W głuszy (Sawicka, 1866)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł W głuszy
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W GŁUSZY.
Obrazek.


Marcin Kul połowę swego wieku przeżył, nie uczyniwszy wielkiej krzywdy nikomu, nie lepiej ani gorzej jak każdy gospodarz we wsi. Cudzego nie żądał, o swoje nawet nie bardzo się troszczył. Słyszano nieraz jak mawiał, że własną żonkę oddałby chętnie każdemu, ktoby ją wziąć chciał! Prawda, że baba była zła, szpetna, a w dodatku sucha jak ta wierzba, w której djabeł przemieszkiwać lubi. Przeklinała od rana do wieczora nietylko ludzi, ale nawet własne swoje bydło! Mężowi spokoju nie dawała, ciągle mu o jakiejś robocie przypominając! Sąsiedzi radzili Marcinowi, żeby dla uspokojenia kropił ją święconym kijem od czasu do czasu. Nie chciał, czy może w skutek lekarstwa nie wierzył, dość, że przez sześć lat wspólnego życia nie wybił jej ani razu! Za to w chacie siedzieć nie lubił, po robocie siadywał z fajką na kłodach, zachodził do sąsiadów, czasami do Szmula zaglądał. Upijał się jednak rzadko, gdyż na kredyt pić nie lubił, o gotowy grosz trudno, zboża zaś i wszelkich produktów, mogących służyć w wymianowym handlu, żonka strzegła więcej niż własnej cnoty! Nie dość, że klucz od śpichrza chowała starannie ale u drzwi przy samym zamku stawiała koczerhę albo miotłę! Marcin rozumiał dobrze znaczenie tych symbolicznych narzędzi, szemrał na nie w duchu, ale do usunięcia nie miał odwagi! Jeżeli szafował czasami, to tylko własnym potem: za kwaterkę orał nieraz dzień cały ogród żydowski! a gdy mu żonka wymawiała, że już duszę własną djabłu sprzedaje, milczał i wysuwał się z chaty. Tchórzowstwa swego nie wstydził się wcale, pewnym będąc, że przed swarliwą babą nawet „zły duch“ ucieka. Chatę miał prawie nową: ściany poczerniały u dołu, w górze zaś, wyżej okien, pod grubą słomianą strzechą żółciły się jakby przed rokiem stawiane; okienka spore, szyby jasne, czyste, jak nowe! dwie jarzębiny stały po obu stronach, osłaniając strzechę do połowy. Dawniej, kiedy nie był jeszcze żonatym, lubił swoją chatę, zdawało mu się, że w całej wiosce niema piękniejszej! I teraz lubił ją jeszcze; pomimo to, przeklinając żonkę od piorunów, nie wahał się razem i chatę przeklinać!
Dokuczyła mu już do żywego ta wiedźma! Z rana słonko jeszcze nie wstało, za mgłą poranną świata bożego nie widać, ptaki nawet ze snu zbudzić się nie zdążyły ona już wraca z wiadrami wody albo z workiem zielska na plecach! od samego progu wymyśla mężowi od niedołęgów, hultajów, od grzeszników i nicponiów. Zawodzi żałośnie nad własną dolą, że na wszystkich pracować musi, odpoczynku nie zna, że wolałaby w ziemi gnić, niż patrzeć jak wszelkie dobro marnieje, przybytku niema, a na starość kij i torba żebracza grozi! Śpijże tu człowieku przy gruchaniu takiej gołąbki! Wstawał tedy, chociaż kości bolały od wczorajszej pracy, oczy kleiły się, a głowa jakby cudza ciążyła z ramienia na ramię; wychodził przed wrota, wioska spi jeszcze, pastuch nawet bydła nie myśli wypędzać! Psy patrzą na niego zdziwione, że psuje porządek rzeczy, wyprzedzając rannem wstaniem kury i koguty. Każdego ranka czuje się bardzo nieszczęśliwym, wieczorem jednak przyznaje, że żonka ma słuszność: pędzi go wprawdzie bez litości, ale robota idzie u nich prędzej i lepiej, niż u sąsiadów!
— Poczekaj, mawiała, jak dokupim ziemi choć po olszniak, będziemy mieli dziesięć krów, piętnaście owiec, wówczas odpoczniesz!... Gadała byłe gadać! Żeniąc się mieli tylko jedną krowę, dzisiaj mają cztery, i cztery razy więcej pracują!
— Eh, tego nigdy nie będzie! Cały wiek pracując, nie zarobim tyle pieniędzy!
— Twemi rękami to i na suchy chleb zapracować trudno! Ludzie „na zapaszkę“ idą, do rąbania lasu najmują się, a ty własny tylko zagon grzebiesz i pszenne pierogi jeść chcesz! Niedoczekanie twoje!
— Ja nic nie chcę! Dla mnie dosyć tego co jest, z głodu nie umrę! Żeby jeszcze było dla kogo zbierać? Dzieci nie mamy, brat wszystko zabierze i kwita!
— Bodajbyś ty oniemiał! szepnęła przez zaciśnięte zęby. Mówiąc o dzieciach trafiał w najdotkliwszą stronę jej serca! Na pięć mil dokoła nie było znachorki, do którejby się nie udawała po radę w tym przedmiocie, a jeśliby wszystkie wypite przez nią lekarstwa były skuteczne, wyrodziłyby się jakieś dziwnie gorzkie, palące istoty! Od niektórych ziół przez kilka dni w piersiach paliło, od innych dostawała nudzenia, zawrotu głowy, jak po wódce. Poradzono, żeby się nie myła przez sześć tygodni: spełniła wolę akuratnie, a gdy przy praniu lub gotowaniu strawy jaka kropla na twarz prysnęła, spluwała przez ramię trzy razy powtarzając: „a zgiń ty, przepadnij!“ Od ziół tych, a więcej jeszcze od pracy nad siłę, wyschła, zmarniała bez pory, kaszel dusił ją od rana do nocy, oczy zamglone, na policzkach rumieniec jak wypieczony. Sąsiadki nieraz już naznaczały jej termin śmierci, w najbliższe święto zwykle; święto mijało szczęśliwie, Marcinowa pracowała po dawniejszemu, kupując każdego roku nowy koszyk na przyszłą kołyskę! Zrobiła nawet ślub, że na chrzcinach pozwoli upić się Marcinowi! Było to coś w rodzaju świeczki dla djabła; Boga też nie zaniedbywała: nosiła na ofiarę to i owo, w ostatnią Wielkanoc najstarszą swoją kurę do zakrystyi zaniosła! Mężowi nie szczędziła lekarstw. Przeciw lenistwu żadna znachorka poradzić nie mogła, natomiast od wódki każda coś innego dawała. Marcinowa sypała mu przeróżne zielska do strawy, piekła chleb z jakimś proszkiem, bardzo podobnym do tłuczonej cegły, wreszcie, kawał szmaty zaszyła mu w siermięgę, pod kołnierzem! Miała to być cząstka koszuli wisielca, najradykalniejsze ze wszystkich dotąd znanych lekarstw przeciw pijaństwu! Kosztowało ją to drogo i niemal połowę swych zapasów oddała znachorce i parę złotych w dodatku; pocieszała się nadzieją, że stratę wynagrodzi sobie spokojem i dostatkiem. Lękała się tylko, czy lekarstwo nie było już zbyt silnem? Wszywając kawałek szmaty wisielca do mężowskiej siermięgi, czuła jak palce drżały, serce kołatało z trwogi. Przez kilka dni chodziła milcząca, w końcu spytała:
— Czy tobie żadna myśl do głowy nie przychodzi, kiedy koło karczmy idziesz?
— Jakto?
— Chciałam wiedzieć, o czem teraz myślisz, idąc koło karczmy?
— O wódce, jak zawsze.
— Ale nie piłbyś jej, chociażby ci darmo dawali, prawda?
— Za cóż ty mnie babo takim głupcem robisz? Człek tylko kijów darmo brać nie chce, a wódkę, oho!
— Ale teraz ciebie nic do karczmy nie ciągnie?
— Nigdy nie ciągnęło, zawszem sam chodził, i teraz pójdę jak zechcę.
— Otóż to, że nie zechcesz!
— Zobaczemy! W istocie, nazajutrz wieczorem wrócił trochę podochocony; gwizdał, śpiewał, cmokał językiem, a to mu się zdarzało tylko na pijano. Żonka aż osłupiała, widząc go w takiem usposobieniu, własnym oczom wierzyć nie chciała! Ona tak była pewną, że uleczyła go na zawsze! Widząc, że czary i zioła nie pomagają, postanowiła pilnować bacznie, wieczorem szczególnie, gdy z fajką przed wrota wychodził! Jeśli na lewo szedł, wracała do chaty spokojna, że tylko do młyna albo do sąsiada zajdzie, lecz jeśli „zły“ na prawo go pociągnął, wówczas rzucała robotę, chociażby najpilniejszą, i biegła przez wioskę bez pamięci! Zaczerwieniona, sapiąca, z chustką zsuniętą na tył głowy, biegła wpatrzona w plecy męża; czasami udawało jej się dopędzić go przed karczmą: chwytała za połę albo za rękę i, nie zważając, że się wyrywał, ciągnęła ku sobie z całej siły; usta drgały ze zmęczenia, ze złości i strachu słowa wymówić nie mogła... On tymczasem nie żałował jej wszelakich przezwisk, znanych w wiosce i okolicy.
— Chodź do chaty! bełkotała, no, chodź! pluń na djabła i jego złą siłę! to on ciebie do grzechu ciągnie!
— Zwaryowałaś babo, czego w drogę leziesz? Idź do licha, bo tak dam...
— Nie, toś ty zwaryował, rozum przepił, wołała uspokojona nieco; a palce coraz silniej wpijały się w jego ramię! Mógłby jednem szturgnięciem odrzucić ją na koniec wioski, gdyż był silny, barczysty, ona zaś chuda i mała; nie odtrącił jednak, drapał się za uchem, mruczał, w końcu wracał znowu do chaty! Trymfowała! przez cały wieczór gadała mu o przyszłych dostatkach, przyczem bardzo znacząco spoglądała na trzy nowe koszyki, ustawione za piecem. Nie zawsze jednak udawało się jej tak pomyślnie! Daleko częściej Marcin wyprzedzał ją z dobry kawał drogi, a nim dobiegła do połowy wioski, znikał w szmulowskiej fortecy! Wówczas wszystko było stracone! Szmul bab nie lubił; niechętnie wpuszczał je do swego przybytku, gdyż zarobek od nich mały, a harmidru co niemiara! Jeżeli który z prześladowanych mężów znajdował się w karczmie, Szmul przyjmował na swoją odpowiedzialność jego spokój i bezpieczeństwo. W ostatecznym razie, podpierał drzwi plecami i mrugał na obecnych, dając do zrozumienia, że baba wejdzie tu chyba po jego trupie! Marcinowa tymczasem wykrzykiwała przed karczmą, ból serdeczny dodawał jej siły; słuchając zdaleka, trudno byłoby uwierzyć, że taka mała i słaba kobieta tak głośno krzyczeć potrafi! Kiedy już ochrypła i zaniemiała, Szmul odchylał okno ostrożnie:
— Nu, głupia, czego wrzeszczysz? przemawiał, próbując trafić do jej serca i rozsądku. Kto tu twego krzyku lęka się... a?... twój mąż nie taki głupi, żeby baby słuchał, nu, tak po co tobie gardło drzeć!
Okno zamykało się, a Marcinowa wygadawszy co miała na duszy, wracała do chaty. Nieraz już baby groziły Szmulowi, że karczmę spalą do szczętu, a na tem miejscu rózgi dla swoich dzieci posieją; Szmul śmiał się z tych pogróżek; dla świętego spokoju między pierwszą chatą z brzegu postawił dla kozy stajenkę z kołków i suchych gałęzi. W tych stronach był to pierwszy krok na drodze wzajemnej asekuracyi.
Wracając, opowiadała o swojej biedzie każdej spotkanej sąsiadce; słuchały cierpliwie; gdyż Marcinowa miała ośm kur i koguty, odzieży wszelkiej poddostatkiem, każdej niedzieli niosła cokolwiek do miasteczka na sprzedaż, więc słowa jej wyglądały sprawiedliwiej, rozumniej niż wszelkiej innej baby! Tak tedy Marcin, chociażby chciał czasami wypić trochę sam na sam ze Szmulem incognito, bez wszelkich ulicznych ostentacyj, nie mógł, żonka nie pozwalała! Dzięki dbałości o przyszłość przyszłych dzieci, o dobytek zamożność, sława jego rosła z dniem każdym, chociaż go nikt jako żywo bardzo pijanym nie widział. Na pijano mało dbał o opinie, wytrzeźwiony — rozmyślał często: za co Bóg skarał go taką porządną kobietą? Miała zamrzeć na Zielną, potem na Gromniczną... tak przynajmniej baby gadały, a one znają się na tem przecież! Wówczas wziąłby sobie choćby najbiedniejszą, byleby tylko spokojną! Taką jak szewcowa naprzyklad? Oh, to dobra baba, głosu jej, nie słyszy, chyba wówczas, gdy śpiewa! Tymczasem jednak widząc, że żonka marnieje z dniem każdym, zawiózł ją do doktora; niewiele to pomogło, gdyż na lekarstwo żałowała dwóch złotych, a chociaż receptę zachowała starannie, ulgi widocznej nie było. Pracowała tylko coraz zawzięciej, jakby chciała resztkę sił wyczerpać, wprzód nim śmierć w oczy zajrzy, a że mąż przestał jakoś zaglądać do Szmula, uspokoiła się znacznie. Codziennie o zmroku, gdy bydło z pola wróci, zamykała wrota; w stajence słychać chrupanie wołów i koni, kury dawno już spią pod piecem, na podwórku cicho jak w niebie! Marcinowa uśmiecha się zadowolona: wśród chrupania bydła wyraźnie słychać głośny oddech Marcina; śpi już w chacie lub w odrynce! jutro przed świtem wstanie rzeźwy do pracy!
— Oh! to mój gospodarczyk, to mój robotniczek! Ludzie o nim to i owo gadają... bodajby im dobrze nie było!... Słucha jeszcze; życieby oddała, żeby on tak codzień razem z dobytkiem do snu szedł! Gdzie tam! Tydzień, drugi żyje uczciwie, a potem ciągnie go coś przed wrota; nieraz z fajką na kłodach do późnej nocy siedzi jak potępieniec, gada z sąsiadami, albo do młyna się wlecze! Oh, ten młyn, żeby go jasny piorun spalił, zaniosłaby na mszę dwa złote! Że tam „zła siła“ jest, to już cała wioska wie oddawna, ale co tam Marcina ciągnie, tego tylko żonka domyślać się zaczyna — sama jeszcze nie wie, czy gadać ludziom czy zaczekać trochę — a nuż może nieprawda! Tymczasem zaś nowy robak serce podgryza, patrzy na męża badawczo z pod czoła, jakby mu gwałtem do duszy zajrzeć chciała! On powstał odmłodniał; łapci już wcale nie nosi; codzień buty nakłada, o czystą kuszulę sam się dopomina i, aż grzech mówić o takiem zgorszeniu, codzień twarz i ręce myje. Żeby to ludzie gadali, Marcinowa nie wierzyłaby może, ale widzi nieraz, jak wyszedłszy z konewką za chatę, nabiera wody do gęby, spluwa potem na ręce, twarz szoruje, włosy zmacza, a nos potem czyści, aż szyby w okienkach brzęczą, koguty piać zaczynają! Czyni to nietylko z rana, lecz nawet pod wieczór, gdy ludzie z tem, co Bóg dał na rękach i twarzy do spoczynku idą, on, grzesznik, myje się, włosy czesze, a często jeszcze siermieżną kurtkę z czarnym aksamitnym kołnierzem nakłada, do wiadra zagląda i, patrząc w wodę, wąsy gładzi! Marcinowej serce w piersiach dygoce, pewną jest, że pójdzie do młyna, do szewcowej — spogląda za nim — a jakże, poszedł prosto przed siebie! ho, ho, jeszcze sobie drogę skraca! przez płot do Jakubowej ogrodu wskoczył, a tam już kilka kroków przez łąkę do młyna! I nóg nie połamał, karku nie skręcił, doszedł zdrowo.. a!... Wolałaby już, żeby u Szmula pił... wówczas przynajmniej wszyscy widzieli, że prawda była za nią, każdy jej żałował... a teraz... serce boli... łzy same z oczów płyną, skarżyć się trudno, ludzie nie uwierzą, i tak już waryatką nazywają — przytem, wstyd wyznać, że cudza baba milsza mu niż swoja... a może i nie milsza, może tak tylko z nudy chodzi do szewca... dla szewca nos wyciera, wąsy i włosy czesze? ej nie!
— Zaczekam jeszcze trochę... a potem... Zaciskała pięście, aż paznogcie w dłoń się wpijały! oczy wydrapię tej czarownicy!.. tak mnie Boże dopomóż! Oj, oj, jaki teraz smaczny chleb piekła z kminem i czarnuszką, jak suto okraszała strawę, jak czysto utrzymywała chatę i wszelkie statki! Sama zaś koszulę i fartuch miała zawsze białe, świąteczną chustkę na głowie! przystrojona krząta się po chacie i czeka czy nie przemówi do niej; czy nie pochwali przynajmniej kapusty ze słoniną i kartoflowych placków? Nie, ani słowa! jedząc, spogląda już na drzwi, albo na swoje buty, czasem tylko zagada:
— A daj ty mnie babo czerwoną chustkę na szyję, tak coś w gardle świdruje!
Oj, świdruje go, tylko nie w gardle. Marcinowa wie dobrze, czemu on dziś stroi się jak w święto! o czystą koszulę prosić nie śmie, więc chociaż ładną chustką szyję okręca! Bezbożnik! a święta ziemia nosi go dotąd!
— Poczekajcie, niech ja was tylko złapię, groziła w duchu, nie mogąc się zdecydować na jakiś krok stanowczy bez widocznych faktów. Marcin tymczasem każdego niemal wieczora ciągnął do szewców, o Szmulu zapomniał już dawno.
Pusty młyn od niepamiętnych czasów był postrachem całej okolicy. Obwiesił się tam niegdyś kowal pijak i dotąd dusza jego pokutuje w pustych ścianach. Nieraz w ciemną noc jesienną, kiedy wszystko co żyje zgromadza się po chatach, w ulicy głucho, psów nie widać... raptem gwiźnie daleko aż poza wioską. Na odgłos ten w chatach śmiech milknie, baby żegnają się przy kądzielach, starzy mruczą „oho!“ Każdy wiedział, że to w młynie „gwiżdże!“ Podczas burzy szczególnie jęczało tam coś, szumiało strasznie; belki i ściany trzeszczały, najwyraźniej słychać było przasypywanie kamieni; koło stare, omszone, poruszało się zwolna:
— O! już miele! szeptały baby; każda garnęła dzieci ku sobie, wyczekując kiedyż nareszcie ogień piekielny wybuchnie z przeklętego budynku? Zdawało się, że po każdej burzy zostanie już tylko kupa gruzów, albo przepalonych węgli, tymczasem młyn stał po dawniejszemu, szkody nie poniósł żadnej, gdyż z nagich ścian, spróchniałych belek Szmul nawet nic skorzystać nie mógł. Cóż więc miał tu zniszczyć djabeł lub burza?
W całej wiosce jeden tylko stary pastuch Maciej pamięta, jak melli w tym młynie; wówczas jakoby staw sięgał aż do samego koła, był most, były zastawy, codzień kilka furmanek z workami czekało przededrzwiami; przyjeżdżali ze wszystkich stron, jak na odpust. Teraz staw wysechł do połowy, pokrył się pleśnią, porósł trzciną wysoką; brzegi pokryte drobnemi kamykami, gdzieniegdzie tylko nędzna trawka wygląda. Od strony lasu łączy się z trzęsawiskiem; ludzka noga nie postała tam nigdy, bydło nawet nie chodzi w tę stronę, gdyż trawa tam ostra, a zielska szkodliwego co niemiara. Komary bąki, gady przeróżne roją się tu gromadnie; kaczek dzikich i różnych ptaków wodnych bez liku.
W noc wiosenną szumiało, brzęczało, gwarzyło coś, jak w ulu. Nad błotem aż czerniało nieraz od różnego ptactwa! Szmul, widząc, jak całe stada kaczek wypływały z trzciny, albo spłoszone przelatywały z jednego brzegu na drugi, śledził je wzrokiem i rozmyślał: ile to stworzeń bożych marnieje bez korzyści, ile to czystego grosza pływa po wodzie, buja w powietrzu bez procentu! Raz nawet próbował oswoić trochę te dzikie bestye, a chociaż z natury nie lubił wody, odważył się jednak zakręcić spodnie za kolana i wejść do stawu. Czekał. Wieczór był cichy; gęsta trzcina stała nieruchoma jak mur zielony; pleśń i szerokie liście wodnych lilij rozesłały się wzorzysto na spokojnej powierzchni, komary tylko brzęczały gryząc nielitościwie za uszy, szyję i policzki. Szmul cierpiał i czekał. Z najgęstszych zarośli, z pod bagniska wypłynęły kaczki i najprzód starka jedna, druga, za niemi cztery... sześć, oh, całe stado młodych! Ukryte w wodzie, tylko główki trzymały na wierzchu, powoli wynurzyły się spokojnie, poruszyły skrzydłami i płyną wprost na Szmula. On stał z wyciągniętą ręką, uśmiechnięty, nieruchomy, tylko sznurki od kamizelki poruszając się zwolna, zdradzały lekkie drżenie całego ciała.
— Tiu... tiu... no... no... cip... cip... — szeptał z przymileniem, przekonany, że dobrem słowem każde stworzenie zwabić można. Tymczasem zaś przypominał, jakto baby na kaczki wołają?
— Utiu... utiu.. zawołał i przysiadł nieco. Oczy mu błyszczały, z pod otwartych ust widać było dwa rzędy ostrych zębów. Kaczki zatrzymały się o kilka kroków: chuda figura w koszuli i spodniach nie przerażała ich zbytecznie.
— Utiu... utiu..., powtarzał Szmul najmilszym swoim głosem; jednocześnie wyciągnął rękę.
Zaszeleściało, zaszumiało i kaczki znikły jak mara.
Szmul machnął ręką i wyszedł z wody; odtąd przestał już myśleć o procentach od latającego kapitału. O młynie jednak rozmyślał często. Każdej wiosny, gdy wody przybywało, a staw po dawniejszemu podsuwał się pod ściany budynku, Szmul chodził dokoła, oglądał węgły, dotykał zrębów, jakby się chciał przekonać, czy z wiosną odwieczny budynek nie puścił nowych odrośli, z którychby cośkolwiek zrobić się dało? Pu kilku dniach wody ustępowały, a ściany młyna wyglądały coraz czarniejsze, bardziej spróchniałe; z pod zgniłych zrębów wyrastały pokrzywy, mech zielenił się na dziurawym dachu; łopuchy i inne zielska, porosłe wysoko na wilgotnym gruncie, sięgały wyżej dziur od okien, pod samą strzechę niemal; pachło pustką, ruderą, zgnilizną; w dnie słoneczne cale gromady zielonych jaszczurek wygrzewały się na słońcu, kryjąc się pod zrębami przy lada szeleście. Dzieci lubiły ciskać kamieniami w spróchniałe ściany, w dziury od drzwi i okien, wróble, jaskółki gnieździły się gromadnie pod strzechą i w kominie, a tylko rozsądni, dorośli mieszkańcy wioski w dzień spoglądali niechętnie na ponurą pustkę, wieczorem zaś przechodząc, przyśpieszali kroku, czasem nawet żegnali się ukradkiem. Kiedy przed rokiem szewc Michałko powiedział, że sobie we młynie mieszkanie wyporządzi, nikt mu z początku wierzyć nie chciał. Prawda, że Michałko był sam jeden na świecie, jak ta dzika grusza, co czasem w polu rośnie, wiatrem przyniesiona Bóg wie zkąd! Taki zawsze odważniejszy, przywykł do biedy od kolebki, więc już ani ludzi, ani djabła zbytecznie się nie lęka. Wkrótce też ujrzeli, że wyłatał sobie izdebkę, jak raz tęż samą, w której się kowal obwiesił, wymazał gliną, pozabijał dziury, drzwi i okno zrobił nowe, i zamieszkał z żonką i dzieckiem. Teraz młyn wyglądał weselej; tego dnia, kiedy szewc wystawiłkilka kawałków skór przy ścianie na słońcu, szewcowa powiesiła w oknie koszulę i parę świeżo upranych spodni, pustka przestała być straszną: zdawało się, że oznaki ludzkiej pracy wypędziły „złego“, jeśli naprawdę mieszkał tu kiedy. Baby tylko szeptały czasami:
— Oj, skręci „on“ im kark; skręci! z tym żartów nie ma! Filip jak chatę stawiał, tylko parę belek i trochę cegieł z tej pustki wziął, a jaką miał potem biedę! Wilk owce chwytał mu przez trzy lata, na czwartym ciełuszkę schwycił, z chaty choroba nie wychodziła, wiatr strzechę zerwał! Nakoniec sam jak zaczął pić, tak teraz nigdy prawie do chaty trafić nie może! „Wodzi“ go po bagnach, w koło młyna i najczęściej pod cudzemi wrotami z nóg zbija. Jeszcze kiedy piorunem podpali, i cały dobytek spłonie jak świeca!
— Lepiejby już służyć poszli?
— Hm, każdy chce swój kąt mieć, chociażby we młynie!
Z szewcową jednak żyły w zgodzie. Kobieta była młoda, pracowita, a że swego gospodarstwa nie miała, najmowały ją do roboty, za trochę wełny, za len, słoninę lub zboże, czasami za pieniądze. Ale, że cudza była, z jakiejś wsi dalekiej, i tu ani żywego ducha z swoich nie miała, traktowały ją trochę z góry; między sobą rozmawiają na ulicy o tem i owem, a gdy szewcowa się zbliży, milkną, albo rozchodzą się w swoją stronę? bo i o czem z nią gadać? Dobytku swego nie ma, kur nie trzyma, kawałeczek tylko ogrodu przy młynie zasiewa — wiadomo bezdomna kobieta! Ile razy jednak, odszedłszy na robotę, malca swego zostawi na ulicy wraz z innemi dziećmi, każda o nim pamięta, jak o własnym, więcej nawet; krzywdy mu zrobić nie dadzą, nakarmią akuratnie, w deszcz do izby zabiorą, a wieczorem, gdy matka przyjdzie po niego, zawsze mu w rękę wsuną chleba czy sera kawałek, żeby tylko biedne dziecko z próżnemi rękami nie odchodziło z chaty; jedne wierzyły, że od tego szczury giną, inne zaś, że gąsienice kapusty nie niszczą, a prawie wszystkie wiedziały, że od tego im samym dobrze jakoś robi się na duszy. Jedna tylko Marcinowa ani szewcowej ani jej chłopca do chaty nie wpuszczała, spotkawszy się, odwracała głowę, jak od zarażonej. Marcin zato pozdrawiał ją od siebie i od żonki, każdego razu, jak spotkał na ulicy z wiadrami, albo z workiem ziela na plecach. Inne baby przechodziły jednocześnie, on nawet ich twarzy odróżnić nie umiał, szewcowej zaś nogi, plecy i głowa stoją mu w oczach, chociaż ona sama dawno już znikła za chatami. A jeśli ujrzą ją wraz z innemi przy studni, lub przed wrotami, zatrzymuje się najakuratniej i tak zawsze miarkuje, żeby obok niej stanąć; pali fajkę, i niby wcale na szewcową nie patrzy, z drugim gada, a jednak, gdy ona odejdzie, on też odchodzi natychmiast, chociaż w przeciwną stronę. Zawsze znajdzie przyczynę, żeby przejść koło młyna; czasami nie zachodzi wcale, tylko przez okno do izby zajrzy, przemówi do szewca, ten mu odpowie, nie podnosząc głowy od roboty. Przy kominie krząta się Natala, zasłyszawszy cudzy głos, spojrzy przez ramię za okno; nim przemówi, uśmiechnie się pokazując białe, zdrowe zęby. Zęby te widzi Marcin przez cały dzień; wzrusza ramionami, spluwa, zły na siebie i na nią, pomimo to, żęby wciąż mu przed oczyma stoją! Żeby się ich pozbyć, myśli o białej szyi, szerokich ramionach, o cienkim stanie, rumianych ustach... uśmiecha się ukradkiem:
— Oh, żebyś ty przepadła! mruczy, i uśmiecha się znowu. Tego wieczora pewno pójdzie do młyna, chociażby mu żonka czerwonej chustki nie dała. W święta i niedziele szczególniej, przespawszy cały ranek na sianie, sam nie wie co ma z sobą zrobić, idzie tedy do szewców i siedzi kilka godzin z rzędu na kamieniu przy drzwiach, albo w jednem z pustych okien. Gawędy żadnej niema; szewc drzemie, albo leży wyciągnięty przed chatą pod najbliższym stogiem siana; mruży oczy i uśmiecha się, sucha trawa łechce go w bose stopy, od tego dobry jakiś dreszcz po grzbiecie przebiega; umyślnie suwa nogami po trawie. Leżałby tak do jutra, żeby nie skrzypce, co się w karczmie odzywają! Pójdzie tam później, jak słońce się zniży, i jak grzbiet odpocznie trochę po całotygodniowym schyleniu. Natala też przed chatą przygotowuje marchew albo kartofle na wieczerzę; od czasu do czasu wchodzi do izby, a gdzie się nie obróci, Marcin wciąż na nią spogląda. Czasem umyślnie chłopca jej na kolana weźmie, huśta go, podrzuca, gdyż wie, że matka, przechodząc, stanie koło nich, do dziecka przemówi i na niego dobrem okiem spojrzy; fajką malca traktuje, a gdy się ten od dymu zakrztusi, matka rzuca robotę i przychodzi zabrać go z kolan:
— Widać zaraz, że swoich dzieci nie macie! mówi, z cudzemi też obchodzić się nie umiecie! któż widział, żeby maleństwo tytoniem truć!
Bierze chłopca zwolna, pochylona dotyka głową do brody Marcina; on widzi krople potu na jej czole, widzi uszy, kark... bliziutko, aż mu cieplej robi się od jej oddechu; chłopca oddaje bez oporu, chociaż przed chwilą myślał, że będzie go trzymał przez cały wieczór; wszak stała już przy nim, drugi raz się nie zbliży, więc i chłopiec nie potrzebny! Posadziła go przy mężu pod stogiem, sama zaś, zabrawszy cebrzyk z kartoflami, poszła do chaty!
Marcin spogląda na szewca i rozmyśla, że taki nędzny chorobliwy szewczyna nie wart urodziwej Natali, że ona go chyba z biedy wzięła, a teraz może i żałuje? Porównywa go z sobą i pewnym jest, że gdyby przyszło do bójki, zdusiłby szewca z łatwością. Nędzna figurka wydaje mu się coraz śmieszniejszą, rad byłby powiedzieć mu coś drapieżnego:
— Eh ty szewcka duszo! szydłem kaszę jesz! albo przybłęda bezdomny, gnieździsz się w norze, jak zbój. Nieraz już miewał chętkę zaczepić go i złajać ni z tego ni z owego, wstrzymywał się jednak, patrzy z pod nachmurzonych brwi i milczy. Szewc ani dba! Leży sobie na wznak, wodzi wzrokiem po niebie; czasem w stronę spojrzy na wróbla, co fruwa od stogu do stogu; ręce skrzyżował nad głową i próbuje gwizdać. Malec przeszkadza mu, bijąc rączkami po ustach, szewc kąsa niby za rączki, obaj się śmieją.
— Eh, ty złodziej Jasio, eh złodziej, mówi, szczypiąc za policzki, powiedz chłopcze, czemu ty taki złodziej, hę? Widzisz ptaszka tam pod niebem? Ten sam, co tobie śpiewał dziś rano! Taki zbój, jak i ty, Bogu duszę winien!
Chłopak odpowiada mu właściwym sobie językiem; szewc, chociaż nie rozumie ani słowa, patrzy w buzię i uśmiecha się zadowolony! Marcin niepotrzebny im wcale, nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi; dopiero wówczas, gdy nagadali się z sobą, naśmieli, zwrócił się do Marcina:
— Czy was żonka na cały dzień do młyna puściła? spytał ze złośliwym uśmiechem. Musi być w święto daje wam swobodę razem z żywiołką, hę?
Marcin pali fajkę i milczy. Szewc tymczasem spogląda na jego buty wysmarowane sadłem, na spodnie i koszulę z cienkiego płótna, a w duchu myśli:
— Ot, zdrów chłop! żeby mnie takie łapy, taki grzbiet mocny! Dalibóg, codzieńby parę butów uszył! Nie lubi Marcina; zazdrości mu chaty, dobytku, porządnej odzieży, przedewszystkiem zaś zdrowej, silnej postawy i tego, że we wsi każdy uważa go, jako porządnego gospodarza; Szmul daje wódkę na kredyt i jeszcze sam prosi, żeby brał. Zauważył przytem, że na Natalę patrzy, jakby nie wiedział, że ona cudzą żonką jest... gada do niej bez żadnej potrzeby, a wychodząc, zawsze jeszcze z progu obejrzy się na nią parę razy! Ona wprawdzie na niego ani patrzy, ale... wiadomo kobieta!... za nią ręczyć trudno! Wolałby tedy, żeby Marcin wcale nie zachodził do młyna.
Do chaty jego nigdy nie zagląda, tylko w karczmie, gdy go czasem kwaterką potraktuje, szewc przyjmie... ot tak — przez delikatność, a potem zły jest na siebie, oddałby, żeby mógł! Dokucza mu na każdym kroku, wyśmiewa, przy ludziach szczególnie, gdyż lubi uchodzić za dowcipnego; trzy lata uczył się w miasteczku, potem wałęsał się od wioski do wioski; świata kawał zwiedził, rozumu dużo ma, a z chłopami bratać się nie lubi. Ma nawet czarny surdut, kamizelkę i popielate spodnie, które nakłada, idąc w niedzielę do miasteczka, albo do dworu na robotę; codziennie jednak nosi tylko niezbędną odzież z grubego płótna, bardzo połataną, lecz to nie przeszkadza mu wymyślać wszystkim od łapserdaków i oberwańców.
— Dziwo, że was żonka nigdy do sochy nie zaprzęga zamiast wołów? mówi dalej, oralibyście dobrze, i bata na was nie trzeba: krzyknęłaby tylko przy kominie hej, ho, ho, a wybyście już w polu siedm kościołów ujrzeli ze strachu! co, może nie prawda? Szczęście, że baba kuta, po mądrej drodze was prowadzi, samibyście tam nigdy nie trafili! Słyszę, łysego konia chce handlować z Filipem na ryżą krowę i was daje w dodatku na trzy miesiące; sobie tymczasem innego na wasze miejsce przyjmie. Tak ludzie gadają, czy prawda — nie wiem; od wczoraj nie byłem w wiosce. Po sprawiedliwości mówiąc, dość byłoby was na miesiąc oddać, krowa Filipa nie warta więcej. Jak myślicie, a?
Marcina żarty te mało obchodzą; przywykł już spoglądać na szewca, jak na „brechacza“; zaledwo dziesiąte słowo w uwagę bierze, a i z tego nic sobie nie robi! Nie chciałby tylko, żeby Natala słyszała, wobec niej stara się wykarać czemś ważniejszem, niż jest w istocie; rad byłby, żeby każdy przed nim pierwszy czapkę zdjął, on zaś spojrzałby na nią i pomyślił: a, co widzisz, ja to nie twój Michałko, przed którym nawet pies ogonem kiwać nie chce.“ W tym celu wobec niej nigdy nosa palcami nie uciera; w ostatecznej potrzebie czycha, jakby tabakę zażywał. Teraz, spostrzegłszy, że wyjrzała przez okienko i może posłyszeć ich rozmowę, zapytał:
— No cóż, kupujecie krowę, czy tak cały swój wiek będziecie bez żywiołki?
— Kupiłbym choć dwie za pięć palców.
— Tak żyć trudno! żonka i dziecko zmarnieją.
Natala płucze miskę przez okno i słucha, umyślnie tedy dodał głośniej:
— Kobiecie zawsze trzeba lepszą wygodę dać!
— A cóż wam do mojej kobiety?
— Mnie... nic, ot tak z gawędy przyszło, więc mówię, że jej nadto już ciężko pracować o suchej strawie! Na zimę wziąłbym na przechowanie.
— Żonkę?
— Eh nie, krowę, jeśli kupicie; w tym roku siana dużo.
— Dobrze byłoby. Trzeba będzie z czortem pogadać, jak da pieniędzy, to wówczas będę z wami o krowie i sianie gadał!
— Eh, wy zawsze po swojemu! Szewcowa tymczasem mruga na Marcina, żeby namawiał do kupna; ona już oddawna myśli o krowie choćby najmniejszej. Strasznie ciężko żyć bez mleka i okrasy! często aż w brzuchu smokcze od postnej strawy! Mężowi przypominać o tem nie śmie, bo wie, że on nigdy kopiejki przy duszy nie ma! Żeby Marcin pożyczył choć kilka rubli! powoli odrobiłaby może... codzień przecież zarabia cośkolwiek.
— Jakóbowa sprzedaje swoją łysą, może na wypłatę da? mówił zachęcony błagalnem spojrzeniem Natali. Ja pożyczę na początek!
— No, no, jeszcze w złą godzinę wymówicie! Cóż wasza baba na to powie?
W głosie szewca słychać niedowierzanie! Wolałby mieć parę wieprzów, ale wiej że żonka krowy pragnie! widział nieraz, jak czerwieniła się z zazdrości, spoglądając na żywiołkę sąsiadek! nie mówi o tem, bo już ma taką cichą naturę, ani skarżyć się, ani prosić nie umie, czasem tylko spojrzy żałośnie; a jemu od tego spojrzenia, jakby szydłem w serce ukole! W tej chwili oddałby za krowę swój czarny surdut, kamizelkę i popielate spodnie, Cóż, kiedy za wszystko to razem niktby nawet ciełuszki nie dał!...
— Trzeba będzie pogadać z Jakubową, to może i bez czorta obejdziem się jakkolwiek, mówi szewc, spoglądając na Marcina. Natala też patrzy na niego badawczo,
On czuje, że w tej chwili jest dla nich Opatrznością; milczy, nie dla tego, żeby wypowiedzianych słów żałował, bynajmniej: obiecał i dotrzyma, choćby mu przyszło samemu pożyczyć! Nieraz już przecie dopomagał ludziom według możności; w gromadzie żyjąc, musi jeden drugiego ratować.
W wiosce zresztą to nie nowina, każdy w biedzie ratuje sąsiada, tak już Bóg chciał, kiedy dopuścił, że kilkanaście chat tuli się w kupie jedna do drugiej, a ludzie żyją razem, niby jedna rodzina! Szewcowi pomogliby dawno, żeby nie to, że obcym jest w wiosce, ziemi niema, nic go do miejsca nie wiąże, zabierze manatki do kieszeni i zemknie, a potem szukaj wiatra w polu! Do tego człek niepewny, wypić lubi, cherlawy, jak przepije się, chodzi dni kilka niby martwy; żeby nie zarobek żonki, zmarniałby dawno, hardy jakiś, najlepszem nawet słowem ugłaskać się nie daje, nie lubią go wszyscy, gdyż zawsze jakieś plugastwo gada. Baby mówią, że zamiast śliny, jad w gębie ma, dziwią się Natali, że wyszła za takiego niedołęgę. On śmieje się, wmawia, że przez zazdrość tak gadają, że każda gotowa za nim do piekła pójść, byleby tylko chciał! Podhumorzony nazywa wszystkie wiedźmami, ale umie i lepsze przezwiska. To też każdy dziwił się, że Marcin prawie codzień do młyna chodził! Żeby Natala była wesoła, gadatliwa, jedna z tych, co to jak promień słońca gwałtem do oczu się cisną, zaraz odgadliby zagadkę: cicha, zapracowana kobieta nie mogła wzbudzić złych myśli. Młoda była wprawdzie, wysoka, cienka, oczy miała czarne, twarz smagłą. Patrzeć na nią przyjemnie, cóż kiedy ona tylko na robotę patrzała, do Marcina nie przemawiała prawie nigdy, zagadnięta patrzy mu długo w oczy, nim zbierze myśli i odpowie cośkolwiek, najczęściej odejdzie bez odpowiedzi. Jemu wcale o gawędę nie chodziło, głos żonki brzęczał mu w uchu bez przerwy, chętnie więc żyłby choć czas jakiś wśród głuchoniemych. Na szewcowę z początku lubił patrzeć, potem próbował siadać koło niej tak blizko, żeby łokciem dotykać boku, wówczas przychodziło mu na myśl pogłaskać ją po plecach, lękał się szewca! Pies ten gotów był za kolana ukąsić! Wyżej możeby nie dostał, ale zawsze i kolan szkoda! Czekał więc sposobnej chwili, tymczasem chował swoje myśli, jak ślimak rogi; dziwił się, czemu Natala patrzy na niego, jak na pień, albo jak na wiadro z wodą? Inne kobiety nieraz już zaczepiały go w różny sposób, chwaląc jego konia, albo nowe buty, byleby tylko pogadać z nim trochę; rozumiał to, ale ze zręczności nie chciał korzystać, spluwał nawet często na te wszystkie głupstwa, w wolnym czasie wolał spać, albo siedzieć u Szmula. Teraz zgłupiał jakoś... oczarowała go może?...
— Czego ja do niej przystał! rozmyśla czasami, idąc wieczorem do młyna. Cudza żonka... tfui w wiosce gadać zaczną... a i bez gawędy wiem, że to niesprawiedliwie!
Jednocześnie przychodzi mu na myśl wiele podobnych wypadków. Dawniej dziwił się, że ludziom mogą takie głupstwa przyjść do głowy! Teraz myśli o tem z uśmiechem, przypomina sobie coraz więcej słyszanych i widzianych rzeczy w tym rodzaju. Niektóre skończyły się strasznie. Wzruszał ramionami. On nigdy nie zgłupieje tak bardzo! ej nie! pochodzi trochę i rzuci!... Nowa kobieta wpadła w oko i nic więcej, wszystkie inne w wiosce znał od dziecka. O niektórych wiedział to i owo!... Dziś nawet dostrzegł, jak Stefanowa rozmawiała z Filipem przez płot od strony łąki; zasłyszawszy kroki odwrócili się do siebie plecami. Ona przeszła śpiesznie przez konopie do chaty, łodygi trzeszczały pod nogami, widocznie nigdy tą drogą nie chodziła; on zaś odszedł do studni, wody jednak nie pił, przestał chwilkę i znowu obejrzał się na konopie Stefanowej.
— Hm, wiadomo ludzie! Marcinowi wydało się to bardzo naturalnem, mimowoli przyszło mu na myśl, że i przy młynie jest ogród z konopiami, miarkował zarazem, czy Natala schowa się w nich z głową, czy tylko po ramiona?
Jeśli wieczór był ciemny, zdaleka już widział oświetlone okienko. Nim wszedł, zaglądał do izby przez szybę, chociaż zawczasu wiedział co ujrzy: szewc siedzi na nizkim stołeczku, przed nim, na trochę wyższym, lampka i różne szewckie przybory. Żonka obok niego przysiadła na ziemi, ręce skrzyżowała pod piersiami i gada o czemś, wpatrzona jak w obraz w pochyloną głowę męża, od czasu do czasu odgarnia mu ręką włosy z czoła, wówczas on szczypie ją za policzek, mówi coś śmiejąc się; za oknem słów nie słychać, ale pewno „ej ty moja babo!“ powiedział, tak mu przynajmniej z oczu patrzy! Malec siedzi na stołku między kopytami, kłębek z dratwą przycisnął do piersi, drugą ręką przebiera szydła i świdry; zajęty nie ma więc czasu grymasić. Lampka oświetla tylko małą przestrzeń, dalej ciemno, koło komina bieleją szmaty rozwieszone na sznurku, w jednym kącie widać pościel na łóżku. Cała izba wygląda, jak skrzynka: dwoje mieszczą się z biedą, trzeci zawadzałby, żeby był trochę większy! Tymczasem gospodaruje na stołku: zebrał do koszulki wszystkie gwoździe, naplątał dużo dratwy, a dokonawszy tak wielkiego dzieła, zamyślił się! Zaczyna czmychać po cichu.
Od stołka do kołyski krok tylko; matka ułożyła go, okryła, kołysząc, śpiewa dla niego niby, w istocie zaś dla siebie i szewca; a tam za drzwiami, w pustym młynie jęczące echo wtóruje żałośnie. Marcin w swojej chacie nigdy śpiewu nie słyszy; żonka jego, jak wszystkie zresztą zamężne kobiety, chyba tylko czasem przy żniwie zaciąga pieśń krzykliwą, w chacie zaś pracuje i narzeka! Śpiewem wabią się ptaki i młodzież: dziewczęta wiedzą o tem dobrze, baby nie chcą darmo gardła drzeć! Dawniej miał siostrę dziewczynkę niewielką, chudą czarniawą, ale pracowitą jak stara; pieśni różnych umiała bez liku: od rana do nocy głos jej słychać było w chacie, w ogrodzie, w obórce lub w polu! Dzieci niańczy, kartofle kopie, czy koło domu się krząta, zawsze śpiewa, taką już ptasią naturę Bóg jej dał od kolebki! Marcin lubił ją więcej niż całą swoją rodzinę, a chociaż sporo już wyrosła, brał ją często na kolana i główkę do swojej szyi przyciskał; hodował dla niej piękną ryżą ciełuszkę i zawsze mawiał, że jak zamąż iść będzie, to połowę dobytku jej odda; ojca już dawno stracili, a cała rodzina zostawała na jego opiece. Mała tymczasem marniała z dniem każdym: wiadro z wodą podjęła, czy może zbyt wielkie wory kartofli dźwigała na plecach, coś w żołądku zerwało się i odtąd nie mogła już przyjść do siebie! Śpiewała jeszcze, ale jak?... Marcinowi od tego śpiewu serce miękło, oczy łzami zachodziły... Swego zdrowia dałby jej żeby mógł! Ostatnie lato całe przeleżała w ogródku za chatą, pracować już nie mogła; skurczona w trawie, przykryta siermięgą, drżała, chociaż słonko dogrzewało rozkosznie, a w ogródku roił się cały świat ptaków i owadów; kury grzebały na grzędach, stada wróbli przelatywały z konopi na wiśnie; dawniej odpędzała szkodników klaskaniem w dłonie, teraz tłumiła oddech w piersiach, żeby im nie przeszkadzać; z chorobliwą tęsknotą spoglądała na wesołe roje motyli, unoszące się nad kwiatami czerwonych i liliowych maków, słuchała jak pszczoły brzęczą wśród liści! Wkrótce cały ten świat powietrzny krążył koło niej bez trwogi; czasem tylko nowoprzybyły wróbel oglądał się na nią lękliwie, wprzód nim zaczął dziobać dojrzałą wiśnię. Marcin zachodził do ogródka, jak tylko wracał z pola na obiad, gładzi ją po głowie, a dziewczynka patrzy w oczy i milczy.
— Może ty jeść chcesz? spyta i siądzie obok niej na trawie, przygarnie do siebie. Eh, ty chuda ptaszyno... szepce nad główką, eh, ty.. ty...
Chciałby coś jeszcze powiedzieć, ale głos ma taki gruby, twardy, szeptać długo nie może... Siedzi więc dłużej niżby sam chciał; tam nieraz robota czeka, czas iść, a tu dziewczynka za rękę objęła, albo głowę na kolanach położyła: drzemie niby, lecz zaledwo spróbuje usunąć ją na trawę, otwiera oczy, spogląda na niego żałośnie i sama się usuwa! A jemu jakby coś w sercu pęka! Wstaje, odchodzi, bo robota czekać nie może. Z poza płotu ogląda się na nią i widzi, jak z wyciągniętą szyją patrzy na dróżkę, którą odszedł. Długo jeszcze stoi mu w oczach chuda, żółta istotka, z wynędzniałą twarzyczką, z białą jak len główką i niebieskiemi dziwnie smutnemi oczkami! Umarła wreszcie! Bóg zabrał! mówiła matka, i tejże nocy wyciągnęła się wygodniej na łóżku; dziewczynka sypiała zwykle u niej w nogach, a chociaż miejsca zajmowała niewiele, wygody też nie przyczyniała. W chacie nie spostrzeżono prawie, że jej zabrakło; w ogródku tylko wróble oglądały się trochę zdziwione na próżne miejsce wśród trawy, a kot z większą śmiałością wskakiwał na drzewa w odwiedziny do ptaków. Marcin przez kilka dni chodził jak osowiały; lżej mu byłoby, żeby mógł ryknąć z całych piersi, ale jak dawniej nie umiał mówić do niej zwykłym głosem, tak teraz płakać po niej nie mógł! Żal serce opłynął, dusza bolała, mówić o tem nie potrafiłby z nikim! Dziesięć lat upłynęło od tej pory, a dotąd jeszcze pamięta o niej! Każdego roku na dziady, stawiać za okno wódkę, mięsiwo i chleb dla „duszyczek“, kładzie razem garstkę żórawin:
— Niech jej na zdrowie idzie! szepce. Nazajutrz, co do jednej jagódki zdziobią wróble prawnuki tych, które jej szczebiotały za życia!
Śpiew Natali przypominał mu siostrę, był równy, cichy, słuchałby go do sądnego dnia, żeby miał czas! Nie myślał wówczas ani o szewcowej, ani o żonce, kiwał się z boku na bok i mruczał pod nosem niby wtór do pieśni. Ale potem ogarniał go żal jakiś, że szewcowa spogląda na niego obojętnie, albo i wcale nie patrzy! Pożyczył pieniędzy na krowę, konia dawał kilka razy do miasteczka; myślał, ze będzie łaskawszą, przemówi pierwsza w ulicy, albo wyjdzie pogadać przed wrota, wówczas wyjąłby fajkę z ust i żartowałby z nią wesoło... oho! czy to on nie wie, jak gadać z młodą kobietą! Tymczasem postanowił przytrzymać ją za spódnicę, gdy będzie koło niego przechodziła; jeżeli zaśmieje się, to będzie dobry znak, jeżeli zaś... nie przypuszczał zbytniej srogości... wszystkie one jednakie. Zręczność ku temu wkrótce się zdarzyła. Pojąc konia przy studni, widział, jak szewc ubrany w czarny surdut, z czapką zsuniętą na tył głowy, maszerował przez wioskę, w ręku niósł kopyta i inne drobiazgi zawiązane w czerwonej chustce; uśmiechnięty złośliwie oglądał się na wszystkie strony.
— A dokąd Bóg prowadzi? spytał Filip stojący przed wrotami.
— A przed siebie!
— Na długo?
— Aż nim nie wrócę.
— Na robotę? Do miasteczka, czy do dworu?
— Albo co, może nie pozwolicie?
— Idź ty na złamanie karku.
— Pójdę; a wy Filipku pilnujcie mojej chaty, żeby czort nie sprzątnął bez pory.
— Kaduk niech jej pilnuje!
— Dziękuję za dobre słowo! Daj wam Boże to wszystko, czego nie chcecie! Bywajcie zdrowi, bodajby was nie stało do mego powrotu! dodał z przymileniem.
Filip zaklął po swojemu, ale szewc już odszedł; obejrzał się i kiwnął głową na podziękowanie za dobre życzenie. Tegoż wieczora Marcin podług zwyczaju pociągnął do młyna. Na dworze jasno było, jak we dnie, księżyc orał zwolna po niebie, pachło jesienną rosą, suchą trawą, w powietrzu zabierało się na przymrozek. W chatach ogień widać w każdem okienku, w ulicy już pusto, psy leżą przed wrotami. Idąc, patrzył w przeciwną stronę, pod las, gdzie nocleżniki ogromny ogień rozłożyli, a w duchu myślał, że jeśliby teraz który z sąsiadów wyszedł przed wrota i zapytał dokąd idzie, odrazu zacząłby z nim o wielkim ogniu gadać. Nikt nie wyszedł, a Marcin zdaleka już spostrzegł Natalę, bosą, bez chustki na plecach; zbierała przed nocą uprane szmaty z płotu. W okienku nie było światła; szewc dziś nie pracuje, a księżyc dostatecznie oświeca malutką izbę. Zbliżywszy się stanął przy płocie, i zrazu zaniemiał jakoś, z pustego młyna powiało chłodem, zżymnął się, sam nie wiedząc dla czego.
— Michałko w domu? spytał i obejrzał się ku wiosce.
Spojrzała na niego przez ramię, nie przestając zbierać sztywnych jak róg koszul i ścierek.
— Wiecie, że niema odrzekła. W tej chwili Żuczek spoczywający przed drzwiami powstał, i, kiwając ogonem zbliżył się do rozmawiających, spojrzał badawczo w twarz Marcina.
— Aha niema! no to i dobrze! Patrzał na nią z głupiowatym uśmiechem.
— Wy musi być trochę wypili... a? idźcie, a to później do chaty nie traficie. Zabierała się odejść.
— Czego ty Nataleczko odemnie uciekasz jak od zarażonego? spytał, a zęby dzwoniły ze strachu. Teraz właśnie należało przytrzymać za spódnicę; nie śmiał, lękał się, żeby nie zrobiła harmideru; a Żuczek patrzał mu w oczy uporczywie. Marcin gotów był kopnąć go nogą w szyję!
— Gdzież ja uciekam? jak stała tak stoję, to wam świat cały z przed oczu ucieka!
— Bo ty mnie lękasz się hę? próbował uśmiechnąć się, wykrzywił usta, a w duszy coś szeptało: eh jaki ślimak! baba stoi czeka... a tu!... no, no, zaraz, ot zaraz! przestępował z nogi na nogę; czekał żeby ona zaśmiała się, czy choć okiem rzuciła uważniej... Nie, ani dba! zdejmuje koszulę, rękę wsuwa w zeschły rękaw, prostuje akuratnie, potem po drugą sięga!
— Czego ty mnie lękasz się! spytał nad samem jej uchem.
— A idź ty na suche lasy! ofuknęła; napił się, ledwo na nogach stoi, sam swego cienia lęka się, a ludziom strach wmawia! Czy ja okradła kogo, czy duszę djabłu sprzedała?
— Ej, bo ja nie to chciał powiedzieć!
— Albo ty wiesz czego chcesz?
— Wiem, dalibóg wiem, tylko ty pozwól mnie do słowa przyjść! widzisz bo... ty mnie lękasz się... uciekasz, a ja...
— Tfu, zgiń mara! ot przyczepił się! Stała przed nim, spory węzeł bielizny trzymając przed sobą: z poza sterczących ścierek i rękawów wyglądała jej twarz, bladawa od światła księżyca, czarne błyszczące oczy; brwi ściągnęła zlekka, zacisnęła usta; wcale nie wyglądała na przelęknioną.
— Idźcie wy spać! rzekła łagodnie jak do dziecka, a to ludzie śmiać się będą, że do cudzej żonki chodzicie! dodała żartobliwie; wasza wam tego nie daruje, ot i będzie piekło w chacie. Od łagodnego jej głosu, zaszumiało mu w głowie jak po wódce; teraz sam nie wiedział, czy ona żartuje, czy naprawdę nie domyśla się, czego tu przyszedł, do spódnicy dotknąć nie śmiał! Eh, żeby to była inna na jej miejscu!
— Pójdę, zaraz pójdę, szeptał poruszając plecami; zdawało się, że całe uczucie w kości mu weszło, przeciągał się leniwo, nie przestając patrzeć na nią.
— Aha, ot dobrze, że na myśl przyszło! zawołała Natala; wasza prosiła, żeby jutro na pranie przyjść, a tu mój chłopiec skwierczy; jeżeli nockę źle prześpi, a jutro nie poprawi się, to nie wiem jak będzie... z chorem dzieckiem jaka tam robota! Mówiąc, szła do chaty, za nią Żuczek ślad wślad postępował i Marcin wlókł się jak pijany. Teraz właśnie zdobył się na odwagę, ale ona była już za drzwiami zasunęła zasuwkę! we drzwiach pozostał tylko Żuczek, szczerzył zęby i burczał groźnie.
— Ot ja głupi! zawołał Marcin i wzruszył ramionami.
Też same słowa, tylko innym głosem powtórzyła w chacie Natala.
— Ot grzesznik, ot głupi... dziad! pilść z giowy lezie, a on tu jeszcze... a!... a!... grzechu nie lęka się... patrzy jak złodziej... gada niby nie do sensu... aj, znam ja ich... przypilnował kiedy chata pusta! o...! A tam na dworze jeszcze kilka szmat zostało. Świnie podrą, albo pies gdzie zawlecze! Wyjść jednak nie śmiała, któż go wie, może czatuje gdzie za węgłem!
A.. a! powtórzyła raz jeszcze głosem biernych, bezsilnych istot, które tylko na podziwienie zdobyć się mogą. Gniewu nawet nie czuła, raczej żal głęboki, że ją z cichego, równego życia, wykoleić chciano! Nieraz już zagabali ją młodzi i starzy, uciekała, a raczej usuwała im się z drogi, zmykała do chaty; śmierć chyba tylko wyciągnie ją ztąd! Śmieli się ludzie z jej Michałka; widziała przecież, że jest mały, chudy, nogi ma koślawe; a na brodzie tylko kilkanaście włosków, mówi przytem piskliwym głosem, żal i śmiech bierze, słuchając jego mowy. Dawniej też śmiała się z niego, jak z ostatniego niedołęgi. Teraz nie porzuciłaby dla nikogo w świecie! Eh, świat cały bez niego byłby dla niej wielką pustką, gdzie ludzie mrą z głodu, z bólu... ze wstydu! Wziął ją biedną sierotę z dzieckiem, a tak nieszczęśliwą, że śmierć nawet brać jej nie chciała! Przez cały wiek swój pamiętać będzie jedną straszną godzinę! Szła sama nie wiedząc dokąd, bez chleba, bez przytułku, z dzieckiem na ręku. Z początku w sercu bolało, oczy łzami zachodziły... Potem ból ustał. Łzy oschły, dziecko leżało jak martwe przy sercu; czuła, że siły nikną, nogi sztywnieją... jeszcze kilka kroków... upadnie i nie wstanie może! Wstała jednak! ocknęła się śród bagna, porosłego tatarakiem i trawą wysoką; siły wróciły, mogła iść dalej, ale dokąd? Jeszcze żeby bez dziecka! Przeczuł tę myśl i zakwilił cichutko! Eh, może zostawić tu wśród bagna? Nad główką szumi trzcina zielona, ptastwo szczebiotem zagłuszy kwilenie. Toż tylko szczypta życia w tem maleństwie! duszyczkę wiatr rozniósłby po łące, ciałko zjedzą muchy i komary...! Wczoraj już myślała o tem, gdy idąc przez las podszyty leszczyną, spoglądała na mech zielony; istną pościółkę dla królewiątka! Sionko rzadko zagląda, gęste liście od deszczu zasłonią, tylko... wilk zjeść może! Wczoraj uciekła, zostawiwszy w lesie straszne myśli, sił miała więcej! dzieciak ciążył strasznie, a trzcina tak odurzająco szumiała nad głową! Zostawiłaby... a potem sama zmarłaby może z żalu i tęsknoty! Michałko lepił wówczas swoją izbę we młynie i często chodził na bagno po mech, po trzcinę; znali się z sobą dawniej, gdy służyli w jednej wiosce; wówczas już chciał się z nią żenić, ale biedny był bardzo, swatów porządnych przysłać nie mógł; ona zaś była najładniejszą dziewczyną w wiosce! Spotkali się teraz i jakoś zrazu do słowa przyjść nie mogli; ona stała jak w ogniu, oczu podnieść nie śmiejąc; on spoglądał na jej bose, pokaleczone nogi, na wynędzniałą twarz; spojrzał na dziecko owinięte w brudne szmaty; bagno, podarta odzież, dopowiedziały resztę! Teraz już nie trzeba było posyłać swatów! Pożenili się, dziecko ochrzcił na swoje imie, a nawet na pijano nie wspomniał nigdy o tem. Z początku myślała, że on tylko tymczasem taki dobry, że wkrótce bić ją zacznie i swoją łaskę wymawiać! Widząc, że chłopca lubi jak swego, na rękach nosi, karmi i pieści, do niej zaś zawsze łagodnie przemawia, uspokoiła się, nabrała otuchy!... a gdy pod sekretem przed nią, uszył chłopcu maleńkie trzewiczki, i że wyszły dobrze, całując w kolanka, mówił, że własny jego szewcki syn, nie mógłby mieć nóżek więcej przydatnych do butów! wówczas aż zapłakała w szczęściu! wybiegła przed chatę, ocierając oczy fartuchem, a nos palcami, szeptała:
— Ot doleczkę Bóg dał mnie... a!... czy ja mogła myśleć, że takiego człowieka dostanę... a!... Bożeż ty mój mileńki!... a doloż ty moja!... co ja jemu zato?... duszęby dała..! nieba przychyliła! słów brakło, płakała i śmiała się zarazem!
Odtąd na całym bożym świecie dla niej był tylko ten jeden człowiek; wiedziała, że każdy od niego silniejszy, piękniejszy, pracowitszy może... ale lepszego nie znała! Teraz pragnęła jedynie, żeby malec podrósł prędzej, żeby choć gęsi mógł paść, potem do świń, do bydła poszedł, ot i wykierowałby się na człowieka! Tymczasem Józiek siedział przy ziemi, jak zaklęty: głowa rosła, ręce i nogi tłuściały, krzyczeć umiał, ale w górę iść nie chciał! Przychodziło jej na myśl, że może on już taki maleńki zostanie? Michałko mówił nieraz, że go na pastucha nie da, rzemiosła wyuczy i chłopem być nie pozwoli! Byleby tylko podrósł, potem już nie bieda! Wieczorami rozmawiali zwykle, jak to dobrze byłoby ziemi kawałek mieć. Chatę choć małą, dobytku wszelkiego po trochu! On kiwał głową i cmokał językiem, ona gadała, rozkoszne projekta rozgrzewały krew: rumieniec pokrywał policzki, oczy błyszczały! Szewc podnosił głowę i patrzał na nią, albo zarzucał rękę na szyję, przyciągał do siebie i całował w samą gębę!
— Eh, żeby nie ta wódka przeklęta!... mruczał. Ona zaś robiła tajemniczą minę. Chata, ziemia, dobytek, musiały kosztować przynajmniej trzysta rubli — suma straszna. Michałko pojmował całą jej wielkość. Natala wiedziała tylko, że z groszów się składa, zbierała więc te grosze, jak mogła; w sienniku pod głową miała szmatę zwiniętą starannie, a w niej dwie asygnatki rublowe i sześć miedzianych dziesiątek! O skarbie tym milczała, nawet przed mężem! On nieraz, idąc w niedzielę do miasteczka, kręcił się po chacie zafrasowany, że grosza przy duszy niema, a tu i na towar trzeba, i między ludźmi bez szeląga wstyd jakoś... Spoglądał przytem na żonkę z pod oka. Ona zaciskała zęby, stała na miejscu jak nieżywa; nie wytrzymałaby może, ale, niedowierzając sobie, przysięgła raz w kościele przed Matką Bożą cudowną, że grosza jednego z tych pieniędzy nie da; teraz można ją było pokroić w kawałki, a nie wydałaby tajemnicy! Raz tylko jeden o mało nienaruszyła skarbu! Michałko po przepiciu zasłabł, trzy dni leżał i tylko wodę pił! oczy zbielały, gadać nie mógł Natala biegała jak szalona; wełnianą chustkę i nową spódnicę oddała znachorce za leki, w końcu postanowiła w niedzielę zanieść pół rubla na mszę! Wyjęła już nawet szmatę z siennika i przez cały dzień nosiła ją za koszulą na piersiach. Ozdrowiał przed niedzielą, i jakby przeczuwając niedoszłą ofiarę, zrobił się jeszcze lepszy! nazywał ją teraz: rybką, duszką, a czasami „mojeż ty serce!“ Chłopca ciągle przy sobie trzymał! Bóg tylko jeden wiedział o jej szczęściu i wdzięczności! Ludzie litowali się, nazywając ją biedną szewcową, albo biedną Natalą! A ten Marcin głupi myślał, że ona o swoim Michałku choć na chwilę zapomni! Wzruszała ramionami spoglądając przez okienko. Odszedł już, na dworze nie widzi nikogo, ale strach jakoś za drzwi wyglądać... Eh, może świnie nie podrą bielizny? Żuczek będzie pilnował! Zasypiając postanowiła nie wspominać o niczem mężowi, a z Marcinem gadać po dawniejszemu, jak z dobrym sąsiadem; lękała się trochę i ludzkich języków; serce drżało na samą myśl, że znowu ludzie palcem ją wytykać zaczną... Od złych gawęd skryłaby się choć do ziemi, tak jej dobrze było w tem ciężkiem, nieraz głodnem, ale spokojnem życiu!
Marcin, odchodząc, obejrzał się kilka razy na czarne ściany młyna; pewnym był, że Natala wyjdzie zebrać pozostawione szmaty, w istocie zaś, żeby pogadać z nim trochę; widział przecież, jak zmiękła pod koniec, pijakiem przestała nazywać i... poweselała! oj to baba! Kręcił głową i uśmiechał się do siebie! Rad był, że już pierwsze lody przełamał: przyszedł jak Michałka nie było, gadał z nią łaskawie, nie tak jak zawsze, gdyż dotąd nigdy z nią nie rozmawiał; ona wie co to znaczy! Kręcił głową i uśmiechał się do siebie. Jutro przyjdzie, już jak do dobrej znajomej, odrazu mrugnie znacząco, jutro już nie trzeba będzie wiele gadać... oj ta baba! Żeby dojść do domu, musiał przechodzić przez cały szereg chat po jednej i drugiej stronie ulicy; ognia już nie widać, a czarne okienka wyglądały jakby zdziwione oczy sąsiadów. Wszyscy śpią, on jeden włóczy się... wzruszył ramionami „ot czort nosi!“ szepnął z pobłażliwym uśmiechem. Lękał się, żeby przez okienko nie wyjrzała jaka ciekawa twarz babska, zwabiona jego ciężkiemi krokami; próbował stąpać ciszej, suwał nogami po piasku, jednocześnie przyszło mu na myśl, że tak muszą chodzić złodzieje! Gdy przyszedł przed chatę Jakóbowej, zkąd przez ogród i łąkę młyn widać jak na dłoni, obejrzał się raz jeszcze, chciał nawet przysiąść na kamieniu, ale przypomniał, że przeszłej nocy pokradł ktoś sery Jakóbowej, a baba przysiągła na mękę pańską, że dopilnuje złodzieja. Któż wie, może czatuje gdzie za drzwiami, ujrzawszy go, gotowa jeszcze harmideru narobić. Poszedł dalej, młyn skrył się w oddali, ale Natala stała przed oczyma tak blizko, jakby wciąż jeszcze patrzył na nią! Jeżeli jutro przemówi po dawniejszemu, to będzie znaczyć „przyjdź wieczorem!“ Pewnym był, że przemówi. Czy to ona pierwsza taka w wiosce. W duszy już nawet ślubował złożyć krowę na ołtarzu miłości, był to jednak ślub niewyraźny... może, zobaczę.. eh, biednym ludziom dopomódz, tak przecie sam Bóg przykazał! rozmyślał, zbliżając się do chaty. Zamykając wrota ostrożnie, słyszał jak żonka kaszlała w izbie.
— Tleje jeszcze... umiera i zamrzeć nie może... męczy się tylko! Ja święty człek, dalibóg święty! Tyle lat żyje z tą złośliwą chorobą!.. odpokutował ja za wszystkie swoje grzechy, aż do śmierci... a!... Nie zaszedł do chaty, wsunął się ostrożnie do siennicy, a w minutę potem chrapał już smaczno! Śniło mu się, że żółty wół, ten sam, którego dziś smagał przy oraniu, schwycił go na rogi i uniósł w powietrze, wysoko po nad wioskę. Niesie jak potępieniec! Już tylko karczmę widać malutką, niby łupina orzecha! Szmul stoi przede drzwiami... niech go licho! wyszedł o swoje trzy ruble krzyknąć... złodziej! Pod niebem nawet człowiekowi spokoju nie daje! Wół już wyżej obłoków leci!... w dole widać tylko staw bielejący, jak śniegiem usłany... Marcin trzymał się mocno za rogi, głowę do szyi przycisnął... W tem wół spostrzegł dworską koniczynę za lasem, szarpnął naprzód!.. rogi z rąk się wymknęły, a Marcin upadł jak długi na dno stawu! Oh, aż podskoczył na sianie, otworzył oczy:
— Tfu, zgiń maro, przepadnij! Splunął raz, drugi; krew jak młotem biła w głowie i w piersiach. Nazajutrz żonka zasłabła bardzo; od kilku już dni siedziała skurczona na łóżku, okryta kożuchem, kaszlała strasznie; dziś już kaszleć przestała, oczy mgłą zaszły, przytuliła się do ściany, jak nieżywa! Na stole leżał klucz od skrzyni; był to bardzo zły znak: z kluczem tym jakby cała dusza Marcinowej oddzieliła się od ciała! Kury wskoczyły na stół, dziobiąc bezkarnie bochen chleba, oglądały się po izbie zdziwione; a chociaż już słonko podniosło się wysoko, na kominie ognia ani śladu; stara ciotka krzątała się koło chorej. Marcin, wróciwszy z sochą, zajrzał do chaty: zimno, pusto jakoś, strawy ani na zawód... żonka zwróciła na niego szklanne oczy, poruszyła ustami, potem na klucz spojrzała! wejrzeniem tem może przekazywała mu najlepszą cząstkę swego życia. On nie zrozumiał, odwrócił oczy i wysunął się za drzwi: Umrze!o Strach i żal go ogarnął; spojrzał na nowy świeronek, zamknięty nowym zamkiem, na kubły stojące w sieni.
— Niema co gadać, porządna była kobieta... rozmyślał, stojąc przed chatą; do izby jednak nie wrócił; odpychało go coś od łóżka, na którem żonka leżała. Zaprzągł konia do wozu, włożył wsystek len przygotowany do moczenia i wyjechał za wrota. Żonka pochwaliłaby go za to, sąsiedzi jeszcze za tydzień może swój moczyć będą! Lżej mu się zrobiło na duszy! Jak wróci, nakarmi kury i świnie, a może nawet przysiadzie na łóżku, Ulżyć jej nie może, ale niech widzi przynajmniej, że ją żałuje! Tak, posiedzi przy niej... wieczorem nawet do młyna nie pójdzie! Natala nie ucieknie, a żonka, któż wie, może dziś, jutro, Bogu ducha odda. Pamiętał, że przez sześć lat wspólnego życia nie był ani razu głodnym, koszulę miał czystą i całą.. z jej śmiercią skończy się ład i dostatek... trudno zgadnąć, czy druga będzie taka. Len moczył w stawie za młynem. Z początku pochylony nad wodą, nie oglądał się wcale, a tylko rozmyślał: czy ona mnie widzi, czy nie? Potem wyprostowywał się coraz częściej i coraz dłużej spoglądał w puste okna starego budynku; okienko szewca było nie z tej strony. Sam do młyna nie zajdzie, ale chciałby, żeby ona wyszła; pogadaliby o chorej żonce... tylko; teraz nie mógłby mówić o czemś innem! Zawczasu już ściągał brwi, nastrajał poważną minę, żeby Natala, przyszedłszy, nie miała odwagi wspomnieć o wczorajszej gawędzie! Ale Natala nie przychodziła; już tylko kilka wiązek pozostało do namoczenia, zaraz skończy i odjedzie; czyż głupia baba myśli, że on tu nocować będzie? czemu nie przychodzi? Szewc jeszcze nie wrócił przecie? Hm... może zajść do niej? Obejrzał się. Na stawie trzcina pożółkła szeleściała zcicha, z brzegu wiatr marszczył wodę zlekka, dalej tam pod zarośla pleśń zielona zczerniała miejscami; ani śladu życia; ptastwo odleciało, ryby drzemały na głębinie; na brzegu młyn starszy z dniem każdym, połowę dachu wiatr zerwał onegdaj, zgniłe krokwie sterczą tu i owdzie, pokrzywy i łopuchy, zwarzone mrozem, stoją przy ścianie ogołocone z liści; pusto, nędznie i cicho jak w grobie! Dalej wioska długa, spokojna na pozór, pochmurny dzień jesienny wszystkich do chaty zapędził, ani żywego ducha nie widać na ulicy... cisza; ciemne chmury płyną sobie zwolna; nad strzechami przeleci czasem wrona, albo kilka wróbli przysiądzie na płocie; ot tam nad jego chatą kilka wron naraz zakrakało żałośnie; to zły znak! Zawracał konia ku wiosce, sam zaś oczami wpił się w ściany młynu; czyż nie wyjdzie... ani na minutkę? eh, żeby też wiedziała, jak mu ciężko na duszy! Do chaty wracać nie chce, do młynu — nie śmie jakoś! Stary jest już prawie, gdyż w czarnym zaroście ma kilka siwych włosów, za sobą dużo lat pracowitych, jednostajnych; miał dość czasu, żeby się rozumu nauczyć... ustatkować się i żyć spokojnie, jak ta woda w stawie grubą pleśnią pokryta! Rówieśnicy jego mają już synów wyrostków, a on? Jemu głupstwa w głowie! Chatę, żonkę, dobytek, wszystko za nic ma, wszystko oddałby za jedną... babę, a...! ot, żeby ludzie wiedzieli, że on taki głupi!
Niech wiedzą! Dziś jeszcze pójdzie na cały wieczór do młyna, chłopcu zaniesie kilka jabłek i pogawędzi z Natalą spokojnie, nie tak jak wczoraj! Powie, że ją lubi, wówczas nie będzie potrzebowała udawać, że nie wie, czego on chce od niej. Tak, powie jej to dziś jeszcze, gdyż jutro szewc wrócić może, a przy mężu to zawsze jakoś niezręcznie!... Nie sądzono mu było załatwić całą sprawę dzisiejszego wieczoru! Nim wrócił, w chacie zgromadziły się prawie wszystkie baby ze wsi; wiadomo, że dusza nawiedza tych, z któremi się nie pożegnała za życia; śpieszyły tedy do umierającej, zawodziły przytem żałośnie! Marcin, widząc, jak każda z żalu nos palcami uciera, zmarkotniał trochę, do chaty nie wchodził, tylko konia odłożył i usiadł na kamieniu przede drzwiami; głowę odwrócił w stronę ogrodu, żeby żadna baba twarzy jego widzieć nie mogła. Opowiadały też o nim rozmaicie: jedne mówiły, że zczerniał z żalu jak węgiel, inne zaś — że zbladł jak płótno! Wszystkie ubolewały mówiąc, że drugiej takiej nie znajdzie, chyba, że weźmie Marysię kowalównę, albo Zośkę, albo Maciejową komornicę, co miała cztery świnie i dwie najpiękniejsze krowy we wsi. Ze swataniem jednak wstrzymały się aż do pogrzebu! Wiedział, że wkrótce ożenić się musi; po żonce zostało odzieży wszelakiej dosyć, kożuch nowy i parę nowiusieńkich bucików, dużych, na każdą nogę przydatnych; wszystko to zmarnieje bez pory, jeśli zaraz porządnej kobiety nie weźmie; przytem stara ciotka sama jedna w chacie, rady sobie nie da z robotą! Wracając z pogrzebu, pilnowały, w którą stronę patrzeć będzie: jeśli na prawo, gdzie chata kowala, znaczy Marysię na myśli ma, jeśli zaś na lewo, najpewniej komornicę weźmie! On pewno spojrzałby w którąkolwiek stronę, ale, przechodząc koło Szmula ujrzał szewca!
— A!... już go licho przyniosło! mruknął więcej zły niż zdziwiony.
Szewc, dobrze już cięty, z zaczerwionym nosem i uszami, trzymając się za klamkę, próbował próg przestąpić, udało mu się jakoś! Zadowolny, spojrzał na świat boży z przymilonym uśmiechem, tak mu teraz wszystko przyjemnie wyglądało! Poszedł za drugimi w ulicę, chwiejny trochę, ale spokojny; na pijano nie dokuczał nikomu, owszem, łagodniał znacznie, a tylko czasem, gdy zwykłą miarkę przebrał, zdawało mu się, że jest uwiedzioną dziewczyną!
Wówczas śpiewał żałośnie o swoim kochanku, o wianeczku utraconym; sąsiedzi, słysząc znajome pieśni mówili:
— Oho, już szewc aż do dziewczyny się napił!
W chacie też harmideru nie robił nigdy; zaledwo wszedł, mrużył oczy i prosto do łóżka kładł się; zasypiając, mruknął czasami: oj ja... biedna!... albo: oh... mój wianeczek... i na tem koniec. Żonce jednak serce z żalu bolało; wiedziała, że na jednym razie nie skończy, będzie pił przez dni kilka, a potem będzie cherlał przez tydzień cały; zarobku nie ma i zdrowie marnuje bez potrzeby. Próbowała przemawiać do niego w różny sposób, on jej na to zwykle odpowiadał:
— Eh, babo moja, ty nie wiesz, że człek bez trunku żyć nie powinien! Sam Chrystus pił wodę z początku, a potem wziął i w wino przemienił, dalibóg prawda, wszyscy o tem wiedzą! a jak przemienił, tak potem wody ani do gęby! We mszy ksiądz nie co innego robi, tylko wino spija, chcesz komu dobre serce okazać, pijesz za jego zdrowie! Taki już obyczaj! nie my go ustanowili, i nie my przemienim!
— A jednak są ludzie co wódki do gęby nie biorą! mówiła nieśmiało.
— Szewcy?
— Nie, różni... gospodarze, parobcy..
— A, chłopi! wiadomo, że są! Szewcy nawet zdarzają się nie pijacy, ale to już z takich, co nie mają czem płacić, a na kredyt nikt im dać nie chce; porządny rzemieślnik zawsze wiarę u ludzi ma! Mnie Szmul każdego dnia zaprasza, i żebym ciebie i chłopca nie miał, chodziłbym częściej do niego; teraz mam dla kogo grosz i zdrowie oszczędzać! Tak mówił. Pił zaś bez namysłu, jak tylko choć kilka miedziaków zarobił, albo na traktament natrafi; wówczas chowała przed nim swoją świąteczną spódnicę i inne drobiazgi, jeśli towaru było trochę w zapasie, oddawała do schowania sąsiadce, gdyż w chacie Michałko wyśledziłby go pod ziemią nawet, taki już miał wytrawny węch względem swojej profesyi!
Ujrzawszy go razem z Marcinem struchlała biedaczka! Marcin teraz pewno pić zacznie — jego z sobą ciągać będzie; taki już zwyczaj, rzadko który sam do siebie przepija! Może dziś jeszcze pójdą razem na cały wieczór do Szmula! Chociaż serce drgało ze strachu, ręce się trzęsły, słowa nie rzekła, tylko, gdy wszedł do izby, chłopca mu swego na kolana posadziła, sama zaś koło wieczerzy krzątać się zaczęła. Na dworze ciemniało, wiatr szumiał i drobny deszczyk jesienny kropił zwolna; w chacie zaś jasno od smolnego łuczywa, pachnie świeżym chlebem, na kominie gotują się kartofle, skwierczy trochę stęchła słonina! Marcin i Michałko zasiedli na ławie za stołem; Natala postawiła przed nimi misę z kartoflami; nim zjedli, spoglądała przez okienko: noc nasuwała się szybko.. dziś może nie pójdą już do Szmula! Szewc zjadł trochę, oparł głowę o ścianę i zaczął drzemać; Marcin rozparty na stole, spoglądał na niego z pod nachmurzonych brwi. Cienka szyja, chuda twarz, szczególnie zaś spiczasta broda, pokryta rzadkim zarostem, wzbudzały w nim pogardliwą litość. Siła, według niego, stanowiła główną zaletę człowieka; kobiecie tylko przebaczał słabowitość, bo też kobieta, to jeszcze niezupełny człowiek; za pańszczyny nie liczono ją za „duszę“; teraz robotę jej opłacają o połowę taniej; dziesięć córek jeszcze chaty nie stanowi; gdy niema syna, ziemię zabiera bliższy lub dalszy krewny, więc jakiż to człowiek kobieta? jej można nie mieć siły. Maleńki i słaby mężczyzna, to niby na wpół baba.. Choćby dzień cały gorliwie pracował, nie zrobi tego, co duży i mocny! Spi nawet nie po ludzku, ot teraz odemknął usta i chrapie jakimś piszczącym, ochrypłym głosem, czy to tak chrapie prawdziwy mężczyzna? oho! duszy w nim musi być mało!
— Idźcie już do chaty, szepnęła Natala, sprzątając ze stołu chleb i próżną misę. Spojrzał na nią, ale nie ruszył się z miejsca.
— Czy ty zła na mnie? spytał, gdy ścierając stół fartuchem zbliżała się ku niemu. Wzruszyła ramionami obojętnie.
— Ja tobie dobrze życzę, dalibóg! tak dobrze, że duszę własną, na potępienie za ciebie dam, szeptał, a słowa jego brzmiały jak mruczenie przyduszonego zwierza, chciał chwycić ją za rękę; odskoczyła, spozierając bystro na męża, to znowu na niego; Kiwnął głową na znak porozumienia... Lęka się męża i ma racyę; każdy bije swoją żonkę, jak zobaczy, że na drugiego okiem rzuca! Licho go przyniosło tak prędko! Jutro upoi go u Szmula... o teraz nikt mu nie zabroni szafować własnym groszem! Tymczasem wziął czapkę i milczkiem za drzwi się wysunął. Poił go przez cały tydzień. Szewc wychudł, osłabł i tak przywykł do żeńskich końcówek, że nawet na trzeźwo mylił się często. Natala chodziła jak odurzona; a chociaż teraz roboty było dużo w każdej chacie, nie najmowano jej wcale, gdyż zupełnie rozum straciła: zacznie len czesać, czy inną jaką robotę robi, wtem rzuca wszystko, wybiega z chaty i wraca pod wieczór, albo i wcale nie wraca; zbladła do reszty, oczy zrobiły się wielkie, błyszczące, a takie straszne, że gdy szła przez wioskę, baby zakrywały dzieci fartuchami, troskliwsze chowały kury i prosięta, lękając się, żeby nie „rzuciła uroku.“ Żałowały jej przytem i pocieszały po swojemu, przynosząc chleb, jadło, czasem trochę kartofli w fartuchu.
— Żeby go już raz wódka spaliła! mówiły najlitościwsze, rozwiązałby wam ręce, moglibyście za drugiego pójść i żyć nie gorzej od innych!
Słowa te kłuły ją w serce dotkliwie — milczała, czyż miała wyznać, że ten pijak milszym jest dla niej, niż własna dusza? Baby patrzyłyby na nią jak na waryatkę, przestałyby może nosić kartofle i strawę? Już i tak mówiono, że ich zły duch opętał, a cale to nieszczęście z przeklętego młyna pochodzi! Dzień za dniem przechodził, cieszyła się nadzieją, że bieda wkrótce się skończy, Michałko ledwo już nogi włóczy, zasłabnie, poleży dni kilka, a potem znowu do pracy powróci. Bolało ją to przedewszystkiem, że ludzie mieli go za ostatniego pijaka, że teraz nikt inaczej jak pijanicą nie nazwie? Oh, bo dotąd jeszcze nigdy tak długo nie walał się w karczmie? Raz nawet noc całą przespał w ulicy pod płotem! Odtąd każdego wieczora czatowała na niego przy karczmie. Bosa, w koszuli tylko i w wynoszonej spódnicy, w dziurawej chustce na plecach biegnie ze młyna przez wioskę; noc ciemna, chłodna, zdaleka już błyszczą oświetlone okna karczmy, niby wilcze oczy! Do izby wejść nie śmie; stoi przytulona do ściany, dzwoni zębami z chłodu i niepokoju. W karczmie gadają, słyszy głosy, ale słów zrozumieć nie może, gdyż wiatr huczy jej nad głową, suche liście szeleszczą w sadach i przy drodze. Trochę na stronie, jak raz naprzeciw karczmy, stał cmentarz porosły drzewami, ztamtąd co chwila jęczący, głuchy szum dolatuje do niej; spogląda machinalnie w tę stronę i znowu zwraca oczy na okna karczmy. Drzwi skrzypnęły: wychodzą powoli jeden za drugim; jesienny wieczór prawie każdy w karczmie przepędza, ale więcej gadają niż piją, to też każdy o swoich siłach do chaty wraca. Michałko wypił nie więcej od drugich, tylko, że głowę ma słabą bardzo, więc lada czarka z nóg go zbija, wychodzi też zwykle ostatni, wyrzucają go raczej.
— Nu, posioł won! — słychać głos Szmula, — po co ławę zajmujesz! Nu, posioł! — krzyczy coraz głośniej. Jednocześnie drzwi się otwierają szeroko, ciężkie bezwładne ciało wypada z izby na ziemię w ciemnych sieniach. Natala jest już przy nim; podnosi, ciągnie za sobą; drży cała, ale siły ma dosyć. Michałkowi roi się może, że to djabeł schwycił go, jak swego. Najprędzej jednak nic mu się nie roi; idzie zwolna, wsparty na jej ramieniu, głowę przechyla z ramienia na ramię, mruży oczy i uśmiecha się. Oho, zaraz już będzie dziewczyna; krzywi usta jak dziecko, gdy się do płaczu zabiera; odchrząknął, no, to już pewno zaśpiewa cośkolwiek.
— Biedna... ja... ja... dziew...czyneńka! — zaciągnął jękliwie, echo powtórzyło w nocnej ciszy.
— Eh, milcz ty! Bożeż mileńki! — błaga żonka.
— Bied...na ja została... — ciągnie dalej coraz głośniej.
— Cicho, ty nie dziewczyna, ty szewc Michałko, słyszysz? — Rękę mu do ust przyciska, głowę ramieniem obejmuje i ciągnie z całych sił, byle prędzej minąć ciemną, uśpioną wioskę; w chacie niech już sobie śpiewa do woli.
Baby mówiły jej nieraz:
— Po co ty go włóczysz? Niechby sobie nocował na dworze, bliżej byłoby do karczmy wracać. Nie odciągniesz od wódki... Oh nie! Tak mu już sądzono zginąć marnie!... doli swojej nikt nie przerobi! Kiwały głowami apatycznie. I w ich doli nie jedno było „sądzonem“; zło i dobro oddawna zapisane w niebie, żadna siła nie potrafi odwrócić przeznaczenia. Czasami zdawało jej się, że baby miały słuszność: że doli swojej nikt przemienić nie może... On ginie, więc i jej zginąć trzeba...; może kiedy wracając w nocy, upadną zmęczeni i zamrą, nim słonko wejdzie. A dzieciak? Przyciskała go do piersi gwałtownie:
— Oj... dola... dola... a! Czy ja w taką czarną godzineńkę rodziła się... czy mi już tak sądzono całe życie przez łzy na Boży świat patrzeć... a!...
Marcin zachodził do niej każdego wieczora, lub zrana, gdy Michałko wpół martwy leżał na łóżku, przykryty dziurawą siermięgą żonki i swoim czarnym surdutem; gawędy między niemi nie było żadnej; najczęściej usiądzie przy drzwiach na ławie i patrzy jak ona kądziel przędzie, albo z chłopaczkiem w ramionach siedzi odrętwiała, wpatrzona w ciemny kąt izby. Serce go boli, gdyż widzi, że wychudła, znędzniała jak po ciężkiej chorobie i siebie przeklina w duchu; ale jak pomyśli, że Michałko trzeźwy do roboty zasiądzie, ona zaś przy nogach jego, znowu z czoła włosy odgarniać będzie, gadać i śmiać się po dawniejszemu, w chacie zapanuje spokój i zgoda... Wówczas krwawa zazdrość serce mu oblewa, w głowie szumi, a w piersiach tak wszystko drętwieje, że mu nie żal nikogo prócz siebie. Traktował Michałka codzień kwaterką lub czarką tylko, byleby pokosztował, resztę już tam sobie dokupi; a gdy spostrzegł, że szewcowi na policzki występował chorobliwy rumieniec, uszy i koniec nosa poczerwieniały, wysuwał się z karczmy cichutko i szedł do młyna Żeby Natala raz jeden wypadła na niego z krzykiem, z lamentem, żeby go przeklęła, złajała i choć wiadrem z wodą na głowę cisnęła, wówczas może zrozumiałby, że go naprawdę nie chce, że męża swego lubi i żałuje. Ale ona milczy, płacze i patrzy mu w oczy żałośnie. Któż ją zgadnie?... Namyśla się może, sama nie wie co począć? Czasami chwyta się za głowę jak waryatka... Przystąpić do niej trudno, odejść jeszcze trudniej. Zła jakaś siła trzyma go, jeśli nie w izbie, to choć przed drzwiami; chce plunąć na wszystko i odejść — nie może. Raz tylko przemówiła do niego zcicha, niby wiatr, co w dzień letni w liściach szeleści:
— Na co wy go traktujecie, Marcinie. Bez was możeby już przestał? Dawniej nigdy tak długo nie zapijał się! Odciągnijcie go od karczmy, a ja za was przez całe życie Boga prosić będę! — łkała przytem jako dziecko we śnie. Eh, ta kobieta nawet płakać krzykliwie nie umiała. Odszedł, i odtąd ani jednej kwaterki nie kupił szewcowi...
Żeby całkowicie odpędzić pokusę, pracował za siebie i za swego konia: narąbie drew w lesie, uwiąże kilka sporych berwion do sani i ciągnie sam do chaty; ciężko, oczy na wierzch wyłażą, w grzbiecie coś łuska; klnie wówczas jak z książki, ale wlecze ciężar przez pięć wiorst i dalej. Sądził, że z krwawym potem i złe myśli powinny wyjść z głowy, że powróciwszy, zje smaczno, zawali się na piec i zaśnie, jak martwy — gdzie tam! Jadł dobrze, ale spać nie mógł. Ułoży się w najcieplejszym kącie na piecu, gdzie aż szumi od persaków i innego dobytku, okryje się kożuchem, spotnieje jak w łaźni; inny na jego miejscu zasnąłby w mgnieniu oka, on zaś przewraca się z boku na bok, kładzie się na grzbiecie, na brzuchu, ale oczu zamknąć nie może! W gardle piecze, przełyka ślinę, a gdy się zapas wyczerpie, złazi z pieca, pije jak wół i już o śnie nie myśli; bierze czapkę i wychodzi przed wrota, przez chwilę myśli: wypić dziś wódki, czy nie? Wie on dużo pięknych przypowieści o pijaństwie, sam nieraz bardzo mądrze o tem mówi, ale wie zarazem, że na trzeźwo nigdy jeszcze nie był tak wesołym, zadowolonym, nigdy mu na sercu tak lekko nie było, jak po jednej, jedniutkiej kwaterce! Jeżeli się waha, to tylko dlatego, że mu żal krwawych groszów, żal lnu i zboża, które oddaje prawie darmo. Nieraz też, spoglądając na karczmę, spluwa i szepce:
— Bodaj cię jasny piorun spalił!
Piorun niszczył już nieraz chaty, trafiał w drzewa, w krzyże na cmentarzu, a karczma jak stała tak stoi. Zczerniała tylko, komin na dachu rozwalony, okna krzywe, szyby łatane łuczywem i deskami, zdaleka wygląda jak pustka, gdyż drzwi od izby i od stodoły wiecznie otwarte; tylko resztki siana i słomy, gęste błoto z licznemi śladami kopyt świadczą, że budynek zamieszkany przez ludzi. Wnętrze ohydnie plugawe; izba duża łub ciemna, pomimo trzech okien: słońce brzydziło się tu zaglądać; ściany i sufit okopcone w górze, w dole zaś, z pod odłamanych kawałków widać zgniłe próchno i pleśń białawą; wzdłuż ścian ławy i stół długi; w jednym kącie czarny komin z ogromnym podpieckiem, na podłodze ubitej z gliny, widoczne ślady kur i kozy, kałuże, za które było odpowiedzialnem młodsze pokolenie Szmula; pachniało śledziem, cebulą, nieokreślonem jakiemś pieczywem, przedewszystkiem zaś nędzą i brudem. Jeśli było na świecie coś więcej cuchnącego, wstrętnego, to chyba druga izba, w której sypiała cała rodzina! A jednak, w tej zgniłej norze ludzie nietylko żyli, ale i umierali. Szmul nawet wcale nie narzekał na swoje mieszkanie, gdyż lepszego nie miał nigdy. Nim osiadł w karczmie, był kupcem wędrownym, a najcenniejszym towarem, jaki posiadał, były skórki zajęcze, reszta groszowe drobiazgi, cała skrzynka razem z workiem, w którym ją nosił, warta była parę rubli! Miał już wówczas żonkę i dwoje dzieci. Teraz interesa poprawiły się znacznie: ma dzieci ośmioro, handluje: wełną, skórami, lnem, gęśmi, zbożem, jajami, mięsem serami; arenduje ogrody, sprzedaje wódkę i wodę. Zarobek z wyszynku wystarczyłby może na sól i cebulę, gdyż karczma stoi w głuszy, daleko od wszelkiej większej drogi; służy tylko dla jednej, dla dwóch wsi najwyżej, z przyjezdnych nikt tu nie zaglądał, przez całe sześć lat raz tylko nocował tu węgier z pakami, i kilka razy zaledwo ekonom z sąsiedniego dworu na kieliszek wódki zajechał. Z wioski zarobek błahy: dwóch lub trzech stałych kundmanów, co to każdy dzień w tygodniu święcą jednostajnie, inni zaś pilnują święta i niedzieli: w dnie powszednie latem wcale do karczmy nie chodzą, w jesieni tylko i zimą częściej zaglądają, upijają się jak należy tylko na wesele, chrzciny, lub po pogrzebie. Na uroczystości te wódkę sprowadzają sobie z browaru, gdyż według nich, szmulowska „nieprawdziwa“ Na szczęście, żydowska natura już od czasów manny i przepiórek przywykła do bardzo skromnego posiłku: żyli jakoś, pamiętając, że w epoce zajęczych skórek bywało jeszcze gorzej. Szmul wierzył w swoje zdolności, a lękał się tylko konkurencyi; w życiu prywatnem, w rodzinie, był milczącym, w publicznem zaś, z chłopami, jeszcze więcej milczący: dolewał i liczył, w przerwach, między jednem a drugiem, chodził po izbie pilnując, z pod oka swego interesu. Kiedy wśród zebranych powstawała sprzeczka lub bitwa, zmykał do drugiej izby. Przysiadał na łóżku usłanem wysoko, nogi opierał o podłogę, z rękami w kieszeniach, z podniesionemi brwiami wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Z dwóch kołysek zawieszonych u sufitu, z niecek ustawionych w kącie, z łóżka nareszcie, odzywało się gardłowe sapanie dzieci, którym brudne noski nie dozwalały korzystać w zupełności ze zgniłej atmosfery sypialni. Zasłyszawszy zbyt już zdławione chrapanie, Szmul zwracał oczy na kołyskę, na niecki, lub też na sprzęt jakiś podobny do skrzyni, w którym spało aż dwoje:
— Nu, niech Bóg hoduje! myślał według talmudu, po świecku zaś rzeczy biorąc, wolałby mieć trochę mniej tego błogosławieństwa.
W pierwszej izbie tymczasem przychodziło do zaciętej walki, koguci głos szewca górował, zaprzeczały mu dwa basy i jeden tenor, kwaterki wybijały takt po stole, Szmul wstał, i cichutko, jak duch opiekuńczy, stanął na progu we drzwiach. Na ciemnem tle izby, pijący mogli widzieć białe rękawy jego koszuli, bose nogi i twarz bladawą, wykrzywioną złośliwie. Blaszana lampka, zawieszona na ścianie między dwoma oknami, więcej dymiła niż oświetlała, u sufitu snuły się kłęby sinego dymu, przy stole było ciemnawo. Wśród dziesięciu chłopów w siermięgach i czapkach, bielał szewc w koszuli i płóciennych spodniach; wypił już trochę, kłótnia rozpaliła go do reszty, zdjął więc kurtkę i czapkę, krzyczał i śmiał się naprzemian. Rzecz szła o łysego konia Jakóba, basy wraz z tenorem utrzymywały, że ma już pięć lat, duży jest i piękny jak żaden inny w całej wiosce, szewc według swego zwyczaju, zaprzeczał, mówiąc, że to źrebię, parszywe i w dodatku z kozińcem!
— Co tam gadać z pijakiem! krzyczał tenor w towarzystwie dwóch ochrypłych głosów, on teraz własnych nóg przeliczyć nie potrafi!
— Zkąd temu przybłędzie znać nasze konie, on chyba tylko na kradzionych zna się.
— Wiadomo bezdomna bestya... bombardowali całą siłą niezbitych argumentów w najsłabsze strony wpółpijanego biedaka!
— Ot, żonki swojej pilnowałby lepiej! krzyknął bas bluznąwszy przytem karczemnym dwuznacznikiem. Nie skończył jeszcze, gdy kwaterka szewca świsnęła mu nad głową! Było to hasło do boju. W mgnieniu oka schwycił ktoś szewca za gardło, obalił na ziemię i huknął kolanem w piersi, aż się odezwało pod łóżkiem u Szmula. Wszyscy rzucili się ku szewcowi, przewrócono ławę z trzaskiem, dwie odłamane nogi potoczyły się ku ścianie; wśród zamieszania nie zwrócono uwagi na te pierwsze ofiary walki.
— Bij! wal pohańca! krzyczeli, będzie on tu naszym koniom od parszywych źrebiąt wymyślał! Walaj! mocniej.. ot tak... po gębie brechacza! ryczeli zagrzani wódką i jakąś nieokreśloną zawziętością. Bozbudzone żydzięta krzyknęły chórem: od piskliwej kołyski, aż do wrzaskliwego wyrostka? nie brakowało ani jednego tonu! Wrzawa wzrastała. Tymczasem tenor dusił szewca, klęcząc na piersiach, jedną ręką ściskał za gardło, drugą bił w zęby zawzięcie! inni szturgali nogami w bok albo w ramię, dwóch pochyliwszy się, uderzyło pięścią w plecy tenora! Krew kipiała, dzika natura rozhulała się na dobre! Zbiliby teraz anioła bożego, żeby zamierzył pojednać ich samych z sobą! Szewc kręcił się jak wąż, kąsał za ręce, drapał po twarzach, w końcu jęknął głucho:
— No dosyć już, krzyknął bas, eh dosyć! powtórzyli chórem! Jeden z gromady schwycił szewca za rękę i wyciągnął na środek izby, wówczas zaledwo spostrzegli, że z rozbitego nosa krew lała strumieniem, na czole też miał dwie krwawe blizny! Tenor wciąż jeszcze kopał go nogą w bok i pod brodę; Szmul zbliżył się do walczących:
— Marcinie... szepnął do ucha tenora, dość już... zabiliście, a co teraz będzie... kryminał — zabójstwo!... oj!
— Kryminał, zabójstwo! odezwało się głuchem echem w pijanych głowach! Oprzytomnieli nagle. Każdy jeszcze trzymał zaciśnięte pięści i pewnym był, że choć jednym kułakiem poczęstował zabitego. Stali oszołomieni, jak po gwałtownem uderzeniu obuchem! Szmul schwycił wiadro i chlusnął wodą na leżącego. Szewc westchnął, otworzył oczy. W tejże chwil do izby wpadła Natala.


∗                              ∗

Szewc zmarł, przeleżawszy dni parę bez zmysłów. Wskutek tego w wiosce wszyscy spochmurnieli trochę; wiedziano, że gdyby zmarły miał choć żywą duszę z krewnych, oprócz żonki oszalałej z żalu, albo żeby Szmul chciał gadać — śmierć ta nie uszłaby na sucho!... Zmarły miał sińce na piersiach, na grzbiecie, brakowało mu dwóch zębów z przodu, na czole dwie czarne plamy — niewiadomo wprawdzie od czyjej pięści, gdyż każda jednostajne ślady zostawia, ale mogliby odpowiadać wszyscy obecni w karczmie, tem więcej, że żaden nie wiedział z pewnością, w jakim stopniu był winien lub niewinien! Milczeli tedy wszyscy, nie oskarżano nikogo wyłącznie; szeptali tylko między sobą. Wskutek tych szeptów, Szmul dostał krowę z cielęciem i zboża wszelkiego potrochu; szewca zaś pochowano wspólnemi siłami naprzeciw karczemnych okien, między kilku jodłami na wzgórzu; wdowę i chłopaka obdarzyli czem mogli; nawet dziury w chacie pozalepiali z większego i kilka wozów drew rąbanych złożyli przy jej drzwiach we młynie! Pokwitowawszy z przeszłością, zaczęli żyć po dawniejszemu, a, gdy wypadł pierwszy śnieg i zakrył świeżą mogiłę, o szewcu zapomniano zupełnie! Wdowy nikt nie żałował: wiedziano, że z mężem miała życie nędzne, teraz zaś głodu przynajmniej nie zazna przez zimę, na wiosnę zaś pójdzie na służbę gdzieśkolwiek. Marcin tylko nie mógł wrócić do dawnego spokoju; wódki do ust nie brał, pomimo to ze Szmulem żył w dobrych stosunkach; krowę i kozę jego na przechowanie wziął, żyto jego do młyna woził; a raz, gdy podczas najgorszej drogi żyd potrzebował odwieźć zakupiony towar do miasta o mil piętnaście, Marcin swego konia mu dał i z powrotem obowiązał się jeszcze przywieźć soli kilka pudów, wódki beczkę i dwoje starych żydów: matkę Szmula i ojca Szmulowej! A za wszystko klepał go żyd po ramieniu, mówiąc:
— Ty dobry człek! żeby nie jeden twój grzech, ty byłbyś najlepszy człek w wiosce! mój ojciec będzie miał skrzynkę, a matka dwie pierzyny; nu, a jeśli tam jaki węzełek dołożą... czy to wielka rzecz? Ty zdrów chłop, pójdziesz piechotą, a jak nogi zabolą, to usiądź sobie na wozie: gospodarz własnemu koniowi ciężaru nie doda! Marcin wrócił szczęśliwie, ale w parę dni potem stracił konia, i tylko tym sposobem uwolnił się zniewoli żydowskiej. Ze Szmulem zerwał na zawsze, za to coraz częściej zachodził do młyna. W wiosce zaczęli gadać, że pewno ożeni się z Natalą. Miesiąc już upłynął od śmierci szewca, Natala wypłakała i zapomniała, a teraz Bóg jej szczęśliwą dolę zsyła! Baby o tem tylko gadały: zazdrość i podziwienie poruszały wszystkie usta, kręciły głowami z niedowierzaniem.
— Sześć krów ma, parę wołów, konia pięknego kupił, wszelkiego dobra w skrzyni i w swirnie, najbogatszy gospodarz w wiosce!
— A ona wdowa...
— Po dwóch mężach! dopowiadała najłagodniejsza.
— Z chłopcem! chuda jak kość... zczerniała!
— Eh, to chyba nieprawda! Nie wierzyły aż do ostatniego dnia.
W niedzielę zapustną cała wioska wysypała się na ulicę: każdy chciał widzieć, jak to on ją do ślubu powiezie bezdomną sierotę, bez krewnych, bez swatów? Posadził do sanek i powiózł, nawet nikogo z sąsiadów na świadków nie zaprosił. W karczmie Szumi piwa i wódki przygotował sporo, gdyż przed tygodniem jeszcze Marcin gadał, że wesele sprawi królewskie! Pod wieczór zaczęli schodzić się ludzie z sąsiednich wiosek, swoi zaś co do jednego siedzieli już w karczmie, czekając na młodych. Każdy cisnął się do izby, gdyż na dworze mróz był siarczysty, ostry wiatr ścinał oddech w piersiach; w polu znajdowano zmarzłe wróble, mówiono nawet, że tego dnia najprawdziwsza wódka Szmula zamieniła się w bryłę lodu, ale to już chyba nieprawda! Karczma wyglądała jak kościół podczas odpustu: narodu przybywało co chwila; przez okna wyglądało kilkanaście głów męzkich i kobiecych; w sieniach i przededrzwiami stali mężczyzni młodzi i starzy, chuchając w palce, tupali nogami, a każdy zerkał na drogę w stronę miasteczka. Słońce zachodziło czerwono, zapowiadając na noc mróz jeszcze silniejszy, gwiazdy wysypywały się jedna za drugą, już i nocka szarzała na dworze, a młodych jeszcze nie było. Prawda, że do kościoła cztery mile chłopskiej drogi, dzień krótki, za to noc długa. Szmul zapalił aż cztery lampki, z których tylko trzy kopciło co się zowie, jedna zaś oświetlała sufit i izbę z większego. Ciepło tu było jak w piecu; krople pary spływały po ścianach, po szybach i suficie. Izba przepełniona narodem, zdawało się, że nietylko dla ciała, ale i dla ducha nawet miejsca nie było; tymczasem ciągle przybywali nowi goście i mieścili się jakoś, skrzypek rzępolił w kącie, usiłując zagłuszyć krzykliwe śmiechy i gawędy. Szmul miał w rezerwie miednicę i dwie patelnie, na których zamierzał bębnić i dzwonić jego rodzony brat śpiewak ze szkolnego chóru z miasteczka: muzykę tę zachował na przybycie młodych. Przyjechali nareszcie! Zdaleka już słychać było ochrzypły głos Marcina; podpił trochę i słusznie, w taki mróz należało ogrzać duszę choć zlekka! Z sanek wylazł o własnych siłach, jeszcze nawet żonkę wyciągnął. Trudniej mu było przecisnąć się przez gromadę u drzwi i w sieni; przeszedł jakoś, ale w zamięszaniu nie spostrzegł, że żonkę na dworze zostawił; za siermięgę jego natomiast uczepiła się stara Madejowa, która już najzupełniej straciła nadzieję dostania się do izby. Miednica i patelnie zabrzęczały! Skrzypce wyglądały przy nich jak duch pokutujący artysty, który przez całe swe życie grał fałszywie! Śpiewak zaintonował któryś psalm dawidowy; zadarł brodę, oczy przymknął i trelił, uderzając naprzemian w patelnię i miednicę obcęgami, zastawionemi niegdyś przez Michałka! Na stole, w blaszanych garncach wódka i piwo, dla tych zaś co do stołu docisnąć się nie mogli, baryłka przy drzwiach, druga na ławie! Takiego zbytku mogli sobie pozwolić tylko panowie za dawnych dobrych czasów; w wiosce, jako żywo podobnego wesela nie pamiętano! Stary Maciej pastuch płakał z rozczulenia.
— O!... żeby on przepadł... ten Jakóbek... żeni się z moją Marysią! bełkotał odurzony dymem fajek i piwem. Oboje wspomniani dawno już spoczywali na cmentarzu, dzieci ich posiwiały nawet; staruszek pomylił się tylko o lat sześćdziesiąt, przypominał swoją młodość i zapłakał!
A Natala? Została przed karczmą sama jedna, gdyż wszystko co żyło wcisnęło się jakimś cudem do izby. Na dworze jasno od śniegu, od tysiąca gwiazd błyszczących w mroźnej atmosferze; od czasu do czasu słychać łoskot lodu ścinającego się na stawie. Natala stała oparta plecami o ścianę, w wytartej siermiędze, w trzewikach na bosych nogach; duża wełniana chustka okrywająca ją w drodze, zsunęła się z pleców i leżała na śniegu, kożuch został w sankach. Uboga odzież słabo ją osłaniała: mróz szczypał za nogi, za uszy, ściskał za gardło; zamarzła para bieliła się na kołnierzu siermięgi. Ona nie czuła chłodu, nie słyszała wesołej muzyki, grającej na jej weselu, patrzała przed siebie, poruszając głową, jakby się dziwiła czemuś strasznie.
— A... a!... szepnęła głucho: łgał może!... pijanym językiem!... a!... zadrżała i teraz ledwo poczuła, że mróz kole ją we wszystkie członki. Wyprostowała się, postąpiła kilka kroków przed karczmę; światło z okna oblało ją od stóp do głowy — baby miały słuszność, mówiąc, że wyschła jak kość! Cienka jej postać wyglądała o wiele wyższą w obcisłej siermiędze, twarz wyciągnęła się, duże oczy błyszczały chorobliwie; czarne włosy miała gładko przyczesane, na głowie biała perkalowa chustka, zawiązana nad czołem; pod kołnierzem koszuli kilka sznurków czarnych i niebieskich paciorek, zamiast guzika świeciła się zielona spinka; stała z obwisłemi rękami, patrzyła w okno, jakby się namyślając, czy ma wejść do izby, zasiąść za stołem, pić i hulać do ranka, a potem wrócić do chaty zamożnej, zostać najbogatszą gospodynią w wiosce. Przed weselem tyle się nasłuchała o swojem szczęściu, że w końcu sama już powtarzać zaczęła:
— Otóż mnie Bóg doleczkę daje! Teraz jednak w uszach szumiały inne słowa... Zżymała się na samo wspomnienie!..: W tej karczmie Marcin przybił jej Michałka — tak, Marcin! sam powiedział jej o tem dziś, gdy podpił trochę, wracając z kościoła. Może łgał?... potrzęsła głową przecząco. Oh, nie! Takich rzeczy nikt nie wymyśla na siebie! Stary ukołysany nieco żal za tamtym, odżył w całej sile.
— Oh! biednieńki ty mój... oh sieroteńka nieszczęsny! oh! zgubili ciebie źli ludzie! szeptała, nie poruszając ustami. Zostawił ty mnie jedną na świecie szerokim... zostawił! O biednaż moja główeńka!... Oh! doleczka ty moja nieszczęsna! Świat cały znikł jej z przed oczu! Powoli, jak lunatyczka, odwróciła głowę od oświetlonych okien karczmy, spojrzała na drugą stronę drogi, tam dalej, gdzie szumiało kilka jodeł na wzgórzu! Była tam jakaś siła dziwna, niepokonana, siła uczucia bez granic; uczucia, które podtrzymywało życie w tej wątłej, cichej jak kwiat polny istocie! Szła w tę stronę, sunęła się raczej, słuszna jej wysmukła postać wyglądała jak cień boleści wśród śnieżnej, spokojnej przestrzeni!
Gdy o świcie karczma wypróżniać się zaczęła, ludzie rozweseleni lub senni wracali do chaty, ze wszech stron słychać było wykrzykniki:
— Ot mróz, a niech go choroba ciężka!... ot ciśnie!
Para buchała z ust, śnieg skrzypiał pod nogami; każdy śpieszył do chaty, niektórzy tylko chrapali w karczmie pod ławą. Marcin wyszedł za drugimi, oddawna spostrzegł, że żonka zniknęła, myślał, że do swego malca poszła, i nie rozpytywał się o nią. Teraz spostrzegłszy gromadki bab przy płocie, zawołał: Ej, baby! a czy niema tam mojej żonki! Tak sobie z wesołości! miło mu było, że mógł wśród całej wioski nazwać swoją żonką szczerze ukochaną kobietę. Nie słuchał, co mu tam baby odrzekły, śpieszył do chaty, pogwizdując wesoło. Wódka dawno już wywietrzała z głowy, za to sąsiadów spoił tęgo! Przynajmniej połowa wioski pijana dziś z powodu jego wesela. Ranek bielał na wschodzie, gwiazdy bladły. W ulicy chłopi wracali po jednemu albo w gromadzie. Kilku zatrzymało się przed chatą Marcina usłyszawszy gwar jakiś dziwny, spojrzeli na siebie. Marcin wybiegł przed wrota, uśmiechnięty jeszcze, ale już zmieszany, zaniepokojony trochę.
— Żonki mojej niema! zawołał, dalibóg prawda. Całą chatę przetrząsłem, malec śpi na łóżku, a jej niema! Spoglądał na stojących, wzruszał ramionami. Gromada zwiększała się, wkrótce cały tłum ciekawych skupił się u wrót; wieść o zniknięciu młodej, rozbiegła się w okamgnieniu po wiosce.
— Może we młynie? zawołał ktoś z gromady.
— Może we młynie, powtórzył Marcin, i, roztrąciwszy tłum, pobiegł w stronę młyna. Na podwórko, do sieni, do izby wreszcie, zaglądali ciekawi sąsiedzi, kręcąc głowami i dziwiąc się głośno lub pocichu; niektórzy pociągnęli za Marcinem do młyna. Kobiety stały jak na szpilkach; chciałyby jednocześnie być we młynie, w chacie i na ulicy! Niepewność trwała chwilę tylko. Marcin wrócił niemy, przerażony; wodził wzrokiem po gromadzie; jakby zapytywał wszystkich razem i każdego z osobna.
— Przepadła, gdzie... kiedy... jak, co? — wyrywało się ze wszystkich ust zdziwionych nad wyraz. Teraz dopiero przypomnieli sobie, że nikt jej nie widział w karczmie przez cały wieczór. Zaczęto szukać po chatach, w obórkach, na strychu, w kublach i skrzyniach nawet. Każdemu zdawało się, że koniecznie ją w swojej chacie znaleść musi. Zaglądali do studni. Gdy rozedniało, u drzwi karczmy znaleźli jej chustkę skrzepłą od mrozu. Niemy ten świadek dziwnie jakoś przemówił do wszystkich. Chustka przechodziła z rąk do rąk, oglądali, poruszając głowami w największem zdziwieniu. Baby szczególniej wyrywały ją sobie wzajemnie; roztrząsały, wąchały, niektóre nawet dotknęły językiem. Chustka była czerwona z zielonem w kraty, zgnieciona na końcach od zawiązywania i nic więcej. Dzień nastał jasny, słoneczny: śnieg połyskiwał brylantowo; sople lodu, wiszące na strzechach, topniały zwolna; słonko podniosło się na niebie, oświecając wzgórze porosłe jodłami i kilkadziesiąt białych kopców. Teraz zaledwo ktoś z gromady dostrzegł na jednym z nich siedzącą kobietę. Zgłupiał z początku, własnym oczom nie wierzył. Krzyknął na sąsiada, a gdy obaj ujrzeli toż samo, huknęli na całą wioskę. Zbiegli się wszyscy, otoczyli pagórek. Natala siedziała pochylona naprzód, z rękami skrzyżowanemi pod piersiami oczy przymknięte jak u drzemiącej, z pod otwartych ust widać białe, drobne zęby; twarz zbielała, usta sine; szron pokrył włosy nad czołem, siermięgę na plecach i kolana; na trzewikach u dołu spódnicy śniegu nabrało się sporo; krzaki jałowca otulały ją z boku i za plecami. Spokojna jakby żywa, usiadła odpocząć i zdrzemnęła trochę. Nad głową jej dwie sosny szumiały zcicha, dokoła puszysty śnieg migotał tęczowo. Kobiety i mężczyzni niemi z przerażenia stali przed nią, tworząc mocno ściśnięte półkole; nikt nie śmiał przemówić pierwszy. Marcin bez czapki, z rozpiętą siermięgą stał przed nią jak skamieniały; oczy na wierzch mu wyszły, usta otworzył szeroko, krzyk boleści zamarł w gardle!
— Zmarzła, szepnął ktoś cichutko.
Wszyscy skinęli głowami w milczeniu, i znowu patrzyli na nią, jakby czekając, czy się nie poruszy. Marcin podszedł, dotknął palcem do szyi, do policzków; powiódł bezmyślnym wzrokiem po obecnych! Ruch jego wszystkich poruszył: rzucili się naprzód, każdy chwytał garść śniegu! Zaczęto ocierać, chuchać w usta i w oczy; jeden krzyczał, że trzeba wiać wódki w gardło, inni chcieli ją położyć na słońcu, Każdy gadał, co na myśl przyszło i na cmentarzu zaszumiało jak w mrowisku. Pierwszy strach minął, pozostała jednak niepokonana jakaś trwoga, trzymali się w kupie, nie śmiejąc mówić zbyt głośno. Straszna jakaś tajemnica ciążyła nad tą śmiercią nagłą, niewytłómaczoną. Młyn ze wszystkiemi baśniami stanął żywo w pamięci każdego.
— A co, szeptali między sobą, dopowiadając resztę wzrokiem. „Zły oddał“ za swoje! Naraz wątły trup stał się czemś dziwnie strasznem, przestali ocierać śniegiem, usunęli się jak od zarażonej.
— Na święconej ziemi grzech ją chować! szeptały kobiety; mężczyzni skinęli głowami potwierdzająco.
Gdy zaś w dodatku na wiosnę piorun młyn spalił, w całej okolicy utwierdziło się przekonanie o strasznej mocy „złego.“ Historyę o szewcowej zaliczono do najprawdziwszych podań wioskowych. Matki opowiadają o niej dzieciom dziś jeszcze, chociaż od wypadku upłynęło już lat wiele.

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.