W dolinie łez/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł W dolinie łez
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
List z Sybiru.

Mamo! Piszę do Ciebie list. Czy go czytać
Będziesz? Nie wiem, czy dojdzie? Nie wiem. Chciałbym spytać
Kwiatka, jak to się u nas wróży listków rwaniem,
Ale kwiaty umarły pod śniegu posłaniem
I o losie tej kartki żaden mi nie powie!
Mamo, jak to okropnie, gdy słowo po słowie
Kładę serce swe, duszę, ach, całego siebie!
I nie wiem, czy tak chociaż powrócę do Ciebie...

Mamo, jak to już dawno, jak dawno się zdaje,
Gdym Cię żegnał! Ta chwila jak we mgle mi staje
Przed okiem, zapatrzonem tam, ku naszej stronie!
Widzę Twoje rozpacznie wyciągnięte dłonie!
Widzę ruch ten, gdy chciałaś, z bólu obłąkana,
Przed potworem dymiącym runąć na kolana!
I ten wieczór, i słońce, gasnące szkarłatnie,
I jękiem rwie mi serce: — Pamiętaj! — ostatnie!

„Pamiętaj!“ Mamo, ile w tym jednym wyrazie
Jest męki! Gdyby wyryć słowo to na głazie
I kazać mu pamiętać, z żalu głazby spękał!
Niema dnia, niema nocy, bym we łzach nie klękał,
Powtarzając: Pamiętaj! straszne, jak przekleństwo!
O Matko, jeśli chciałaś dać błogosławieństwo,
Bym, żyjąc i konając, nie cierpiał ogromniej,
To było mię pożegnać, wołając: Zapomnij!


Piszę rankiem. Śnieg zawiał okienka mej chaty,
W izbie mroźno i szaro. Jakiś gość skrzydlaty
Przed zimnem do lepianki schronił się i ćwierka.
Ja piszę, a ptaszyna z pod pułapu zerka
I widzi, jak na papier ciężka łza mi kapie.
Sople wiszą lodowe u ścian, na okapie,
I stary mój kożuszek srebrzy się od szronu...
Jak głucho! bicie serca słyszę jak głos dzwonu!...

Co tu robię? jak żyję? Nie wiem, jak nakreślić,
Że patrząc, nie chcę widzieć! myśląc, nie chcę myśleć!
Że pomiędzy tem wszystkiem, co mię tu otacza,
A mną — jest dusza moja, która przeinacza
Rzeczywistość — i sprawia, że, złudzony snami,
Chodzę z niewidomemi, jak ślepiec, oczami,
I dzień po dniu przeżywam, i chwilę za chwilką
Tem, co mam wewnątrz siebie! I tak trwam tem tylko!...

Ludzie nie są źli tutaj. Jest w nich jakaś szczera
Litość. Nieraz chłop prosty tak na mnie spoziera,
Jak ja patrzyłem niegdyś na pisklę bezdomne!
Nieraz, gdy wyjdę z chaty na śniegi ogromne,
Zakrwawione od zorzy polarnego nieba, —
Na progu pieniądz srebrny, albo krążek chleba
Położy jakaś dobra, niewiadoma ręka!
Jem ten chleb, gdy to piszę — i serce mi pęka!

Znalazłem na dnie kufra twój „Złoty Ołtarzyk“.
Tyś go włożyła, Mamo! To mój relikwjarzyk.
Schowałem go na sercu i chodzę z nim wszędzie.
Jak Ty przeczułaś, Mamo, czem mi tutaj będzie
Ta książka, — jakby żywą i drogą osobą!
Po polsku z nią jedynie rozmawiam — i z sobą...
I codzień na te pustki drętwe, nieskończone
Idzie moja modlitwa „Pod Twoją obronę!“

Mamo, napisz mi wszystko! Czy tak samo z rana
Gra srebrna sygnaturka u Świętego Jana?

Czy jednako pod zamkiem pluska Wisły fala?
Czy słońce zawsze najpierw płomienie zapala
Na kolumnie Zygmunta, wprost naszego domu?
Czy pieśń z Fary, jak echo dalekiego gromu,
Bijąc w niebo milczące, brzmi po staroświecku?
Pytam, jak dziecko małe... Odpowiedz, jak dziecku!

Ach, Mamo, jak mi tęskno! A śnię co noc prawie,
Żem w kraju; nasz pokoik widzę jak na jawie!
Staś kłusuje na krześle z pałasikiem w ręku,
Ty, Mamo, jak to zwykle, szyjesz przy okienku,
A w kącie ja i Zosia gwarzymy oboje.
Budzę się, ale oczu otworzyć się boję,
I chciałbym usnąć jeszcze, by ujrzeć to samo...
Jaki to żal okropny! jaki to żal, Mamo!

Zosia... Nie mogę o tem... Mamo, powiedz Zosi,
Niechaj zapomni! Powiedz, że ją o to prosi
Umarły! Niech zapomni i niech mi przebaczy,
Żem prócz niej, kochał kogoś bardziej — choć inaczej!
Stasia ucałuj, Mamo! Mów z nim często o mnie,
Mów, jak jest, choćbyś miała zasmucić ogromnie
Tę duszyczkę tak jasną jak jego oczęta!...
Zosia niechaj zapomni! lecz on niech pamięta!

Mamo! Bądź zdrowa, Mamo! Niech Boża opieka
Będzie nad wami. Pozdrów każdego człowieka!
Mur każdy! wszystkich! wszystko!
Pozdrów jak od brata!
Mamo, ja piszę do was jak z tamtego świata,
Bo jak stamtąd — nie wrócę! Ach, jakie wrą wojny
W mem sercu! Chciałbym zwalczyć. Chciałbym być spokojny!
Ale kiedy pomyślę: nigdy! nigdy! nigdy!
O Mamo!...
Or-Ot.



Tak cierpieli i umierali wygnańcy w krainie, „gdzie marzną westchnienia“.
Nie tysiące, ale dziesiątki tysięcy.
Jedni w bezludnej pustce starają się wydrzeć niegościnnej ziemi nędzne pożywienie, — inni, skuci w kajdany, pracują pod batem dozorców.
Jest ich wielu, a rozpacz szepcze, iż lepiej zginąć, niż żyć w takiej nędzy. Więc ten i ów po długich przygotowaniach ucieka.
Uciekł od kajdan, zerwał się z powroza, lecz jeżeli go ludzie nie schwytają, ginie z głodu lub w paszczy wilka czy niedźwiedzia.
Koło Irkucka budowali szosę. Było ich kilkuset, wojska nie tak wiele — pokusa. Rozbroili żołnierzy, broń zabrali, sformowali oddziałek, dążą ku granicy chińskiej. Tu najbliżej, tamtędy przedrą się na Zachód.
Marzenia, marzenia! Otacza ich wojsko, — nierówna walka, — giną. Dla pojmanych niema litości: śmierć albo stokroć okropniejsze życie.
A cel jego? Dla wroga dobywać skarby z głębi ziemi, aby mógł gnębić ich braci, ojczyznę. Oni mu pomagają swoją pracą.


„Ziemia mogił i krzyżów“.

Tak poeta Zygmunt Krasiński nazywa ziemie polskie już po 1831 roku; cóżby powiedział, gdyby je zobaczył po 63-im?
W bolesnem widzeniu wydawało mu się, że patrzy na szeroką równinę, której pełnia księżycowa przyświeca. „A na polach owych jakoby las z samych chudych i wysokich drzew, każde o dwóch konarach i każde na osobnej mogile. A dokoła jęki wstrząsają powietrzem, jakby tysięcy ludzi przedśmiertny, straszny krzyk“.
I oto na każdej sośnie boru tego dostrzega postać ukrzyżowanego męża. „Mnóstwo ciał rozpiętych, krwawych i drgających; coraz ich więcej. W widmowem świetle księżyca tłumy ich występują za tłumami, dalej i dalej jeszcze, jedne obok drugich, jedne za drugiemi, cała przestrzeń żywa, głośna, konająca.
I poznał, że to naród cały w Chrystusowej męce rozwieszon nad własną swą ziemią!
A gruz mogił, na których stoją krzyże one, to kościołów i miast żywych pogruchotane szczątki.
A u stóp krzyżów, niby wstęgi mgły miesiącem osrebrzonej, szeregi niewiast i dzieci z rękoma ku wierzchołkom drzew wyciągniętemi. A z ust ich płynie drżąca, modlitwiana pieśń, którą pochłania płacz“.
Nieinną była ziemia polska po powstaniu i obraz jest prawdziwy, a nazwa zasłużona. Ból okropny, lecz męka odkupuje winy, więc nad cierpiącym narodem czuwa Chrystus ukrzyżowany.
Wysoko, wysoko, z ponadniebnych głębi zstępują dwie drogi mleczne, przecinające się z sobą w jeden ogromny, jasno-biały krzyż. I na tym krzyżu widać było postać z rozpostartemi nad światem ramiony, których łuk się rozszerzał co chwila. Na czole miała koronę cierniową, jakoby z palących się cichych piorunów. A na dłoniach i stopach jakoby trzy rany, błyszczące jak trzy czerwone księżyce. I nieustannie lały się z nich jakoby tęcze krwi, a każda tęcza przekraplała się w roje gwiazd, które rozsypywały się i świeciły po niebie.
Coraz to niżej spuszczała się postać, aż z dróg mlecznych, które ją niosły, stały się dwie bezmierne obręcze ze srebra, okuwające widnokrąg, a z krwi płynącej stało się miljon gwiazd, jakoby welon gwiazd, który przesłonił jej kształty. A wzrok jej jak dwie żywe błyskawice, które szły prosto na dół od nieba do ziemi i padały w pełni na ukrzyżowany las.
Wiara w opiekę Boską, w odkupienie win i sprawiedliwość, dodawała sił nieszczęśliwym. Czy bez tej wiary i pociechy mogliby wytrwać w męce?

Cóż widzimy dokoła oprócz bólu pod ciężką stopą wroga, gniotącą gwoździami nabijanym butem?


Zagłada polskości i wiary.

Cała ziemia polska należy do cara, on nią rozporządza.
W Polsce trudno wytępić cały naród miljonowy, nawet carowi trudno, ale Litwę z tego robactwa oczyści. Na Litwie niema miejsca dla Polaków. Ci, którzy osiedlili się tutaj od wieków, precz pójdą.
Wszyscy? W jaki sposób?
Patrzmy.
Wieś Jaworówkę w gub. grodzieńskiej o brzasku dnia otaczają wojsko i Kozacy.
Mieszkańcy jeszcze śpią. To szlachecki zaścianek, jakby Dobrzyńskich w Panu Tadeuszu.
Budzi ich dziwny gwar i tętent koni, słychać krzyki, nawoływania, nawet strzały. Powstanie jeszcze trwa, bo to sierpień w roku 63-im, lecz nie było powstańców w okolicy, — więc co to znaczy?
Stają na progu domów zaniepokojeni: wszędzie wojsko, pełno kozactwa, pada rozkaz krótki i groźny:
— Zbierać się w drogę!
— W drogę? Dokąd? Poco? — Nahajka jedyną na to odpowiedzią. — Prędzej! prędzej!
Nieopisany zamęt, szloch kobiet, płacz dzieci. W jaką drogę? Wszystko tu rzucić?
Zabrać, co można. Prędzej!
Pod batem, w pośpiechu każdy gromadzi, co może. Podobno resztę spalą?
Zaprzęgają do wozów, wyprowadzają bydło, wiążą w węzełki odzież i trochę żywności, Kozacy pomagają, o, pomagają gorliwie „zabierać“! Krzyk, lament, kłótnie, świst pletni, przekleństwa.
A komenda przynagla: — Prędzej! prędzej!
Na wozach starcy i kobiety z dziećmi, reszta idzie piechotą, otoczona murem kozactwa i wojska. Kilka strzałów — i płoną strzechy. Już cała wieś w ogniu. Pozostaną tylko kominy.
Ciągnie drogą żałosny orszak. Dokąd go wiodą? dokąd? To czują, że tu nie powrócą nigdy. Wyrwano ich z gruntu, jak huragan drzewa wyrywa.
Idą w świat, — na stracenie.
Czas jakiś obozowali w Białymstoku, potem popędzono ich dalej, na Wschód, het, do Azji.
Carską ziemię rozdano prawosławnym.
Niejedna Jaworówka tak zginęła, można wyliczyć cały szereg nazwisk: carska ziemia dla prawosławnych.
Polakowi ją odbierają, Polak nie może kupić „ani kawałeczka“, niewolno. Takie prawo.
Litwa nie dla Polaków, a Litwini powinni przyjąć prawosławie, jako wierne dzieci ojca swego cara.
Więc zabierają kościoły, klasztory zamieniają na cerkwie. Dużo kościołów na Litwie, to też ta robota trwa przez dziesiątki lat.
I nietylko kościołów, ale nawet krzyżów katolickich stawiać niewolno, ani naprawiać starych. Wszystkie muszą spróchnieć i zniknąć bez śladu.
Unji na Litwie niema, zniesiona już dawno, po 30 — 31 roku, więc teraz katolicy muszą przyjąć prawosławie. Jednym dowodzą, że należą do prawosławia, bo któryś tam ich dziadek ochrzcił któreś dziecko w unickiej cerkiewce. W księgach zostały ślady. Na innych niema takiego dowodu, ci zmienią z czasem wiarę dobrowolnie.
Rząd do tego pomaga wszystkiemi siłami, usuwa wszystko, co katolickie obrządki przypomina: więc niewolno używać opłatka w Boże Narodzenie, niewolno dzwonić podczas nabożeństwa dzwonkami przy ołtarzu, niewolno sprzedawać krzyżyków, medalików, szkaplerzy i t. p.
Nakoniec wyszedł ukaz, aby całe nabożeństwo wraz z kazaniem odprawiano w języku rosyjskim, zamiast niezrozumiałej łaciny i zabronionej polszczyzny.
Było to w r. 1870. Proboszcz kościoła Św. Rafała w Wilnie, ksiądz Stanisław Piotrowicz, nie odmówił odczytania w kościele ukazu: będzie posłuszny.
To bardzo dobrze, takich trzeba więcej, z upartymi i opornymi rząd sobie poradzi.
Ksiądz Piotrowicz w niedzielę wchodzi na ambonę, w lewej ręce ma ukaz, w prawej zapaloną świecę. Tłum zgromadzony patrzy i słucha w milczeniu.
Ksiądz odczytuje ukaz do ostatniego wyrazu, potem przemawia do ludu. Tłumaczy jego znaczenie dla wiary i narodowości, nakoniec grzmiącym głosem rzuca klątwę kościelną na wszystkich, którzyby się poddali woli rządu.
Przybliża świecę do papieru i w oczach zgromadzonych pali go do szczętu.
Policja w kościele nie śmiała wobec tłumu przeszkodzić temu, co się stało, lecz u wejścia już czekała na kapłana kibitka i żandarmi. On wiedział, że tak być musi.
I nietylko on jeden: wywożono w głąb Rosji księży i biskupów: Hryniewieckiego, Zwierowicza, który dzieciom katolickim do szkół cerkiewnych uczęszczać zabronił; kościół wytrwale stał na czele walki o wiarę i narodowość.
Co za tryumf wyprzeć z kościoła ten nienawistny język! byłoby łatwiej stłumić go zupełnie.
Bo jeśli to ziemia carska, ziemia ruska, a Polakom z łaski jedynie, niektórym, pozostać dozwolono, to zupełnie rzecz naturalna, że powinni wyrzec się swego języka.
Język polski na Litwie nie istnieje.
Niewolno nim rozmawiać na ulicy ani w ogrodzie, w teatrze, hotelu, restauracji, w sklepie, nigdzie, nigdzie w publicznem miejscu, gdzie mógłby obrazić uszy Rosjanina. Niewolno. Kupiec do subjektów mówić musi po rosyjsku, pan do służby. W fabryce czy warsztacie słychać tylko język rosyjski. Gdzież polszczyzna schronić się może?
Przemawia nią ojciec i matka do dzieci: staje się językiem świętym, który poza domowem ogniskiem usłyszeć można jedynie w kościele.
Gdyby go można usunąć z kościoła — —
Gdyby można wyrwać z korzeniem!
Zabrania się w księgarniach wystawy polskich książek, niema pism polskich, — a szkoły!
W szkołach, tylko rosyjskich naturalnie, uczą Litwinów, ile krzywd Polacy wyrządzili im przez zdradziecką unję. Pozbawili ich niepodległości, zniszczyli język, pamiątki, kulturę, car dopiero pozwoli się Litwie odrodzić. Niech się odpolszczą, staną Litwinami i pomszczą wszystkie krzywdy. Car im dopomoże. Na początek pozwala mówić po litewsku i drukować litewskie książki, tylko broń Boże nie łacińskiemi czcionkami, bo to polska zaraza, lepszy alfabet rosyjski.
Młodzież litewska wychowuje się w tych przekonaniach i nic innego nie wie. To lud, który dopiero sięga po oświatę i nie wie, że podają mu fałsz i truciznę.
Jaki plon wyda ten zdradziecki posiew?


Uwłaszczenie.

Ogromny błąd popełnił Wielopolski, że mógł, a nie załatwił sprawy uwłaszczenia. Zamiast dać ziemię ludowi na własność i oznaczyć cenę wykupu, wprowadził tak zwane oczynszowanie, to jest dał ziemię niby w wieczystą dzierżawę, ale chłop zawsze musiał z niej płacić czynsz panu.
Rozumie się, że na tem chłop poprzestać nie mógł, miał prawo zostać właścicielem ziemi, którą już blisko tysiąc lat uprawiał.
Powstanie styczniowe chciało błąd naprawić, uchwaliło jednogłośnie uwłaszczenie, lecz ponieważ zostało pokonane, nie miało siły wprowadzić go wszędzie.
I tym sposobem cesarz w przekonaniu ludu był tym dobroczyńcą, który obdarzył go ziemią.
Chłop długie lata rozumiał to tylko, że dostał ziemię od cesarza.
Ale dlaczego dostał?
Czyż mógł sobie zdać sprawę, że powstanie zmusiło rząd do uwłaszczenia? Uchwalił je Rząd Narodowy, księża ogłaszali, powstańcy mówili, więc gdyby cesarz tego nie wypełnił, stałby się wrogiem ludu.
A wtedy?
Niech tylko podrośnie nowe pokolenie, miałby powstanie lepsze, bo już całego narodu.
Pocóż na to ma się narażać? Rozum każe mu postąpić inaczej.
W każdym powiecie zwołuje naczelnik wszystkie gminy w dniu oznaczonym, aby im ukaz cesarski przeczytać. Wiedzą, że będzie o nadaniu ziemi, bo im to szepczą carscy urzędnicy, więc też serca im biją i każdy chce posłyszeć, co pan naczelnik powie.
Całe miasteczko przybrane w chorągwie: tak przykazano. Pan naczelnik w orderach, wstęgach, błyszczący jak słońce od złotych guzików, w obecności swojej każe urzędnikowi odczytać głośno rozporządzenie cesarskie, jako odtąd chłop każdy jest właścicielem tego kawałka ziemi, który uprawiał, dzierżawiąc od pana.
Dodaje kilka słów o wielkiem dobrodziejstwie cara, o wdzięczności, jaką mu winni poddani, i odsyła wszystkich z zapewnieniem, że wkrótce do wsi każdej przybędzie urzędnik, grunta pomierzy, granice oznaczy i prawo własności będzie spisane w urzędzie.
Nakazano dziękczynne nabożeństwa, modlitwy, ksiądz w kazaniu musi coś o tem powiedzieć. Taki rozkaz.
I chłop nie wie, że nie dostał ziemi darmo, nie wie, że będzie za nią długo płacił, że dodano mu tę spłatę do podatku, i będą ją pobierać jeszcze wtedy, kiedy zapłaci wszystko.
Chłop nic o tem nie wie.
Coś tam słyszał jednak, że dobry car i panu ziemi nie odebrał darmo, ale dał za to zapłatę.
Bo car prawo własności chce szanować, inaczej jego własność nie byłaby pewna. Więc za ziemię zabraną niby płaci. Czem? Kawałkiem papieru.
Na papierze tym napisane, że wart niby tyle, co zabrana ziemia, ale tylko tak napisane, bo teraz nikt nic nie da za ten papier, a kiedyś tam, po wielu latach spłaci je rząd i wykupi za pół ceny.
Tym sposobem niedrogo kosztowała cesarza zabrana szlachcie ziemia, którą obdarzył chłopów.

Ale to nie koniec.
Uwłaszczenie dla szlachty było okrutną karą za powstanie: straciła część majątku i straciła robotnika, a zostały jej długi i zrujnowany dobytek. Przez dwa lata przecież płaciła podatek narodowy, wspomagała powstańców, i grabiły ją wojska rosyjskie. Niewiele jej zostało.

I to jeszcze niedosyć.
Łaskawy cesarz obawia się zawsze, żeby teraz, kiedy nie będzie pańszczyzny, chłop nie porozumiał się z panem jak z bratem, jak z rozumnym i życzliwym mu sąsiadem. Tego car wcale nie chce i potrafi temu zapobiec.
Między dworem i chatą musi być nieufność, pan i chłop muszą być sobie wrogami, aby nie stali się jednym narodem. Trzeba, żeby mieli powód do niezgody, trzeba ten powód stworzyć.
Więc cesarz daje chłopu prawo do pastwiska i opału w pańskich lasach. Nie oznacza gdzie, ile, tylko daje prawo. Naturalnie, że chłop zechce jak najwięcej korzystać, a pan — jak najmniej dawać. I będzie wieczna kłótnia i nienawiść.
Las potrzebuje także gospodarstwa, a pan nie może w nim gospodarować, bo gospodarują w nim chłopi. Nawet i sprzedać lasu pan nie może.
Szuka drogi do zgody. Na pastwisko odda im łąkę, kawał lasu, albo drzewa będzie dostarczał podług umowy, — albo też da każdemu po parę morgów gruntu, byle się zrzekli pastwiska.
Pan daje bardzo korzystne warunki, woli stracić, byle raz skończyć te spory; chłopi też widzą, że dostaliby dużo, ale — we wsi jest strażnik, który czuwa nad tem, żeby do zgody nie doszło. Poto jest; taki jego obowiązek.
Strażnik zawsze się stara, żeby mu chłopi ufali; jest mądrzejszy, wie, czego chce, radzi chytrze i pije z nimi, o panu i o cesarzu wiele opowiada, na wszystkiem się zna.
Strażnik się z nich śmieje, że pozwalają się panu oszukać. Poco się wyrzekać lasu, kiedy on cały do nich wkrótce należeć będzie? Na nic się nie zgadzać, nic nie podpisywać, bo co pan wymyśli, to chytrość i zguba.
Chłopi czasem wierzą, czasem niezupełnie, ale boją się podpisywać i nie może przyjść do ugody. Spory i nieufność będą trwały wiecznie.
I pola też tak rozmierzono, „w szachownicę“, żeby pan musiał przejeżdżać przez chłopskie, a chłop przez pańskie, i znowu o granice będą sprzeczki.
Czuwa też strażnik nad tem, żeby pana nie wybrano sędzią gminnym, żeby wójt był głupi i nie umiał czytać, a pisarz łapownik i pijak. Ma dużo ważnych obowiązków.
A Moskal mówi sobie: — Jest dobrze. Szlachtę zniszczyłem, chłop mój, — nie potrzebuję lękać się powstania i nikt mi kraju tego nie odbierze.



O duszę narodu.


„Sto lat twardym smagano nas biczem,
Sto lat w dusze wlewano trucizny,
A my trwali i żyli tym Zniczem,
Co się zowie miłością ojczyzny!“
M. Konopnicka.

I w kraju cisza, noc, głucha martwota.
Gwiazda nadziei zupełnie zagasła, ludzie nie pragną niczego, niczego, byle policja nie weszła do domu, byle żandarm nie zabrał dzieci —
Nieszczęsne pokolenie tyle wycierpiało, że ludzie już nie chcieli myśleć o przyszłości, a przeklinali przeszłość i powstanie. Zwątpili o sobie, stracili wiarę w sprawiedliwość. Ci, co woleli zginąć niźli żyć w niewoli, ci wyginęli wszyscy, a pozostali słabsi, bardzo nieszczęśliwi.
Drzewo narodu znowu straciło koronę, zdrowe liście i piękne kwiaty, — został pień osmalony, skazany na spróchnienie i zgniliznę.
W ziemi mogił i krzyżów, w widzeniu poety, car-kusiciel przemawia do ukrzyżowanych:
— „Wyrzeczcie się przeszłości i przyszłości, ojczyzny i Boga, — uznajcie mnie przeszłością i przyszłością, ojczyzną i Bogiem, — a jakom was kazał powbijać na krzyże, tak każę z krzyża zdjąć. Tłuszcze me przywołam i zdejmą, i naród szczęsny uczynię z was! Dam jadła i napoju i wszelkiej obfitości moc. Będą jeszcze ciała zdrowe i tyjące z waszych nędznych, podziurawionych ciał“.
Tam naród ukrzyżowany odpowiada: — „Nie!“ ale tu po powstaniu nie miał siły nic odpowiedzieć i milczał.
I była czarna noc. Nadzieja zgasła, jedność i zgoda na długie czasy rozerwane, — zwycięzca tryumfuje.
Trzeba tylko, aby ta ciemność trwała wiecznie, aby jej żaden jasny promyk nie rozpraszał. Trzeba chłopa zostawić w zupełnej ciemnocie, a tym, co się chcą uczyć, dać fałsz zamiast prawdy. Niechaj się uczą kłamstwa i wierzą carowi, a da im jadła i napoju, ciała ich żywić będzie, tylko duch niech zamrze i zginie.
Setki, tysiące wsi bez żadnej szkoły. Tam oświatę prowadzi strażnik, jemu tylko wierzą, bo on przecie od tego, ażeby pilnował, czy pan nie krzywdzi chłopa.
A gdzie jest szkoła i lud się o nią upomina, tam trzeba dać nauczyciela, który będzie powtarzał to samo co strażnik, tak ze strachu, jak z tego ważnego powodu, że nic więcej wiedzieć nie będzie.
Takiego nauczyciela trzeba naturalnie wychować, więc najtroskliwszy rząd zakłada seminarja dla nauczycieli ludowych. Przyjmuje tu chłopców biednych, darmo lub za opłatą bardzo małą, i uczy tego, czego mu potrzeba.
To będą jego narzędzia. Uczą w szkółkach wiejskich i miejskich, gdzie uczęszcza dziatwa najuboższa, lecz najliczniejsza.
A dla inteligencji w stolicy i większych miastach są też odpowiednie szkoły: uczą w nich po rosyjsku wszystkich przedmiotów, w niektórych nawet religji; nauka polskiego nieobowiązująca i nic nie daje, bo nauczycieli wybierają bardzo starannie; za to historja uczy, że Rosjanie pokonali Krzyżaków pod Grunwaldem, a Kozacy Turków pod Wiedniem, Sobieski był carskim hetmanem, i wiele podobnych rzeczy.
Ze Szkoły Głównej nie pozostało ani śladu, lecz za to jest w Warszawie uniwersytet rosyjski. Rosyjskie w nim wykłady i Rosjanie profesorowie, wielu studentów Rosjan.
Rząd jest zadowolony: w takim kraju nie wylęgnie się chyba powstanie.
I rzeczywiście — cicho, martwo wszędzie, posłuszny naród milczy. Umęczone pokolenie nie było już zdolne do czynu.
A jednak...
Poeta Kornel Ujejski, kładąc w usta proroka Jeremjasza słowa rozpaczy po stracie ojczyzny, skargę okropną kończy temi słowy:

„I odstąpiła go wszelka pokora,
I krzyknął w gniewie: — Tyś Ojcem, Jehowo!
A własne syny wytępiłeś z szczętem?! —
I spojrzał w górę. Zeschła sykomora,
Z podartą korą, z potarganą głową,
Nad nim węglanym wahała się prętem,
A latorośli mnóstwo z jej korzenia
Pięło się w słońce zielono i zdrowo,
I ziemię, którą zniszczyła pożoga,
Znów świeżych liści wieńcami ocienia
I przyozdabia ją nadzieją nową —
Ujrzał to prorok — i pojął myśl Boga!“


Tak było. Rosło młode pokolenie, wychowane w rosyjskiej szkole i w polskim domu, gdzie lękano się wyrazów: ojczyzna, przyszłość, walka. Nie, nie, nie! starsi o tem już myśleć nie mogą, chronią dzieci od zgubnych marzeń.
A w nich budzi się dusza, rośnie.
Pierwsze przebłyski tego rozbudzenia nie wywołały trwogi: chcemy się więcej uczyć.
Tylko nie historji!
O nie! Nic ciekawego, mamy dosyć. Chcemy poznać przyrodę, nauki społeczne, chcemy podnieść dobrobyt kraju, chcemy się zbogacić; handel, przemysł to wielkie pola pracy, ale trzeba się do niej przygotować.
Jakie rozumne dzieci! Wszyscy są zadowoleni: i starsi nie boją się takiej nauki, i rząd do niej zachęca. Owszem, Rosja potrzebuje ludzi wykształconych (nie w historji) i kraju bogatego. Polaczki zdolne, mogą robić wynalazki (na korzyść państwa), a kraj bogaty większe będzie płacił podatki.
Więc wszystko doskonale.
Młodzież garnie się do nauki, czytają i tłumaczą książki francuskie, angielskie, powstają nowe pisma, postępowe, wiele w nich piszą o pracy, przemyśle, przyrodzie, wynalazkach, a w młodych duszach budzi się zapał, uczucia i myśli coraz nowe, coraz jakieś inne, dziwne doprawdy.
Zaciekawia ich ta przeszłość, o której mówi się nieraz z pogardą, a czytać nic niewolno. Ojcowie nasi byli szaleńcy, — zapewne, lecz dlaczego tak było? Jak ci ludzie rozumowali?
Wtem ktoś przypadkiem znalazł zapomniane czy schowane głęboko „Dziady“ Mickiewicza...
Osłupienie... jęk straszny... pożar!
Zapaliły się młode serca, głodne wznioślejszych uczuć. — Więc to jest tajemnica? Taka piękna!...
To my! to my! Nie chcemy być innymi!
Lecz cicho... Sza! Ostrożnie.
Zawiązują się pierwsze tajne kółka, zaczyna się czytanie, nauka historji, uwielbianie poetów. Ich duch wstępuje w młodzież, wzywa do nowej walki, do najgorętszej pracy dla przyszłości.
I widzą wielkie zadanie przed sobą: zdobyć tę wolność, za którą ojcowie i dziadowie krew przelewali. Lecz jak?
Doświadczenie mówi im teraz, że oręż to broń ostatnia, nie pierwsza. Najpierwej trzeba słońca, by rozjaśniło i ogrzało dusze, uśpione i pogrążone w ciemnocie. Rozbudzić i oświecić trzeba naród cały, te miljony dziś martwe. Któż im się oprze, kiedy zawołają wszyscy:

„Hej, ramię do ramienia!“

A więc do pracy! do pracy! do pracy! niestrudzenie, mężnie, wytrwale, bez lęku i wahania, jak ci rycerze dawni. Jak Żółkiewski złożymy głowy na ofiarę, jak Czarniecki służyć będziemy do zgonu, jak Kościuszko w prostocie i szczerości ducha, jak Mickiewicz miłością dla miljonów.

Obudziła się młodzież, zrozumiała niebezpieczeństwo, bo sama wyszła z toni: bronić trzeba duszy narodu!


Za wiarę ojców.

  „Na Anioł Pański biją dzwony,
W niebiosach kędyś głos ich kona,
Niech będzie Chrystus pozdrowiony!
Niech będzie Marja pozdrowiona!
  Na Anioł Pański biją dzwony...“

Noc, puszcza wielka, czarna, nieprzebyta. Takich puszcz w Europie zachodniej już niema, ale na kresach Polski, na Litwie i Rusi jeszcze żyją i — są potrzebne.
Gdybyś na skrzydłach przebył bezdroża, moczary, gąszcz niezbrodzony, ujrzysz wreszcie w miejscach prawie niedostępnych wielką, jasną polanę.
Noc pochmurna i ciemna, więc trudno rozpoznać, co się tu dzieje, dziw jednak, że w tej puszczy tyle życia.
Wozy stoją między drzewami, czasem koń parsknie zcicha, jakby wiedział, że trzeba być ostrożnym; czasem słychać stąpanie, lekki i powolny turkot; ruch wszędzie, dookoła. Tu i owdzie blade i nikłe ogniska, przy nich snują się jakieś postaci, widać kobiety i dzieci uśpione; pełno musi być ludzi.
Pobladło niebo, świta. Coraz wyraźniej widać mur ciemnych sosen i świerków dokoła, a pośrodku morze głów ludzkich.
Ruch coraz większy. Pod lasem na wzgórzu krzyż błysnął w promieniach słońca: tam wznoszą ołtarz wśród świateł i kwiatów.
Wszyscy się już zbudzili, matki karmią dzieci, odziewają czysto i świątecznie, od czasu do czasu kwakanie, pogwizdywanie: hasła umówione.
Szepty, dreszcz jakiś wstrząsa tłumy zgromadzone, budzi serca radosne bicie.
— Księża przyszli!
— Misjonarz.
— Zakonnicy.
Łzy zasłaniają oczy, szloch chwyta za gardło, doczekali, ujrzeli wreszcie!
Zapłonął ołtarz od jarzących świateł, rozległ się głoś dzwonka — i wszyscy nagle padli na kolana, wszystkie ręce wzniosły się w górę, ku niebu, wszystkie serca wołają: — Panie!
Na wzgórze ksiądz wstępuje w złocistym ornacie, niesie monstrancję złotą.
Rozpoczęło się nabożeństwo. Dzwonią dzwonki, dymią kadzidła, ołtarz jaśnieje niby krzak ognisty, i płyną stamtąd modły, słowa święte, tak dawno niesłyszane, zabronione!...
Gdzieś wdali pies zaszczekał, — ktoś szepnął: Moskale! — ale oni się modlą, gotowi są umrzeć. Takie promienne twarze mieć musieli męczennicy-chrześcijanie, umierając w cyrku za wiarę.
— Święty Boże! święty, mocny! — popłynęły gorące słowa od ołtarza, i powtórzyły je tysiące piersi, i chór modłów wzbił się potężny w niebiosa, aż przed tron Przedwiecznego skargą straszną.
Bo tym nieszczęsnym modlić się niewolno. Niewolno. To unici. To „oporni“, co nie chcą przyjąć prawosławia. Ileż mąk wycierpieli, cierpią ciągle!
Są tu ludzie dorośli, dzietni, a nie chrzczeni, bo się w cerkwi ochrzcić nie dali. Inni po raz pierwszy widzą nabożeństwo, inni nie spowiadali się jeszcze, nie przyjmowali Najświętszego Sakramentu, choć krwią płacili za codzienne grzechy pod kozacką nahajką.
Chleb powszedni nie nakarmi tak głodnego, jak pokrzepia ich Słowo Boże, którego łakną, pragną, potrzebują.
Ono da im siłę wytrwać dalej w męce, w krwawej walce o duszę własną i najdroższych. Męczeństwo unitów na Litwie i w Chełmszczyźnie porównać można tylko z męczeństwem pierwszych chrześcijan. Włos powstaje na głowie, gdy czytamy te straszne opisy. W najokrutniejszy sposób mordowano ich, w kościołach, knutem i nahajką pędzono do cerkwij bito na śmierć, więziono, kaleczono, znęcano się nad kobietami, wydzierano im dzieci.
Całe księgi mamy już takich obrazów. Lud jednak walczył mężnie całe dziesięciolecia i przetrwał.
Kiedy w kościołach osadzono popów, przestał chrzcić dzieci, nie brano ślubów, zmarłych chowano w nocy na pustkowiach, żeby uniknąć prawosławnego cmentarza.
Po lasach wycinano krzyż na drzewie, i to była świątynia. Czasem zjawiał się ksiądz przebrany i spełniał święte obrzędy. Niekiedy w głębi puszczy, w miejscach niedostępnych, urządzano misję dla całych tysięcy.
Ale doczekać tego wśród codziennej męki! Byli nieszczęśliwi, którzy dobrowolnie ginęli w płomieniach własnej podpalonej chaty, śpiewając hymn pobożny. Matki traciły rozum, gdy im wydzierano dzieci, a inne zabijały je z rozpaczy. Miesiącami kryli się w lasach, kiedy Kozaków sprowadzano do wsi, ażeby nawracali.
Jakąż ożywczą siłą, krynicą pociechy dla tych znękanych była misja w puszczy! Na wieść o przybyciu księży katolickich iskra przebiegała całą okolicę. Gotowano się w drogę, zwykle dość daleką, zabierano swoje i nieswoje dzieci, bo chrzest przecie najpotrzebniejszy. A potem podróż nocą, pośród rozstawionych straży, kierując się wszędzie umówionem hasłem.
I co za szczęście ujrzeć ten ołtarz płonący, usłyszeć księdza, który nie lęka się kary, byle pocieszyć te dusze łaknące!
Po nabożeństwie trwa praca gorliwa: tyle tysięcy wysłuchać spowiedzi, dać naukę, ochrzcić, zaślubić. Kto otrzymał już wszystko, odjeżdża powoli, aby nie wszyscy razem.
Odjeżdża z pełnem sercem, silną duszą, wraca do piekła z raju, bo tam może nahajka, pika, głód i rany, a szpieg, strażnik i pop napewno.
Ale posilili się Chlebem Żywota i gotowi są umrzeć i cierpieć.
Tu Pratulin i Drelów, — Oszmiana i Kroże na Litwie, Podlasie i cała Chemszczyzna — to pomniki i cmentarzyska tysięcy, które oddały życie za wiarę swych ojców.


Pod Prusakiem.

Cóż to za nowa wędrówka narodów? Z Zachodu na Wschód, ku polskiej granicy idą drogami kobiety i dzieci, starcy, mężczyźni, szereg wozów z tobołkami i chorymi, — a wszystko otacza straż zbrojna, prowadzi.
To nie przestępcy, — twarze szlachetne, spokojne, tylko ból na nich wielki.
Noc zapada i stają, rozkładają się w polu obozem, dobywają z tłumoczków pożywienie, karmią dzieci, połykają chleb ze łzami, osłaniają się przed deszczem i chłodem. Wielka wśród nich powaga i milczenie.
Któż to jest? Co to znaczy?
To z prastarej dzielnicy polskiej, z całego pruskiego zaboru wydaleni Polacy. Jest ich około czterdziestu tysięcy. Odstawiają ich do granicy: na dawnych ziemiach polskich mieszkać im niewolno.
Dlaczego? Co zawinili?
Nic zupełnie. Tylko są Polakami, a nie mają pruskiego poddaństwa. Nie przysięgli na wierność pruskiemu królowi, więc niema dla nich miejsca w jego państwie. Tutaj się urodzili, pracowali, a dziś... Precz! Do granicy!
Bo chodzi przecież o to, żeby mniej było Polaków w Poznańskiem. Gdyby można wypędzić wszystkich! Lecz na to jeszcze nie wymyślono sposobu, a Prusak musi znaleźć sobie prawo do największego nawet barbarzyństwa. Wydał najdziksze prawo i już dobrze, bo postępuje podług prawa.
Oto przykład.
Co to jest: wóz czy dom mieszkalny?
Niby dom: cztery ściany, drzwi, dach, komin, ale na kołach, może przesuwać się z miejsca na miejsce, — jest i dyszel dla konia. Wewnątrz mieszka cała rodzina właściciela kawałka ziemi, chłopa Drzymały.
Ma ziemię, lecz niewolno mu zbudować chaty. Takie zrobiono prawo, więc niewolno.
Stara się rozleciała czy spaliła, wszystko jedno, może ojciec podzielił grunt pomiędzy synów, może Drzymała kupił sobie ziemię. Lecz budować na niej nie może, niewolno.
Dlaczego? — Dlatego, żeby sprzedał grunt Niemcowi, a sam poszedł sobie, gdzie oczy poniosą. Bez dachu nad głową przecie żyć nie można.
Lecz uparte chłopisko ziemi rzucać nie chce, zbudował sobie jakieś mieszkanie na wozie i mieści się z rodziną. Nic mu nie mogą zrobić, bo jeszcze żadne prawo — nawet w Prusach — nie zakazało mieszkać nikomu na wozie.
O Drzymale piszą w angielskich gazetach, cała Europa ciekawie ogląda rysunek jego mieszkania, i Prusacy są wściekli. Chcą przed światem uchodzić za naród kulturalny, a tu taka brzydka historja.
I kto winien? Znów Polak, prosty chłop.
A to już zostanie na wieki w historji.
Biedni Prusacy z tymi Polakami: co oni cierpią przez nich! Co tu zrobić, żeby ten naród stał się inny, żeby raz zapomniał o swojej polskości i zrozumiał, że w państwie pruskiem mogą być tylko Niemcy?
Ha, trzeba go wychować po niemiecku. Stare pokolenie przecież wkońcu wymrze, a młode, w dobrej szkole wychowane, inaczej będzie myślało.
Szkoła niemiecka to przecież potęga, nigdzie jej nie brakuje i niewolno dziecka do niej nie posyłać. Musi przez szkołę przejść od 7 do 14-go roku życia. Niemcy dbają o wychowanie i naukę.
Spojrzyjmy tylko na szkolny budynek: jakie miłe wrażenie! Obszerny i wygodny, dość miejsca dla dzieci, czystość wielka, ogródek. Nauczyciel sumienny i gorliwy, lekcyj nie opuszcza, ma i wykształcenie, może wiele nauczyć.
Dlaczegóż polskie dzieci z taką trwogą spoglądają na tę szkołę? Nie biegną do niej radośnie i chętnie, o, nie! A gdy wychodzą, nieraz twarze zapłakane, ręce pokaleczone i spuchnięte, a na ciele niemało sińców.
Biją w niemieckiej szkole. Nauczyciel uderza kijem po głowie, po rękach, po plecach. Bije, wymyśla, kopie, wygraża pięściami, policzkuje. Dziecko się krwią oblewa. Naturalnie, że tylko polskie dziecko.
Dlaczego? za co? czy jest leniwe i krnąbrne?
Bardzo krnąbrne: nie chce się modlić po niemiecku. Po polsku w szkole niemieckiej nie uczą, a polskiej szkoły niema. Język ojczysty słyszy dziecko tylko w domu, ale po niemiecku, idąc do szkoły, nie umie. Trudny to język dla polskiego dziecka. A nauczyciel tylko nim przemawia, a teraz już i księdza nie wpuszczają do szkoły, nauczyciel uczy religji i pacierz każe mówić po niemiecku.
Jakże tu modlić się językiem wroga, którego dziecko nie zna, nie rozumie? A swój pacierz? Ten polski pacierz?
Czują dzieci, że ta niemiecka modlitwa chce odebrać im Boga. Nie umieją, nie mogą tym językiem do Boga przemawiać!
Polskie dzieci się zbuntowały: — Niech nas zabiją lepiej, a modlić się po niemiecku nie będziemy!
I zaczęło się bicie i prześladowanie, klątwy, rany, kułaki, — a one się modlą po polsku.
Ba, buntują się jeszcze bardziej: nie chcą wcale chodzić do szkoły, chociaż za to kara pieniężna, a nawet i więzienie.
Ale znów o tem piszą w gazetach po świecie!

Za ten pacierz w polskiej mowie,
Co ją zdali nam ojcowie,
Co go nas uczyły matki, —
Prusak męczy polskie dziatki!


Tak pisze Konopnicka o gwałtach we Wrześni, pisze o tem Sienkiewicz, i znowu dziwią się narody.
A niech się dziwią, my zrobimy swoje.
Polacy się zbierają, radzą. Jeszcze czego! Zbierać się na narady w Niemczech pozwala prawo, ale Prusak wynajdzie sposób, żeby im zamknąć usta: na zebraniach niewolno przemawiać po polsku. Niech mówią po niemiecku.
Kiedy jesteśmy Polacy! -
Niewszyscy, — w miasteczku czy powiecie mieszka wielu Niemców, i oni mogą brać udział w zebraniach, więc przemawiać należy po niemiecku.
To lepiej się nie zbierać i nie radzić.
A lepiej.
Polacy jednak szukają sposobu, żeby się porozumieć, żeby sobie pomagać, żeby bronić się od zniemczenia.
Taki naród wytępić trzeba, bo Prusaka się z niego nie zrobi. Co się męczyć i głowę sobie łamać, „żelazny kanclerz“ Bismarck daje hasło: ausrotten! to znaczy: wytępić, jak szkodliwe robactwo w kuchni.
Nie odrazu tak było. Po roku 1848, kiedy Niemcy otrzymali konstytucję, choć zdradziecko wymordowali polskie oddziały, które sami pozwolili uzbroić do wspólnej walki z Rosją, musieli jednak i Polakom dać prawo wysyłania posłów na sejm ogólny. Na sejmie ci posłowie mogli niby bronić polskich interesów, — no, ale Niemcy mogli niewiele zważać na to, co oni mówią.
Największą dla nas wartość miało prawo zawiązywania stowarzyszeń. Niezwłocznie utworzono kółka rolnicze włościańskie, które, dążąc do ulepszenia drobnych gospodarstw wiejskich, pozwalały zarazem zbliżyć się do ludu i rozwijać go w duchu narodowym.
Lecz po zwycięstwie nad Francją w r. 1870/1 pycha pruska straciła wszelką miarę. Jak śmie pod stopą panów świata szemrać jakiś tam polski robak!
Ausrotten! — wołał Bismarck i zabrał się do dzieła. Kościół nie chciał się poddać jego woli: nie chciał odebrać dzieciom religji w języku ojczystym, nie chciał powtarzać dyktowanych kazań — a więc walka z kościołem katolickim. Arcybiskup Ledóchowski dwa lata przesiedział w więzieniu, wkońcu wydalono go z kraju.
Zakładają Komisję Kolonizacyjną, której rząd daje miljony, aby wykupywała od Polaków ziemię. Powstaje tak zwana hakata od pierwszych liter nazwisk trzech Prusaków, którzy cały naród wzywają do walki z Polakami i składają wielkie pieniądze, żeby im wydrzeć ziemię.
Dla Polaków są inne prawa, niż dla Niemców. Polakowi chłopu na własnym gruncie niewolno wybudować chaty; ale za ten grunt Niemiec zapłaci mu dobrze, byle skusić go do sprzedaży i osadzić tu kolonistę. Usuwają Polaków od urzędów, bojkotują ich w handlu, przemyśle: Niemiec nic od nich nie kupi! Przemawiać niewolno im własnym językiem; wydalają ich z kraju tysiącami.
I to wszystko jakoś niewiele pomaga: chłop polski trzyma się ziemi pazurami, a obywatel broni praw swoich na sejmie. Ten obywatel, możny, oświecony, nie da zginąć polskości, — trzeba go się pozbyć.
Więc sejm pruski większością głosów uchwala nowe prawo: wywłaszczenie.
Do polskiego dworu przychodzi papier urzędowy: majątek zakupuje rząd niemiecki.
Jakto kupuje? Nikt nie chce go sprzedać.
O to się nie pytają.
Zjeżdża komisja, z wójtem, żandarmami, aby obejrzeć, spisać i ocenić wszystko.
Wywłaszczonym niewolno się pokazać, siedzą zamknięci w pokoju, w ich imieniu przemawia urzędowy jakiś obrońca. Wszystko dzieje się urzędownie, podług prawa.
Rozległość majątku taka, — rząd daje taką cenę. Dlaczego taką? Bo uważa, że tyle warto. Właściciela nie pytają, ile dla niego warte. On może sobie śpiewać z Konopnicką:

„A kto mi zapłaci za ten dzwon, co dzwoni rankiem na pacierze? Za te lasów szumy, za te polne kwiaty, za ten krzyż pochyły, co mi strzeże chaty? za cmentarz, rozkwitły w głóg dziki, jak sady, gdzie leżą w mogiłach ojcowie i dziady?“

Tak, może sobie śpiewać i rzucać pytania, ale nikt nie odpowie. Zostaną na cmentarzu kości prapra-dziadów; zostanie dwór prastary, pełen pamiątek drogich, pełen wspomnień: w tym pokoju nocował jakiś gość drogi ojczyźnie, w tamtym umarł pradziadek-bohater; to drzewo sadził ktoś przed wiekami w ogrodzie na pamiątkę zdarzenia, które pragnął utrwalić dla wnuków; — to wszystko pozostanie, przejdzie w obce ręce, w ręce wroga narodu, na zagładę.
Bo gdzież wywiezie nieszczęsny te skarby, które wieki tu nagromadziły? Stare zbroje, szablice, hełmy, — stare księgi pergaminowe z przed wieków, dzieła cenne i rzadkie, które tak spokojnie w zacisznej bibljotece dotąd spoczywały; obrazy mistrzów polskich?
Może to zabrać wszystko, ale dokąd? — To cząstka tej całości, która zniszczeć musi rozdarta.
A przytem — rząd ogłasza, że majątek kupił, że dał wysoką cenę, stara się nawet szerzyć wieści między ludem, że właściciel za złoto sam ofiarował go kolonizacji. Tak wiele zyskuje, że pozbył się chętnie. — Ale to wszystko kłamstwo.
Na szczęście lud polski tym słuchom nie wierzy.
Właściciel otrzymuje papier urzędowy: rozkaz opuszczenia majątku w oznaczonym terminie. Jeżeli nie wyjedzie, wywiozą go żandarmi. To prawo.
Niema rady. Rzucaj, biedny człowieku, stare gniazdo, nie zobaczysz go więcej w życiu. Zmienią tu zaraz wszystko, żeby nie zostało śladu dawnych czasów. Nie będziesz patrzył już na ten kościołek, gdzie chrzczono dzieci twoje; nie usłyszysz już tego dzwonu; zachodzące słońce nie spojrzy na ciebie, kryjąc się za jezioro i las ciemny, — tego widoku nie zobaczysz więcej.
Rząd pruski ma prawo pozbawiać własności, naturalnie tylko Polaków; i nawet nie za karę, ale żeby „oczyścić z nich“ zabraną ziemię.
Pięciu obywateli zdążyli wywłaszczyć przed wojną.


W polskim raju.

Przez ulice Krakowa idzie pochód uroczysty, sztandary z białemi orłami, duchowieństwo, chorągwie, uniwersytet, akademja, szkoły, stowarzyszenia i tłum nieprzejrzany. Obok śpiewów kościelnych rozlega się hymn narodowy; w powodzi wieńców niosą jakąś trumnę.
To zwłoki Mickiewicza prowadzą na Wawel, by je złożyć w królewskich grobach.
Wielkie, wspaniałe święto narodowe i nikt mu nie przeszkadza. Skądże taka wolność w Krakowie?
W państwie austrjackiem dużo się zmieniło od klęsk pamiętnych pod Magenta i Solferino, które były wyzwoleniem Włoch północnych (1859), a potem pod Sadową (1866), gdzie Prusacy pogrozili Austrji mocną pięścią i przekonali ją na polu bitwy, że nie jest Cesarstwem Niemieckiem.
Więc czemże jest? Zlepkiem narodów. Jeżeli te narody zechcą się odłączyć, a wszystkie razem, jaką siłą utrzyma je przy sobie?
Rosja, Prusy mają jeszcze siłę pięści, ale ona jej nie posiada; jeżeli chce istnieć, muszą jej składowe części być zadowolone ze swojego losu i nie dążyć do oderwania.
Więc najsilniejsze ludy, Węgrzy, Polacy, Czesi, otrzymują pewne prawa: mają sejm własny, własne urzędy, szkoły, wolność stowarzyszeń i rozwoju narodowego.
Powinni być zadowoleni. Wtedy niech sobie cierpią Słowacy, Chorwaci i inne drobiazgi, takich, się nikt nie lęka.
Tym sposobem Polacy austrjaccy w porównaniu z zaborem pruskim i rosyjskim mają rzeczywiście wiele, tak wiele, iż chwilami zdaje im się, że są rzeczywiście wolni, że cesarz austrjacki jest ich polskim królem.
I wdzięczne polskie serca już oddają się z całą szczerością. Wszystko im jedno, jakie są przyczyny, które dały im trochę swobody; gotowe za to wiernie i gorliwie służyć tak łaskawemu monarsze, i służą, często aż zanadto wiernie.
Węgrom wciąż mało i otrzymują więcej, Polak nie upomina się o nic. Widzi tylko, co ma dobrego, i tem się nacieszyć nie może.
Ma przecież swoją szkołę, polską szkołę, gdzie dzieci się uczą w ojczystym języku od nauczycieli Polaków. Ma własny uniwersytet, akademję, rozmaite instytucje naukowe, muzea, bibljoteki. Oddano mu Wawel, gdzie były koszary wojskowe, nie odrazu, ale oddano. Ma prawo własnym kosztem go odnowić, niech przypomina przeszłość ta pamiątka.
Ma wolność słowa. Wolno przemawiać mu własnym językiem na zebraniach publicznych, wolno mówić o miłości ojczyzny, przeszłości, wolno śpiewać na ulicy i w kościele pieśni i hymny narodowe, wolno drukować i kupować książki, za które rząd rosyjski więzi i zsyła na Sybir.
Tu nie wejdzie obcy żandarm do mieszkania, nie będzie mi przewracał gratów, szukając jakiegoś papierka, austrjacki poddany wolny w mieszkaniu swojem od rewizji.
Więc czegóż jeszcze pragnąć? Tu się oddycha swobodniej. Tu jest jakieś schronienie przed zagładą ostateczną. Tu jest naprawdę lepiej.
Jest lepiej, a jednakże — dziwna rzecz, że w tem tchnieniu austrjackiej swobody krąży jakaś trucizna.
Dlaczego takiej nędzy niema w żadnym innym zaborze: chłop biedny, biedne miasta, ciężkie podatki, drożyzna.
I chociaż tu się chronią najgorętsze serca, którym w Królestwie grozi szubienica albo taczka katorgi, choć i tu są działacze, którzy rzucają ziarna wielkich myśli i uczuć w polskie dusze, — ogół jednakże — śpiewa, pięknie mówi, a mimo to jest jakiś uśpiony, drzemiący czy senny.
Kto wie, czy w wielu głowach wyrazy: Austrja, ojczyzna i cesarz nie wydają się jednoznaczne.
Skądże to?
Trochę może wytłumaczyć polska książka szkolna. — Nie podlega cenzurze, dlaczegóż więc tak mało, nic prawie w niej nie znajdujemy o bohaterskiej walce za ojczyznę i utraconą wolność? Dla młodych serc tak mało tu pokarmu, taki jakiś cmentarny, martwy, z grobów przeszłości wieje cichy smutek, a teraźniejszość — to dobrodziejstwa Habsburgów, zalety i piękne czyny tego rodu.
To książka austrjacka, choć po polsku.
Taka być musi, chociaż bez cenzury. Jest kontrola.
I serca polskich dzieci usypiają.
Na szczęście to sen tylko.

A rząd i cesarz czuwa nad losem poddanych: o Słowakach, Chorwatach nie pamięta, bo się obawia Węgrów, lecz Rusinami nagle zajął się po ojcowsku.
Ruś — pamiętamy — za Kazimierza Wielkiego, a więc w XIV wieku, połączyła się z Polską, szukając jej opieki i obrony, aby nie stać się łupem Węgrów lub Tatarów.
I odtąd dwa narody żyły w jedności i zgodzie, łączyły się w małżeństwach i na polu walki albo przy wspólnej pracy. Rusin widział w Polaku brata i za brata był zawsze uważany.
Dopiero Austrja zrobiła odkrycie, że Rusin potrzebuje cesarskiej opieki przed ciemięzcą Polakiem.
A on nic o tem nie wie. Trzeba mu to wytłumaczyć. Wierni słudzy cesarza zbierają Rusinów w cerkwi świętego Jura we Lwowie i tam mu opowiadają o krzywdach, jakich od Polaków doznaje. Ziemię mu wydarli, oświaty nie dali, gnębili narodowość, prześladują unję. Tak, tak: Polacy prześladują unję!
Takich prawd dowiadują się biedni Rusini, ale że im to jakoś wszystko jedno i niewiele mogą zrozumieć, więc trzeba sprowadzić garstkę hajdamaków, którzy lubią rżnąć, palić i mordować. Usłyszeli o krzywdach i zemsta gotowa, co się długo namyślać? Hajże, na uniwersytet! Niszczyć książki, krajać obrazy, rozpędzać profesorów, walczyć pałką i nożem. To kultura.
Namiestnik Polak — zabić go. Niech nie rządzi na ruskiej ziemi.
Tak zaczęła się walka o zniszczenie polskiej kultury na ziemi, która innej, własnej kultury nie miała; o zerwanie wiekowej zgody z Polakami, a przez to osłabienie polskiego żywiołu, żeby się nie upomniał kiedy o swoje prawa.
Ale co najdziwniejsza, że Moskal i Prusak z niezmierną gorliwością pospieszyli Rusinom na pomoc. Nie żałują pieniędzy i nauczycieli, żeby im wytłumaczyć, kto ich wrogiem, i jak mogą z tym wrogiem walczyć, mając trzech tak potężnych opiekunów.
Prawda, że dziwne rzeczy były w tym polskim raju? Dziwne, zdradzieckie, groźne. Lecz Polak ufał, a ukołysany melodją drogich pieśni, nie patrzył dość bacznie i może niedość czujnie stał na straży.


Setna rocznica Konstytucji 3-go maja

(1791 — 1891).

„Ten tylko naród godzien żyć,
Co czuje sam, że żyje!“
M. Konopnicka.

Zbliża się rok 1891, wielka dla narodu polskiego rocznica, pamiątka odrodzenia duchowego. Dzięki tej konstytucji stał się godnym życia.
Lecz został rozszarpany i strącony w otchłań niewoli.
Sto lat krwawej walki, męczeństwa, wysiłków, by odzyskać wolność straconą. Tyle najszlachetniejszej krwi wróg z nas wytoczył, że niewiadomo, czy kropla jaka pozostała, czy tli w nas iskra życia.
Czy żyje naród polski? Czy czuje w sobie „dawne serca bicie“, jak powiedział poeta? Czy zdolny jest zawołać znowu: — „Jestem! chcę walczyć o wolność i wierzę w zwycięstwo“?
Tak pytają ci, którzy jeszcze żyją, to jest: czują, cierpią i myślą. Myślą o tem, jaki jest ogół, te miljony, ciche, milczące, cierpliwe. Co one kryją w duszy?
Niewola nauczyła je milczenia. To jest dobra pieczęć dla skarbu uczucia, schowanego głęboko, ale czy w tem ukryciu skarb nie zmarniał?
W królestwie zwłaszcza i troska największa i najtrudniej dociec, co się kryje w głębi. Tu nie można pytać otwarcie. Są jednak budziciele, którzy wytrwale i śmiało pukają do duszy narodu. Jest garstka Sybiraków. Niewielu ich wróciło, zesłanych po r. 63-im, ale żyją gorącem wspomnieniem powstania. Tyle wycierpieli, tyle klęsk widzieli, a jednak — nie żałują życia i mimo wszystko dumni są ze swego czynu. Tak postąpić byli powinni, spełnili obowiązek.
I w młodszem pokoleniu są budziciele twórcy. Wielki malarz Matejko rzuca narodowi dary wspaniałe i głośno mówiące: Patrz, Polaku, czem byłeś! Oto Grunwald, Hołd pruski, Batory, Sobieski. A oto Konstytucja, twoja chluba i odrodzenie i prawo do bytu, — a oto Racławice, twoja przyszłość.
Tłum się gromadzi i staje w milczeniu, lecz serca zaczynają bić mocniej i dumniej. Tak, to ojcowie nasi, — a my dzisiaj?
„Ku pokrzepieniu serc“ pisze Sienkiewicz „Ogniem i Mieczem“, „Potop“. Daje obraz nietylko męstwa, — bohaterstwa. To są ojcowie wasi, co wam mówią?
O, przemówili mocno. Niby pod cięciem miecza prysnęły nagle złudy i potwarze, naród ujrzał sam siebie wielkim i szlachetnym, — czyż to minęło i nigdy nie wróci?
Wszak my z nich, my, niszczeni też ogniem i mieczem, czyż nie staniemy do walki, jak oni? bez oręża, lecz z męstwem i niezłomną siłą, aż ten potop wezbrany klęsk naszych opadnie — opadnie?...
Duch rośnie, żyje młode pokolenie, ale to życie, jak płomień podziemny, nurtuje w głębi, a nie śmie otwarcie zawołać głośno: — Jestem!
Bo jakie znajdzie echo?
W kraju ucisk ogromny, szpiegów setki, rządzi renegat Hurko z godną swą małżonką, czyha na każde drgnienie myśli polskiej, chciałby, ażeby „mamki śpiewały dzieciom po rosyjsku“ w tym „Prywiślińskim kraju“. Więzienia pełne: łakoma paszcza wroga wszędzie znajduje pastwę.
Więc w tych warunkach któż się odważy przemówić, powiedzieć głośno: — Bracia, czas do czynu! „Jednością silni“ —
I oto, niby pobudka zdaleka, we wszystkich trzech zaborach zjawia się mała książeczka p. t. „O obronie czynnej i skarbie narodowym“.
Przeniknęła silnie strzeżoną granicę i jest w Królestwie. Młodzież bierze ją do ręki — czyta — myśli — i zabiera się do czynu. To będzie pierwszy czyn.
Jakaż treść tej książeczki? Kto ją przysłał?
Napisał ją emigrant, pułkownik Miłkowski, znany w literaturze Teodor Tomasz Jeż. Należał do powstania w r. 48, potem 63. Dziś starzec, osiadł w Szwajcarji, ziemi wolnej, i tam myśli o kraju i jego przyszłości. Przypomina w swojej książeczce Polakom, że obrony nigdy zaprzestać nie można, a kto się chce bronić, ten musi mieć na to pieniądze. Dzisiaj celem Polaków zgromadzić skarb własny, który w Szwajcarji będzie zupełnie bezpieczny. Zbierajmy więc składki na skarb narodowy: to początek przyszłej wolności.
I składki płyną: a więc naród żyje.

Pogodny zajaśniał dzień 3-go maja w Warszawie, niedziela. Jak to dobrze się składa, że niedziela: świąteczny nastrój miasta usprawiedliwiony.
A policja czuwa. Może wpadła w jej ręce króciutka odezwa, przypominająca stuletnią rocznicę; a może Hurko o tym dniu pamięta. Więc chociaż niby spokój, czujność podwojona.
Ale cóż można widzieć? Kościoły przepełnione, bo niedziela, a na ulicach ludno, uroczyście, bo wiosna, ciepło i pogoda.
W katedrze jak zwykle suma uroczysta, pełno. Nabożeństwo skończone — nagle rozlega się „Boże, coś Polskę“. Trochę popłochu, lecz ogół wzruszony, zostaje. Gromadka ludzi starszych i młodzieży kończy śpiew i wychodzi zwartym szeregiem z kościoła. Idą środkiem ulicy przez Krakowskie, Nowy Świat, ku Alejom. Idą spokojnie, poważnie, w milczeniu.
Policja bezczynna, nie wie, co to znaczy.
W Botanicznym ogrodzie zatrzymują się przed kapliczką, a właściwie kopcem darniowym, który kryje ruiny kapliczki, na pamiątkę dnia tego mającej tu stanąć, i — rozproszyli się.
Wrażenie w całej Warszawie ogromne. Od czasów powstania nikt się nie ośmielił uczcić dnia tego wspomnieniem. Więc jedni w popłochu zamykają się trwożliwie w domach, inni spieszą zasypać kapliczkę kwiatami.
Skończyło się, zanim wydano rozkazy, zanim władze zrozumiały, co się dzieje.
Któż to zrobił?
Garstka nieznanych ludzi. Już od lat kilku tworzą ognisko w Galicji, bo tam tylko swobodniej trochę działać można, ale tajną organizacją ogarnęli już całe Królestwo, przeniknęli w Poznańskie.
To Liga Narodowa. Nowy rząd nad całą Polską, wszystkiemi dzielnicami. Zaborów i rozbiorów nie uznaje, niema dla niego Galicjan, Królewiaków i Poznańczyków, jest tylko jeden naród, są Polacy, i jedna Polska. Liga pragnie wszystkich, całą ziemię polską, spoić duchem w jedną nierozdzielną całość; wszędzie budzić ruch narodowy, szerzyć oświatę polską i stworzyć jedno ogólne dążenie wszystkich dzielnic i wszystkich stanów — do wolności, do wyzwolenia się z jarzma niewoli.
Tę pracę swoją nazywa wszechpolską, że wszystko ma ogarniać. Przez książki, pisma, zjazdy i organizację łączy i uświadamia; jako najpewniejszą drogę do przyszłości wskazuje oświatę ludu w duchu polskim.
Do ludu miał przemówić obchód konstytucji.
Tak samo widać czuje i myśli Galicja, bo upamiętnia stuletnią rocznicę odrodzenia narodu, zakładając Stowarzyszenie Szkoły Ludowej T. S. L. Pozatem może urządzać pochody, nabożeństwa, śpiewy, odczyty, tam wolno, — lecz dla Królestwa ten zapomniany prawie śpiew w kościele — to śmiałe zerwanie pieczęci milczenia, która od lat trzydziestu zamykała usta a często i serca narodu. Odtąd co roku w dniu 3-go maja — pomimo aresztowań — śpiewy i pochody, zarzucanie owej kapliczki kwiatami, wbrew najsurowszym zakazom policji, i obchody domowe: przemówienia, odczyty dla słuchaczów z ludu i młodzieży szkolnej.
To było przebudzenie.

Następują lata bolesnych pamiątek, o których mówi teraz smutne echo: W r. 1893 żałoba narodowa z powodu drugiego rozbioru: niema zabaw publicznych. Jakże karać za to? Biedny Hurko zaczyna wątpić, czy posłyszy te „mamki“, śpiewające dzieciom po rosyjsku.
Za to w r. 1894, w rocznicę Kościuszkowskiego powstania, udało się policji przed domem Kilińskiego ogarnąć znaczniejszą ilość manifestującej młodzieży pod kierunkiem wybitniejszych już jednostek. Zesłano ich w głąb Rosji, ale powrócili niepoprawieni wcale.
Liga z każdym rokiem wzmaga się w siły i rozszerza pracę. Przez granicę idzie coraz więcej pism i książek zabronionych, z których tworzono czytelnie w Warszawie i na prowincji pod opieką odważnych ludzi. Mówiły one o krzywdach narodu, bezprawiach rządu, sposobach obrony. Dla ludu zaczęto wydawać „Polaka“, którego chłopi sami sobie sprowadzali przez granicę. Wreszcie okazało się rzeczą potrzebną urządzić zjazd Ligi w Warszawie. W wielu sprawach członkowie muszą się porozumieć osobiście, a tutaj punkt środkowy, każdemu najbliżej.
Niebezpiecznie, to prawda, lecz niebezpieczeństwo ma jakiś dziwny urok dla Polaka.
Zjeżdżają więc Ligiści ze wszystkich zaborów, z Litwy, Rusi, Pomorza, Śląska, wszyscy bez paszportów, wszystkich ukryć trzeba.
A potem znaleźć salę, gdzie się zbiorą. Musi być obszerna, bo to kilkaset osób i wszyscy stać nie mogą, trzeba choć kilka krzeseł. Musi być u ludzi, którzy się nie obawiają i zapewniają jakieś bezpieczeństwo, bo kierowników całej pracy narodowej nie można narażać na aresztowanie. To byłaby znów klęska.
Więc starają się ograniczyć obecność miejscowych członków — ci i bez zjazdu stoją najbliżej roboty, najwięcej wiedzieć mogą — goście wszędzie mają pierwszeństwo. Przed domem, gdzie odbywa się zebranie, czuwa straż na ulicy, pilna, baczna, ale cóżby ona pomogła, gdyby wykryto ślad? Możeby ocaliła kilka najważniejszych osób.
A jednak wszyscy pragną być i słyszeć, bo czują, że to życie. Nie mieć odwagi — to skazać się na śmierć.
Powtarzają się hasła powstania: „I umrzem wszyscy, ale umrzem wolni!“


Odsłonięcie pomnika Mickiewicza.

(1898).

„A czy wiecie, bracia moi,
Wy w sukmanie i w kapocie,
Czemu tu się dziś tak roi,
Czemu tu dziś ciągną krocie?
Pieśniarz to jest, co swe życie
W smutkach strawił na obczyźnie,
Co gorące serca bicie
Oddał całe swej ojczyźnie.
Co powiedział, to się stało,
Albo jeszcze nam się stanie
Ziemia polska jak to ciało
Z grobu zmartwychwstanie!
M. Konopnicka.

D. 24 grudnia 1898 r. stuletnia rocznica urodzin największego z poetów-wieszczów polskich, Adama Mickiewicza.
Największego, bo jego wiara w zmartwychwstanie Polski nie pozwoliła nam zwątpić i zginąć. On żywił nią jak chlebem konające z bólu pokolenia. A nawet kiedy znękani ojcowie nie chcieli oddać dzieciom wielkiej tajemnicy, bo stracili w nią wiarę, nie wytrwali w próbie, — słowo wieszcza z poza mogiły budziło nowe życie w młodych duszach i wskazywało im drogę do celu.
Był on naprawdę owym żywym zdrojem, którego woda powracała życie umarłym, skamieniałym, konającym.
On „kochał cały naród“, cierpiał „za miljony“, i kto czuł się Polakiem, kto kochał i wierzył, musiał czcić jego imię i prorocze słowa.
Za Paskiewicza, Berga, książki Mickiewicza najsurowiej prześladowano, wysyłano za nie w głąb Rosji, na Sybir.
I słusznie. Dopóki Polak książki te czytać będzie, nie wyrzeknie się ani miłości ojczyzny ani wiary w jej zmartwychwstanie.
A teraz nowy cesarz, najłaskawszy Mikołaj II, daje pozwolenie, ażeby w Warszawie temu Mickiewiczowi w stuletnią rocznicę urodzin naród wystawił pomnik.
Jakże to wytłumaczyć? Wszakże jeszcze przed paru laty tępił tu polskość Hurko. Czy nowy car ma inne dla Polski uczucia, jakieś wielkie zamiary?
Bynajmniej. Nie jest nawet dość mądrym, aby miał jakiekolwiek zamiary. Ale wypadło mu tak z polityki względem Francji i państw zachodnich, iż trzeba okazać, że z Polską jest w przyjaźni, że Polacy pogodzili się ze swoim losem.
Więc wybiera się do Warszawy, chce tu zastać dobre przyjęcie, trzeba jakąś łaskę wyświadczyć. — Polacy tego pomnika tak pragną, piszą o nim i mówią, taka wielka dla nich rocznica, i ktoś tam blisko cara — może za pieniądze — uzyskał to łaskawe pozwolenie.
Teraz może przyjechać do Warszawy: spodziewa się wdzięczności.
Wiadomo, że w Rosji wdzięczność — znaczy rubel. Wdzięczność dla cara to aż miljon rubli, które składa mu Warszawa dla utrwalenia dobrego stosunku.
Car jest zadowolony i za ten miljon pozwala otworzyć w Warszawie nową szkołę wyższą — politechnikę.
Niech widzi Europa, jak się Polacy z cesarzem kochają!
A tymczasem na pomnik szybko płyną składki, nawet kilkogroszowe. Te najwięcej warte, bo wszak i Mickiewicz tej pragnął „pociechy“, by jego książki zbłądziły „pod strzechy“. A drobne składki świadczą, że nie kilku bogaczy, lecz cały naród stawia mu ten pomnik.
Miejsce wybrane, wszystko już gotowe, pomnik stoi wysoko, tylko zakryty dla oczu. 24-go grudnia nastąpi uroczyste odsłonięcie.
To święto narodowe. Cały naród chce wziąć w niem udział: ten dzień i miejsce wszystkich powinny połączyć, wszystkie stany i okolice, wszystkie zakątki kraju.
Niełatwo to urządzić: trzeba wybrać ludzi, którzy się tem zajmą. Muszą wiedzieć, kto przyjedzie, skąd przyjedzie, trafić wszędzie, o nikim i o niczem nie zapomnieć. Muszą dla wszystkich znaleźć pomieszczenie, przewodników dla ludzi, którzy Warszawy nie znają, podczas samej uroczystości przyprowadzić na przeznaczone miejsce każdą grupę.
To jest ogromna praca, ale taki zapał, że jednoczą się wszystkie partje, żeby sobie pomóc nawzajem. On kochał cały naród — cały naród dzisiaj mu służy.

....................
Dzień pogodny, ulice puste. Niema żadnego ruchu. Na Nowym Świecie i Krakowskiem Przedmieściu nie kursują tramwaje i dorożki. Chodnikami dążą małe gromadki ludzi, a wszystkie w jedną stronę.

W bramach domów i na podwórzach pełno żołnierzy, kozactwa. Niby ukryci, na jakieś hasło oczekują. Niewiadomo, co jeszcze nastąpi. Surowo zapowiedziane, że przy odsłonięciu niewolno wznosić żadnych okrzyków. Żadnych. Żadnych objawów radości, zapału.
Najsurowiej wzbronione.
Trzeba słuchać, bo — może pomnik zniknąć!
Nikt nie wie, co się stanie. Jeśli rząd chce awantury, żeby mieć powód zniszczenia pomnika, to ją zrobi. Więc ludzie idą przygotowani na wszystko. Ktokolwiek należy do tajnej roboty, przed wyjściem porządkuje starannie papiery, bo może być aresztowany, a potem w mieszkaniu rewizja.
Wreszcie wszystko zabezpieczone, ukryte, dzieci oddane pod czyjąś opiekę, na oznaczoną godzinę płyną ciche rzesze, wszystkie w jednym kierunku, w jedno miejsce.
Tu przed 30-tu laty padło pięciu poległych.
Tłumy zaległy Krakowskie Przedmieście, plac Zamkowy, Trembacką, pełno w oknach i na balkonach; ale żadnego gwaru, uroczysta cisza.
Nabożeństwo skończone. Na tle ciemnego płótna, które osłania pomnik, ukazuje się mówca. Głosi słowa cenzurowane — pozwolone. W krótkich, wymierzonych zdaniach podkreśla znaczenie tej uroczystości.
I koniec. Mówca zniknął, płótno opada z szelestem. Postać poety stanęła przed tłumem, zjawiona, milcząca, wysoka, z ręką wzniesioną ku niebu.
A tłum milczy jak skamieniały. Niewolno!
Lecz ta wspaniała cisza, milczenie tysięcy — wymowniejsze nad wszystko. Wrażenie tak potężne, że trudno poruszyć się z miejsca. Jakieś słowo zaklęcia — i znieruchomiał świat cały.
Nakoniec zwolna, w milczeniu, z powagą rozpływa się ta wielka, cicha masa ludu. Nikt nie przemówił słowa.
Wtem ktoś rzucił kwiaty, ktoś położył wieniec. W mgnieniu oka stos kwiatów ściele się u stóp pomnika tak cicho, jakby padały płatki śniegu.

.................

A wieczorem wilje.
W kilku prywatnych mieszkaniach zgromadzono przyjezdnych gości; przedstawiciele Warszawy wszędzie są gospodarzami. Wśród gości mamy chłopów prawie ze wszystkich powiatów, robotników z rozmaitych miast fabrycznych, inteligencję z Królestwa i Litwy, ze wszystkich trzech zaborów. Dobierają tak gości, żeby przy każdym stole gromadzili się ludzie różnych stanów, z oddalonych od siebie części kraju. Może nieprędko spotkają się znowu, niechaj spojrzą na siebie, niechże się poznają, niechaj powiedzą sobie bratnie słowo.
Przy każdym stole jest też paru mówców, którzy zaczną, ośmielą gości, stworzą serdeczny nastrój. Potem już samo pójdzie.
Schodzono się ostrożnie, żeby nie zwracać uwagi, lecz prędko zapomniano zupełnie o ostrożności. Dziwna radość i ufność ogarnęła wszystkich, otworzyły się serca, popłynęły słowa gorące i mądre. Przemawiali śmiało chłopi, robotnicy, zadziwiali mądrością zdania, ofiarnością prawdziwie polskiej duszy.
W niektórych mieszkaniach drzwi prosto na schody były szeroko otwarte. Co chwila ktoś przychodził z innej wilji zobaczyć, co tu słychać, przyniósł jakieś słowo od tamtych braci. A często i nie wiedziano, kto wchodzi, i nie pytano o to. Poczucie niebezpieczeństwa zniknęło.
Były mowy, toasty, śpiewy, deklamacje. Duch poety widocznie zstąpił pomiędzy swe dzieci, bo mieli w duszach jego mocną wiarę, jego głęboką miłość „całego narodu“.
Policja nie pokazała się nigdzie.

Od tej chwili zbliżenie z ludem stało się silniejsze. On sam zaczął go pragnąć i żądać. Po wsiach i powiatach organizowano kółka narodowe z dążnością oświatową. Ale to im nie wystarczało: oni chcieli zaraz powstania, dopytywali niecierpliwie: kiedy?
W Warszawie urządzano zjazdy chłopskie, rodzaj sejmików. Lecz była wielka trudność o mieszkanie. Chłop odrazu zwraca uwagę. Jeśli ich kilku wejdzie do jednego domu, niezawodnie wkrótce zjawi się policja. A zjazd musi być liczny.
Nagle znalazł się dobry sposób.
Jedna z nauczycielek otrzymała od rządu monopolowy sklep z wódką, a wprost ze sklepu było jej mieszkanie. Przed sklepem posterunek policji.
Chłopi wchodzą do monopolu, policjant na to patrzy, cieszy się lub zazdrości. Nie przyjdzie mu do głowy troszczyć się, czy wychodzą.
Tym sposobem w najzupełniej bezpiecznem schronieniu można było spokojnie prowadzić obrady.
Podziemna robota szerzyła się znowu, niestety, niezupełnie jednolita. Obok hasła: Ojczyzna, Wolność — występowało inne: Sprawiedliwość dla klas pracujących.

Piękne i słuszne hasło, ale które z nich musi być pierwszem dla narodu w niewoli?


Towarzystwo Oświaty Narodowej.

T. O. N.

Lecz zaklinam — niech żywi nie tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kaganiec,
A kiedy trzeba — na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie, przez Boga rzucane na szaniec.
J. Słowacki.

Najsroższym prześladowcą oświaty w Królestwie był dyrektor okręgu naukowego w Warszawie Apuchtin (1879 — 1897). W szkole elementarnej od pierwszego roku wprowadził naukę rosyjskiego i wykłady w języku rosyjskim, — polski był prawie usunięty. W szkołach średnich nietylko obowiązywała nauka wszystkich przedmiotów po rosyjsku, lecz zabroniono uczniom rozmawiać po polsku, za posłyszany polski wyraz wydalano. W niedziele i święta usiłowano zmusić młodzież polską szkół rządowych, aby na nabożeństwie bywała w cerkwi prawosławnej. W wypisach i kajetach do języka polskiego tytuły ćwiczeń musiały być wpisane po rosyjsku.
Pilnowano nietylko uczniów, ale i nauczycieli. Zgraja szpiegów pod nazwą inspektorów wpadała do szkoły nagle, rzucała się do klas, przetrząsała kasetki i tornistry uczniów, zadawała podstępne pytania, czy nie wyśledzi jakiej książki polskiej, polskiego wykładu, podpisu w kajecie; gorliwi ci opiekunowie podsłuchiwali pode drzwiami, rewidowali dzieci na ulicy.
Do takiej szkoły rząd potrzebował wiernych sobie nauczycieli, a nie miał dosyć pewnych, choć usuwał każdego Polaka za lada podejrzeniem, że nie spełnia jego rozkazów sumiennie. Najważniejszym jednakże posterunkiem była zawsze szkoła ludowa, a więc i nauczyciele ludowi.
Tylko ciemny chłop będzie słuchał pokornie strażnika i wierzył jego bajdom. Lud uświadomiony, oświecony — to największe niebezpieczeństwo. Dlatego też nauczycieli ludowych hodowano w osobnych seminarjach pod najściślejszym dozorem. Powinni byli wychodzić stąd głupcy, nie znający przeszłości własnego narodu ani jego poezji i arcydzieł, oddani całą duszą rządowi rosyjskiemu, wierzący w jego potęgę i mądrość.
Apuchtin dostał publicznie policzek od studenta uniwersytetu Żukowicza, zrobiła się okropna awantura. Kilkuset studentów stanęło przed uniwersytetem, wołając: — Precz z Apuchtinem! — Młodzież rzemieślnicza spieszy im na pomoc. Wezwano wojsko: aresztowania, śledztwo, paruset wydalono.
Ale Apuchtinowi przysłał cesarz order, więc rana się zgoiła, i dalej pełnił obowiązki.
Czyż więc nie było rzeczą najpilniejszą zająć się oświatą narodową? szerzeniem prawdziwego światła i zwalczaniem kłamstw i fałszów, jakie znajdowała młodzież w moskiewskich podręcznikach i jakie wykładali wierni słudzy carscy, niesłusznie zwani nauczycielami?
W tym celu zawiązuje Liga Towarzystwo Oświaty Narodowej, T. O. N. Musi ono nad całym krajem roztoczyć opiekę, trafić do każdej wioski, każdej szkoły, wszędzie znaleźć pomocników, uczyć, dostarczać książek do czytania, tworzyć kółka młodzieży, pobudzać do pracy nad sobą.
Jakże to wszystko zrobić?
Do większego mieszkania w godzinach wieczornych schodzi się garstka ludzi, 20 do 30 osób. To Zarząd T. O. N. Każdy z tych ludzi ma powierzoną sobie cząstkę kraju. Musi wiedzieć, co się tam dzieje, pomagać tym, którzy pracują na miejscu, dostarczać książek, pieniędzy, opieki.
Rozkładają na stole dużą mapę, a ten i ów mapkę swojej okolicy. Każdy mówi, co zrobił, i oznacza na mapie miejsce, gdzie jest nauczanie, szkoła, bibljoteczka.
We wsi, gdzie niema szkoły, dwór musi się zająć nauką. Ktoś ze dworu. Jest to trudne i niebezpieczne, bo strażnik czuwa i szpieguje, a kara wielka. Ale trzeba. Czasem można rzecz ukryć przy pomocy ludu, który nauki pragnie; czasem da się strażnik przekupić i milczy; czasem pan ma stosunki z samym naczelnikiem, i strażnik go się boi. Tak czy inaczej — większość dworów uczy.
A gdzie jest szkoła, trzeba poznać się z nauczycielem. Ośmielić go, zbudzić w nim duszę, polskie serce. Mało między nimi złych ludzi, najczęściej tylko ciemni, w moskiewskiej szkole wychowani, nic nie wiedzą, nie rozumieją.
Trzeba z takim pomówić, dać mu trochę książek, jakich dotąd nie czytał, w jakieś święta sprowadzić na zjazd do Warszawy.
Tu po raz pierwszy w życiu znajdzie się wśród ludzi rozumnych i kochających ojczyznę. Usłyszy rzeczy, o których nie wiedział. Przestanie wierzyć, że Rosja jest wszechmocna. Uwierzy zato w zmartwychwstanie Polski i zapragnie walczyć o tę lepszą przyszłość dla swoich własnych dzieci.
Bardzo szybko szła praca z nauczycielem ludowym. Zmieniali się do gruntu, ale musieli zachować pozory, żeby nie stracić miejsca. Miejsce to posterunek, a on jest żołnierzem, niewolno porzucić placówki.
To też on nie wprowadza języka polskiego, ale lud się tego domaga. Dzieci czytają książki poza szkołą, zadają pytania, więc musi odpowiadać i objaśniać.
Przykre są takie drogi, ale w walce niema wyboru. Wobec chytrego wroga nie można być szczerym.
W miastach, w Warszawie kwitnie tajne nauczanie. To odrębna organizacja. Na czele stoi kilka dzielnych kobiet i świetnie sobie radzą.
W ubogiej izbie, nieraz w suterenie, kilkoro dzieci przy składanym stole, nauczycielka. Lekcja idzie z zapałem, w oczach dzieci radość i żywe zajęcie, piszą, liczą, czytają, deklamują, opowiadają zdarzenia z historji, pytają, rozprawiają.
Nagle ktoś drzwi otwiera — na progu stójkowy. Sam tylko. Wypatrzył, przyszedł sprawdzić.
Dzieci pobladły, nauczycielka milczy.
— Tajna szkoła?
Nikt mu nie odpowiada.
Wtem dzieci klękają, zaczynają głośno odmawiać modlitwę: Pod Twoją obronę, Święta Boża Rodzicielko...
Stójkowy zdejmuje czapkę, chwilę stoi, potem cofa się cicho i drzwi za sobą zamyka.
Jutro przyjmie rubla, a może trzy ruble!
W taki sposób uczy się przeszło tysiąc dzieci w Warszawie. Płacą po złotówce miesięcznie, czasem i tego nie mogą. Nauczycielki płatne, bo to nie wielkie panie, — pracownice; mieszkania także płatne, bo u ludzi biednych, tam najbezpieczniej. Czasem trzeba opłacać stróża, stójkowego, żeby nic nie widzieli. Skądże na to wszystko pieniądze?
Składki, a resztę daje jakiś koncert czy zabawa publiczna, pod pozorem dobroczynności urządzona. Zaczęła się ta praca jeszcze wcześniej, potem z T. O. N. się złączyła.

Na wielkiej mapie w lokalu Zarządu oznaczają się też miejscowości, gdzie umieszczono małe bibljoteczki. Są w fabrykach, przy szkołach, po wsiach u gospodarzy, zawsze niby własność jednej osoby: gospodarza, nauczyciela, robotnika, księdza. Bywają i we dworze. Czytelnicy zmieniają książki raz na tydzień. Są one cenzurowane, lecz głównie historyczne i bardzo starannie wybrane: każda jest zajmująca, a mówi coś dobrego i pięknego.
To też gdzie umieszczono bibljoteczkę, stamtąd zwykle płyną pieniądze. Czytelnicy nabrali ochoty do czytania i własnym kosztem sprowadzają sobie nowe książki.
Najodważniejsi mają osobno schowane książki niecenzurowane. Te nie każdemu dać można, ale jak się podobają!
W wielu miejscowościach lud sam przewozi sobie przez granicę zabronione broszurki i pisma, zwłaszcza „Polaka“, który wychodzi w Krakowie i bardzo jest pożądany i czytany.

Ogromnie ważna praca to seminarja nauczycieli ludowych.
Było ich pięć w Królestwie. Języka polskiego nie uczono w nich wcale, historję, geografję fałszowano, trochę matematyki i przyrody stanowiło całą naukę. Ale zato seminarzysta musiał znać historję Rosji, dowiadywał się o jej bogactwach, potędze, wielkiem znaczeniu w świecie, bo to wszystko miał potem przelać w swoich uczniów.
Do seminarjum w święto przyjeżdża jakiś młody człowiek, dowiaduje się o warunki, bo chce umieścić brata; poznaje się z uczniami, razem wychodzą na przechadzkę, gdyż musi czekać na pociąg. W rozmowie rzuca kilka słów zachęty i zawsze znajdzie takich, którym trafi do przekonania.
Zawiązuje się tajne kółko — młodzież tak lubi wszelkie tajemnice! Nieznajomy przyrzeka im pomagać, dostarczać książek. Oni będą uczyli się po polsku, historji, literatury, będą mu przysyłali do poprawy ćwiczenia, a potem, kiedyś tam, odwiedzą go może w Warszawie.
Takim sposobem w każdem seminarjum tworzy się organizacja tajna, z wybranych i najlepszych uczniów. Na Boże Narodzenie wysyłają kilku na zjazd do Warszawy. Tutaj mają wykłady, wycieczki, zebrania, bilety do teatru; tu przed nimi otwiera się świat inny, zabroniony, a piękny, drogi, do którego ich młode serca rwą się odtąd stale.
Innym razem zjeżdżają na egzamin z polskiego, literatury i historji. W lecie mają wycieczki z dobrym przewodnikiem, nieraz aż do Krakowa.
To też w murach szkolnych myślą o Warszawie, przypomina im się, kiedy nauczyciel opowiada o Rosji lub prawi kłamstwa historyczne, na których się teraz poznają; zawsze żegnają ją z żalem.
Piękny, obszerny salon, kilkadziesiąt osób, 20 do 30 seminarzystów. Tutaj po każdym zjeździe spędzają wieczór ostatni.
Już po wszystkich odczytach, nauka skończona, dziś wieczór przyjemności, zebranie towarzyskie.
Ktoś odczytał pięknie jakiś ustęp z Mickiewicza, Słowackiego lub Krasińskiego, potem rozmawiano o nim, wogóle o poetach, pięknych dziełach. Ktoś deklamuje.
Po kolacji znowu rozmowa o tem wszystkiem, co ich zajmuje, czasem o wypadkach w kraju, jeśli stało się coś ważniejszego.
Pan domu, muzyk utalentowany, siada do fortepianu. Melodje polskie. Trochę chóralnego śpiewu i — rozejść się trzeba, zanim zamkną bramy, a tu właśnie w chłopcach największy animusz, gadaliby do rana. Któryś zaczyna znowu deklamować:

„Warszawa jedna twojej mocy się urąga,
Podnosi na cię rękę i koronę ściąga,
Koronę Kazimierzów, Chrobrych z twojej głowy,
Boś ją ukradł i skrwawił, synu Wasylowy!“


I wszyscy czują, że bez szabli i bagnetu ściągają koronę z krwawej głowy cara. Są dumni z siebie, ze swojej przyszłej pracy.
Na pożegnanie kilka słów serdecznych. Wzburzone serca uspokajać trzeba, zalecać pracę spokojną, wytrwałą, bo taka nasza droga, która prowadzi do celu.
Trwało to lat kilkanaście, aż do wielkiej wojny, i rząd się nie domyślał, co się dzieje w seminarjach, jaki zawód go czeka ze strony tych nauczycieli, których sam wychowywał, na których tak liczył!
Tak więc naród znowu żył tem samem życiem, co przed rokiem 30-ym i 63-im, Berg, Hurko i Apuchtin nic nie dokazali, nie zniszczyli polskości, która odradzała się teraz potężniej, bo ogarniała wszystkie stany, cały naród, łączyła wszystkie dzielnice, zabory, i coraz mocniej czuła swoją nieśmiertelność.


Na zapomnianych kresach.

„O, nie mówcie, o, nie wierzcie,
Że ojczyzna w grobie,
My ją żywą, my ją całą,
Ducha Polski, Polski ciało,
Mamy, bracia, w sobie!
M. Konopnicka.

Ktoś rzucił iskrę w lesie, płonie mech suchy, gałązki, szerzy się pożar. Zaczynają gasić, depczą, leją wodę, kopią rowy, mech wyrywają całemi płatami. Zdaje się — ugaszone. Lecz o kilka kroków z pod mchu zaczyna dymić, tam dalej płomień pełza i wybucha, cały las zagrożony, bo nikt nie przewidzi, gdzie wytryśnie nowe ognisko.
Tak samo w duszach polskich deptał wróg polskie uczucia, wyrywał z korzeniami, kopał graniczne rowy, krwią zalewał groźne ognisko.
A ono tam wybucha, gdzie go się nikt nie spodziewał, gdzie — zdawało się — wymarło zupełnie.
W żelaznej dłoni pruskiej Kaszubi, Mazurzy zapomnieli rodowitego języka. Nie wiedzą nic o Polsce, to dla nich baśń stara, Polski już dawno niema, są tylko potężni Prusacy, a tam dalej okrutny Moskal. Resztki Polaków muszą stać się Prusakami, a tamte z za kordonu — Moskalami.
Tak im mówią w szkole, tak czytają w pismach niemieckich, pięknych, tanich, pouczających, które rząd dla nich wydaje.
W lecie na Pomorze zjeżdżają Polacy z Królestwa, lecz mało kto z nich myśli o Kaszubach. Kąpią się, bawią, kupują niemieckie towary, Kaszubów widują jedynie na targu i rozmawiają z nimi o jajach, maśle i kartoflach.
Lecz ciekawsi robią wycieczki do wiosek, zwiedzają zniemczone miasteczka. Lud ich wita wszędzie jak swoich, rozmawia bardzo chętnie, lubi czytać, pyta o książki polskie, radby ich mieć więcej i dowiedzieć się o tych Polakach, co to niby już wyginęli, a jednak ciągle przyjeżdżają i mają dużo pieniędzy.
Jakże tam teraz w Polsce wygląda?
Inteligencja także jest, żyje, pracuje, chociaż bardzo ostrożnie, żeby nie zgubić wszystkiego. Wydają książki, pisma, walczą w kościele i w szkole, aby przechować w duszach ludu „święty ogień“. I oni mają wiarę w odrodzenie. Więc czuwać pragną, by tlała iskierka, aż wybije lepsza godzina.
Tymczasem zakładają banki polskie, spółki, sklepy, łączą ludzi w różne kółka, gdzie można budzić i żywić nadzieję.
Radośnie zawiązują stosunki z Warszawą, takie sobie, prywatne, przyjacielskie. W zimie zjadą Kaszubi do Warszawy, z różnych wsi i okolic. Na podróż się znajdzie, bo to ludzie biedni, sami nie mają za co. Tam zobaczą, — czy Polska jest i jaka? jacy to owi Polacy w Warszawie? co myślą?
Warszawa jest gościnna, więc przyjezdni znajdują serdeczne przyjęcie: mieszkają u inteligencji zamożnej, bo to ma dla nich znaczenie; urządzają dla nich zabawy, przyjęcia, teatr amatorski, gdzie widzą odpowiednie sztuki, — żywe obrazy, pouczające o przeszłości; zawiązuje się korespondencja, wzajemny stosunek. Powstaje stowarzyszenie, popierające narodową pracę na Pomorzu.
Zbudziło się tam życie.

To samo można powiedzieć o Śląsku. Już w XIV wieku oddany Czechom przez Kazimierza, Wielkiego, wraz z nimi dostał się w ręce niemieckie, i zdawało się, że zniemczał zupełnie.
Podzielony między Austrję i Prusaków, lud żył w nędzy, ciemnocie, zaniedbaniu. Polacy nie troszczyli się o tę dzielnicę, mając ją za straconą, a koło siebie dość ciężkiej roboty. Nikt też nie stawiał oporu zniemczaniu.
Zbudził lud dopiero Bismarck, gdy rozpoczął walkę z kościołem, by zburzyć to ostatnie oparcie polskości.
Nie wiedzieli Ślązacy, że są Polakami, nawet nie rozumieli dobrze, co to znaczy, ale wiedzieli, że są katolikami. Niemiec prześladuje kościół katolicki, więzi, wydala księży, więc Niemiec jest wrogiem.
Stanął najpierw katolik przeciwko Niemcowi. Ten katolik zaczął powoli miarkować, że ma inną mowę, że jest innym narodem, polskim.
Wielkie zasługi w tej narodowej pracy położył Karol Miarka, nauczyciel, potem autor i wydawca książeczek popularnych.
Pismo „Katolik“ skupiło Polaków, było jedynem źródłem wiadomości dla nieszczęsnego ludu, więc też liczyło wielu czytelników i stanowiło dla nich jak gdyby opiekę. Karol Miarka połączył pracę swoją z „Katolikiem“, nadając mu charakter wyraźniej narodowy. Zaczęły się tworzyć drobne kółka rolnicze, oświatowe.
Raz rzucona iskra nie gaśnie. Powstają nowe pisma, „Górnoślązak“ w pruskim zaborze, „Gwiazdka Cieszyńska“ w austrjackim, oba z kierunkiem już wyraźnie narodowym. Ślązak wie, że jest Polakiem.
W r. 1893 Śląsk, ku zdumieniu Niemców, wybiera posła Polaka do sejmu!
Mogli sobie powiedzieć wtedy, że posterunek stracony. Już go nigdy nie odzyskają, choć może wiele jeszcze krwi przeleją.
Na Śląsku austrjackim walka przeciw Niemcom łączy Polaków z Czechami. Wpływ Czechów jest szkodliwy pod względem narodowym, bo pociąga masy nieuświadomione do innej walki, o byt materjalny.
W duchu narodowym pracuje wytrwale Macierz Cieszyńska i Polskie Stowarzyszenie oszczędności. Skutki tej cichej pracy widzimy obecnie: Śląsk uczuł się dzielnicą polską i prędzej czy później złączyć się w jedność narodową musi.


Pogrom organizacyj narodowych w Królestwie.

„Wierzę w kwiaty nadziei,
co nam z mogił wschodzą,
Wierzę, że krzywd posiewy
bohaterów rodzą.
M. Konopnicka.

Wstąpienie na tron ostatniego cara Mikołaja II (1894) napozór przynajmniej dało pewne ulgi. Człowiek słabej inteligencji i bez charakteru, nie zamyślał o żadnych zmianach, lecz w porównaniu z ojcem, zupełnym głupcem i pijakiem, budził pewne nadzieje.
Ustąpili wkrótce Hurko i Apuchtin, stanął w Warszawie pomnik Mickiewicza, możnaby myśleć, że naprawdę lepszy stosunek do nas.
Ale to tylko pozór. W gruncie rzeczy szpiegi i nocne obławy, więzienia pełne — jak zawsze.
Więcej ofiar wśród socjalistów, bo ich robota bardziej wydaje się rządowi niebezpieczną, ponieważ w Rosji stale dąży do rewolucji. Rewolucjoniści zabili przecież na ulicy w Petersburgu cara Aleksandra II, — jakże takich nie prześladować?
W Polsce socjalizm inny: na pierwszym planie stawia robotnika, ale się nie wyrzeka haseł narodowych. Nic mu to jednak nie pomoże wobec rządu, który i polskość chce zgnębić, a nawet wydaje się podwójnie wrogi caratowi.
Jako organizacja padają też pierwsze warszawskie Czytelnie bezpłatne, które miały tysiące czytelników.
Już przez to samo były niebezpieczne: do czego to podobne, żeby tylu ludzi, nie mogących płacić za książkę, czytało? Na to pozwolić nie można, tembardziej, że kierują robotą socjaliści. Nie przyznają się do tego naturalnie, ale rząd zna się na tem, zna się dobrze!
I pewnej nocy kilkanaście osób, cały Zarząd Czytelni spotyka się — w więzieniu.
Czytelnie bezpłatne zamknięto.
Grzeczne, nie hurkowskie władze Mikołaja są niestrudzenie czynne. Aresztują na granicy za przewożenie książek, aresztują w domach za różne zebrania, lecz o tem się nawet nie mówi, giną jednostki — trudno, od lat stu to samo, — przywykliśmy.
Dobrotliwy rząd jednak zaczyna miarkować, że narodowa praca zanadto się szerzy. Pełno znajdują książek zabronionych, tajne szkoły, dziwne zeznania strażników o stosunkach dworu i chaty, — trzeba temu ściąć głowę, póki pora.
Lecz jak tę głowę znaleźć?
Więc podwaja się liczba szpiegów, otwierają listy na poczcie — osobne biuro do tego stworzono, — na granicy mnóstwo rewizyj.
Pod pierwszym strzałem pada młodzież szkolna, najmniej ostrożna, bo niedoświadczona. W czasie świąt urządzili wielki zjazd w Warszawie delegaci wszystkich kół szkolnych z prowincji; porozumieli się o to listownie.
W mieszkaniu prywatnem przy ulicy Chmielnej zaczyna się zebranie o 10-ej rano. Dom otoczony przez szpiegów, policję, czekają tylko, aż wszyscy się zejdą. Mają wiadomości ścisłe i dokładne.
O 11-ej wchodzą żandarmi, policja, zaczyna się rewizja, która trwa do nocy. Aresztowano przeszło sześćdziesięciu uczniów, pod konwojem prowadzono ich przez miasto.
Podczas rewizji pani domu, Angielka rodem, siedziała w salonie, milcząca, spokojna, uważnie obserwując działalność policji. Jej widok, wyraz twarzy, dziwnie denerwuje kierującego rewizją żandarma. Uznaje za właściwe przedstawić jej swoją osobę.
— Książę Lwow.
— Książę? — odpowiada tonem zdziwienia Angielka. — U nas w Anglji książęta nie służą w policji.

Organizacja szkolna została rozbita, zajęto się teraz uniwersytetem. Ho, to mądrzejsze ptaszki!
Zaczyna się śledzenie jednostek czynniejszych, a przez to podejrzanych. Z kim często się widują, u kogo się zbierają. Szpieg wchodzi do mieszkania, niby ofiarując lekcje lub pod innym pozorem. Nagle aresztują tego i owego, choć nic o nim nie wiedzą: przy rewizji znajdzie się zabronione pismo, list jaki, który znów kogoś wskaże lub zdradzi robotę. Czasem aresztowany coś powie na śledztwie, oplątany podstępnemi pytaniami.
Zgromadzono tym sposobem materjały: podejrzanych jest wielu, w jednym z cyrkułów urządza się nocna obława. Setka policjantów, drugie tyle żandarmów z kilkunastu oficerami oczekują na pana komisarza. Już blisko północ, zjawia się komisarz, wyjmuje listę mieszkań, które mają być zrewidowane jednocześnie. Policja dzieli się na drobne grupy, nad każdą jest oficer, każda dostaje osobną instrukcję, gdzie ma się udać i jak ma postąpić.
Wychodzi sześciu, dziesięciu, dwunastu, stosownie do mieszkania, jakie ogarnąć trzeba. Znikają w cieniach nocy.
Nazajutrz pusto w uniwersytecie, koledzy spoglądają po sobie zdziwieni. Dlaczego A nie przyszedł? B? C? Y? — Nie wiecie?
Wszyscy za kratami. Ten i ów zdążył uciec. Lecz praca przerwana. Sił ubyło tak wiele: to wszystko ogniwa w łańcuchu. Jak je zastąpić?
Coraz trudniej. To już nie dzieci, lecz kierownicy i wykonawcy zarazem bardzo poważnej i szerokiej pracy. Bez nich wiele rzeczy upadnie. Wielka, ogromna strata, narazie prawie niepowetowana. Bez młodzieży pień tylko organizacji pozostał.

Wśród robotników snuje się niezapomniana, legendowa postać Michała.
Pochodził z ziemi Siedleckiej, z unitów, sam na szczęście unitą nie był, ale miał z nimi liczne i ścisłe stosunki.
W Warszawie robotnik w fabryce żelaznej, prosty robotnik. Co sobota froteruje podłogi u jednego ze swoich zwierzchników. Tam dostaje pisma, książki do czytania. Tam przyprowadza księdza i parę unicką do ślubu. Odtąd większe zbliżenie i zaufanie wzajemne.
Michał rozwozi „Polaka“ po kraju. Ładuje w koszyk, na to trochę siana, a na niem kwoka lub kaczka na jajach.
I jakoś go nie łapią.
Po ładunek bibuły jedzie do Krakowa. Ma jej parę pudów na sobie, jeśli go wezmą do osobistej rewizji — stracony.
Zbliża się do żandarma i wtyka mu rubla, a zarazem pokazuje garść orzełków w ręku.
— Panie — ja to kupiłem — w Krakowie...
— Idź do czorta! — burczy żandarm i odwraca się, zabrawszy rubla.
Michał bezpieczny: żandarm go przemyci.
Michał łączy organizację ze światem robotniczym. On w nim zawiązał kółka narodowe, dostarcza im „Polaka“, książek, wszelkich odezw; w niedziele urządza zebrania w mieszkaniu robotniczem gdzieś nad Wisłą i zawiadamia o tem warszawskiego komisarza Ligi, żeby na nie posłał odpowiedniego mówcę; on jest tym głównym węzłem i łącznikiem z narodową pracą pośród robotników, która od Mickiewiczowskiej rocznicy przedstawia się bardzo poważnie.
Michał wie dobrze, że tańczy pośród mieczów, ale nie jest nerwowy, — na wszystko znajdzie sposób i odpowiedź, — ma własne mieszkanie i stosunki ze stróżami, stójkowymi: każdemu się na coś przyda.
O ostrożności jednak nie zapomina nigdy, codzień gotów na wszystko.
Pewnej nocy ktoś puka do jego mieszkania.
— Kto tam?
— Telegram.
— Bodajeś zdechł, złodzieju! Wiem, kto jesteś, telegramów ja nie odbieram.
Rygluje drzwi mocno, szybko rozpala ogień na kuchence i rzuca weń papiery, które zniszczyć trzeba, potem otwiera lufcik i krzyczy wniebogłosy:
— Ratunku! Złodzieje! Bandyci!
Budzi się cały dom. Wreszcie drzwi wyważone padają, pełen pokój policji i żandarmów.
— Milcz, ty łotrze!
Michał przeciera oczy.
— To panowie? A poco panowie mówili, że telegram? Byłbym odrazu wpuścił.
— Nie kłam. Coś tu palił?
— Nic nie paliłem. Popiół ciepły, bom niedawno pił herbatę.
Rewizja najściślejsza, lecz nic nie znaleziono. Aresztują go jednak, wiozą do Cytadeli.
Przed bramą Cytadeli Michał, wysiadając, mówi do dorożkarza:
— Mój bracie, poproś stróża na Szopena 19, żeby karmił mego kanarka. Zapłacę, jak mię puszczą.
— Nie rozmawiaj, ty siaki-taki!
Lecz nie widzą w tej prośbie nic złego, a to genjalne z jego strony ostrzeżenie. Kanarka u stróża miał, ale stróż się dowiedział od samego rana, że Michał aresztowany, do śniadania wiedziały już wszystkie służące w tym domu i ci, którzy najbardziej wiedzieć potrzebowali.
Do mieszkania Michała nikt nie pukał, i nikogo za sobą nie pociągnął. A było to aresztowanie bardzo ważne i mogło mieć groźne następstwa.
Tymczasem wyrządziło tylko wielką krzywdę narodowej organizacji robotniczej. Pracę podjęli inni, lecz nikt go nie umiał zastąpić.

A wkrótce potem przyszła klęska ostateczna (1901).
Przysłano kogoś z Krakowa, aby się porozumiał z członkami organizacji w Królestwie, w jaki sposób wzmocnić osłabione siły, jakie są najpilniejsze braki i potrzeby, jak im zaradzić.
Przysłany jegomość był śledzony od początku, lecz nic o tem nie wiedział. Tym sposobem, odwiedzając członków organizacji, wskazywał do nich drogę.
Pewnej nocy znowu obława. W lokalu wskazanym dzwonek po północy. Pan domu jeszcze nie śpi, idzie do drzwi.
— Kto tam?
— Telegram.
— Zaraz, tylko się ubiorę.
Tymczasem on i żona starają się zniszczyć papiery, zawsze przygotowane na taki wypadek. Wrzucają paczkę do luftu wentylacyjnego lub umieszczają w innej, obmyślonej dawno kryjówce.
Za drzwiami klątwy, wreszcie otwierają.
Dzieci się obudziły, zaczynają płakać, matka je uspokaja.
Pan domu siedzi spokojnie pod strażą, niewolno mu się ruszyć. Policja przewraca mieszkanie. Z szaf wyrzucają ubranie, bieliznę, papiery z biurka zabierają z sobą, przeglądają uważnie książki w bibljotece, i zabierają, co im się podoba. Często rozcinają wyściełane meble, materace, rewidują łóżeczka dzieci, zdejmują obrazy, zaglądają pod dywany, przetrząsają kuchnie, piwnice i strychy.
I często znajdą ukryty ładunek lub jaki inny świstek zapomniany, ale czasem dom cały przewrócą do góry nogami, a pominą jakąś szufladkę w stoliku, umywalnię ze starem obuwiem, pudełko z rupieciami, a tam właśnie się kryje, o co im chodziło. I nieraz bardzo wiele.
Owej nocy aresztowano około trzydziestu kierowników organizacji w Warszawie.
Nazajutrz rano żona albo siostra spieszy do najbliższego sąsiada i przyjaciela męża, aby zawiadomić o tem, co się stało. Lecz tu się dowiaduje, że było to samo. Wylęknione kobiety ostrożnie idą dalej, jedna w jedną stronę, a druga w przeciwną. Ale wszędzie jedna odpowiedź, wieść jedna.
Więc wszyscy? Niema do kogo się udać? Zdaje się, że Warszawa cała wyludniona, nikogo nie zostało.
Ocalała nieliczna garstka. Głowę robocie ścięto. Po kilkumiesięcznem więzieniu większość aresztowanych zesłano w głąb Rosji. Nikt nie wyszedł bez szwanku.
Na czas jakiś zmartwiało wszystko. Praca narodowa w Królestwie pozbawiona została kierowników. Zanim znajdą się nowi — przerwa.
Ale to tylko krótki wypoczynek. Główne ognisko zostało w Galicji nietknięte, rozrzuci nowe iskry, przydeptane głownie przestaną dymić, znowu wybuchną płomieniem. I zesłańcy powrócą.
Gradowa burza przeszła, ale nie zniszczyła plonu, uszkodziła tylko narzędzia.
Plon pozostał: wśród ludu, w szkole, w świecie robotniczym, nieznane przedtem poczucie łączności, braterstwa stanów, — tego już wróg nie wypleni, chociaż wywiezie przywódców.

Po nocy następuje nowy ranek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.