czego kobieta zapragnąć może.
Butelka wódki, z której pił Inocenty, stała prawie obok, Józef sięgnął machinalnie i wypił spory haust...
— To na kuraż — powiedział sobie.
I zabrawszy talerze, poszedł na górę.
Teraz ją zaczepi, schyli się niby po serwetę, którą upuści tuż przy niej, i zapyta się jej pocichutku:
— Mańka czemu ty mnie porzuciła?
Lecz gdy wszedł do gabinetu, Mańka siedziała na poręczy fotelu czerwonego młodzieńca i Józef się nie mógł zbliżyć. W jednej ręce trzymała kieliszek z konjakiem, a drugą... zdawało się Józefowi, że głaszcze po szyi czerwonego pana. Ach! to pewnie jej kochanek... tak! to on musi być z pewnością.
Rozstawia talerze, podaje chleb, biegnie po wino, a w bufecie żąda kieliszka mocnego rumu i na schodach wypija go duszkiem.
Gorąco mu, krew do głowy uderzać zaczyna, teraz mu każą zamrozić szampana, biegnąć po sery, owoce, kompoty.
Dobrze! Przyniesie to wszystko, lecz Mańka źle zrobiła, przychodząc tu na kolację. Bądź co bądź postąpiła sobie podle, opuszczając go nagle wtedy, gdy on miał szczerą chęć ożenić się z nią i kapelusz jej kupić. Teraz poprostu szydzi z niego i pieści w jego oczach innego człowieka...
Inocenty, układając kompot w salaterce, przyznaje mu rację zupełną. Tak! Dziewczyna to ladaco, a w dodatku bez odrobiny serca. Bo może Józefa nie kochać, ale mu się jeszcze przed oczy nasuwać... z innymi! Kto wie, może ma jeszcze na nogach buciki, kupione jej przez dawnego kochanka.
Józef pije wódkę i patrzy w mówiącego jak w tęczę.
— Jabym jej buciki zdarł, a potem „obzacem“ w łeb uderzył — konkluduje kucharz, odrywając pęcherz ze słoika rajskich jabłuszek.
Józef idzie na górę, gubiąc łyżeczki po drodze.
Psia wiara, ma rację ten Inocenty, w łeb chyba taką niewiarę, żeby cały rok popamiętała.
Przed drzwiami gabinetu zaciska pięść i wchodzi nawpół przytomny, podniecony wódką. Widzi przed sobą tylko Mańkę całą w płomieniach ponsowej sukni, zajadającą sos z chlebem i śmiejącą się ostrym, przeciągłym śmiechem.
Ten śmiech — on zna!...
Zresztą wszystko się tu teraz śmieje: i Trznadel, pełna zadowolenia z wsypanej soli w kapelusze dam, i Belka „w oleju“ która je ser nożem, dowodząc, że tak we Francji jadają.
Młodzież pełna adoracji przed wykwintnym dowcipem tych dam, wlewa sobie w gardło szklanki wina, śmiejąc się z wyuzdania, jakie panuje dookoła. Jest coś wstrząsającego w tym strasznym śmiechu, jaki napełnia ciasne ściany gabinetu. Tak śmieją się w szpitalach obłąkanych, na salach tak zwanych ogólnych. Taki śmiech, to jęk zamierającej duszy.
I tu może w tej ciasnej przestrzeni konały dusze młodych i zdrowych ludzi, rozrzucających swe siły, jak szklanki, widelce i kieliszki zalegające poplamiony obrus. Bezmyślna paplanina głupich dziewcząt, szelest ich spódnic, woń porozplatanych warkoczy mieszały się ze zapachem potraw i porozlewanego wina... Przez szyby świt zaglądał, kładąc bladawe plamy na rozognione czoła mężczyzn, kobietom zaś żółte tony na zniszczone przedwcześnie twarze.
Były wstrętne w oświetleniu dziennem te zgrzybiałe dziewczęta z piętnem rozpusty we wykrzywionych twarzach i ze słownikiem szynkowni w ustach. Siedziały teraz na stole pomiędzy próżnemi butelkami i ogryzkami owoców, paląc papierosy i od czasu do czasu kopiąc nogą którego z mężczyzn.
Były one uosobieniem rozpusty gminnej, trywjalnej, która w kieliszku fałszywego szampana szczyt szczęścia widzi.
Kłęby dymu owiewały ich głowy, piersi, wpadały im do gardła... One, przywykłe do tej atmosfery, nie przestawały krzyczeć, ochrypłemi głosami, głosami starych pijaczek, które się słyszy wieczorami w niedziele...
A mężczyźni w zbydlęceniu jakiemś dziwnem patrzyli ze zachwytem na tę parodję kobiety, rozpościerającą przed nimi czelność uliczną i jedwabne sukienki... Podniecony ich oddech kołysał płomieniami gazu i przepełniał ciasne ściany gabinetu.
Zwierzę górowało nad człowiekiem.
Gabinet stawał się stajnią.
Józef z pięścią zaciśniętą stał teraz pod ścianą i patrzył ciągle na Mańkę. Ona wpół śpiąca, otwierała szeroko oczy i starała się być ożywioną. Wiedziała poco ją tu zawołali, dlatego prostowała się w swym czerwonym staniku, szczypiąc się za rękę, aby nie zasnąć.
Późno już było, do domu wracać pora.
A Józef stał, jak urzeczony, wciąż pod ścianą; i chciał rzucić się na nią, spoliczkować, oplwać wobec wszystkich i nazwać swoją dawną kochanką... Pięść zacisnął, postąpił krok jeden i — znów mu odwagi zabrakło... Nie! Teraz stanowczo zdecydować się musi, w gardle go ściskało, wszystko wirowało dookoła... To wódka! ta wódka przeklęta, którą pił niepotrzebnie, inaczej miałby siły więcej. Zbiłby ją już dawno, o, dawno! Ale ona teraz znów patrzy na niego.
Wydaje się jej bardzo biednym, bardzo nędznym, w tym zniszczonym fraku i w wytartej kamizelce. Jest mizerny i ma sine pręgi pod oczami. Wygląda, jakby kilka dni nie jadł... Co mu jest? Może nie ma już papierosów?... Powoli i przed jej oczami przesuwają się wspomnienia. Był dobry dla niej, tam, na górze, na poddaszu — o! Nawet bardzo dobry. Nie wymyślał jej nigdy tak, jak ten pan, do jakiegoś hrabiego podobny. Choć się nudziła, ale on jej to nieraz wynagradzał. Teraz stoi przed nią i oparł się o ścianę, bo na nogach utrzymać się nie może... patrzy na nią tak dziwnie jakby o coś prosił, a pięść ma zaciśniętą... Czego on chce od niej?... Czego?... A! — Wie już teraz! Wie z pewnością? I szybko, jak błyskawica, Mańka porywa srebrne porte-cigares, leżące na stole, i wysypuje zeń papierosy w dłoń swoją. Poczem zręcznym ruchem rzuca niemi w kelnera wołając tak jak wtedy, na górze:
— Na! Łapaj!...
Józef na ten głos wyprostował się nagle, oczy zabłysły, a usta rozchyliły się w uśmiechu. Nie zapomniała.... nie zapomniała.... woła jak na psa, po swojemu... po dawnemu!... I zmożony wódką, wzruszeniem, wyciąga ręce ku śmiejącej się dziewczynie i pada na ziemię, wołając:
— Mańka! Moja Mańka!
∗ ∗
∗ |
Siostra właściciela restauracji nie wiedziała, jakiemi słowami przeprosić „szanownych“ państwa za przykrą awanturę. Ależ — bo też wybrał sobie Józef chwilę do upicia się!... On, taki trzeźwy, punktualny, spokojny. Po raz pierwszy się to zdarza i prawdopodobnie ostatni. Wyrzucę go zaraz jutro skoro się wytrzeźwi, bo teraz leży jak kłoda w kuchni i coś bełkoce niewyraźnie.
„Szanowni państwo“ schodzą ze schodów, potrącając się i popychając wzajemnie. Szary poranek wpływa przez szyby i zagląda im pod czerwone i nabrzękłe powieki. Oni śmieją się ciągle, obdarzając niezbyt miłemi epitetami. Przenoszą rozbestwienie gabinetu na ciasne schody i z pod niezdrowego światła gazu wchodzą nie wytrzeźwieni w szare światło dzienne.
Jedna Mańka idzie cicho, otulając się w swój dolman. Jest jakaś przybita; młodzieniec, podobny do hrabiego, zbliża się do niej z umizgiem.
— Idź do djabła! — odpowiada dziewczyna, odtrącając go od siebie.