W dolinie łez/Pogrom organizacyj narodowych w Królestwie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł W dolinie łez
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Pogrom organizacyj narodowych w Królestwie.

„Wierzę w kwiaty nadziei,
co nam z mogił wschodzą,
Wierzę, że krzywd posiewy
bohaterów rodzą.
M. Konopnicka.

Wstąpienie na tron ostatniego cara Mikołaja II (1894) napozór przynajmniej dało pewne ulgi. Człowiek słabej inteligencji i bez charakteru, nie zamyślał o żadnych zmianach, lecz w porównaniu z ojcem, zupełnym głupcem i pijakiem, budził pewne nadzieje.
Ustąpili wkrótce Hurko i Apuchtin, stanął w Warszawie pomnik Mickiewicza, możnaby myśleć, że naprawdę lepszy stosunek do nas.
Ale to tylko pozór. W gruncie rzeczy szpiegi i nocne obławy, więzienia pełne — jak zawsze.
Więcej ofiar wśród socjalistów, bo ich robota bardziej wydaje się rządowi niebezpieczną, ponieważ w Rosji stale dąży do rewolucji. Rewolucjoniści zabili przecież na ulicy w Petersburgu cara Aleksandra II, — jakże takich nie prześladować?
W Polsce socjalizm inny: na pierwszym planie stawia robotnika, ale się nie wyrzeka haseł narodowych. Nic mu to jednak nie pomoże wobec rządu, który i polskość chce zgnębić, a nawet wydaje się podwójnie wrogi caratowi.
Jako organizacja padają też pierwsze warszawskie Czytelnie bezpłatne, które miały tysiące czytelników.
Już przez to samo były niebezpieczne: do czego to podobne, żeby tylu ludzi, nie mogących płacić za książkę, czytało? Na to pozwolić nie można, tembardziej, że kierują robotą socjaliści. Nie przyznają się do tego naturalnie, ale rząd zna się na tem, zna się dobrze!
I pewnej nocy kilkanaście osób, cały Zarząd Czytelni spotyka się — w więzieniu.
Czytelnie bezpłatne zamknięto.
Grzeczne, nie hurkowskie władze Mikołaja są niestrudzenie czynne. Aresztują na granicy za przewożenie książek, aresztują w domach za różne zebrania, lecz o tem się nawet nie mówi, giną jednostki — trudno, od lat stu to samo, — przywykliśmy.
Dobrotliwy rząd jednak zaczyna miarkować, że narodowa praca zanadto się szerzy. Pełno znajdują książek zabronionych, tajne szkoły, dziwne zeznania strażników o stosunkach dworu i chaty, — trzeba temu ściąć głowę, póki pora.
Lecz jak tę głowę znaleźć?
Więc podwaja się liczba szpiegów, otwierają listy na poczcie — osobne biuro do tego stworzono, — na granicy mnóstwo rewizyj.
Pod pierwszym strzałem pada młodzież szkolna, najmniej ostrożna, bo niedoświadczona. W czasie świąt urządzili wielki zjazd w Warszawie delegaci wszystkich kół szkolnych z prowincji; porozumieli się o to listownie.
W mieszkaniu prywatnem przy ulicy Chmielnej zaczyna się zebranie o 10-ej rano. Dom otoczony przez szpiegów, policję, czekają tylko, aż wszyscy się zejdą. Mają wiadomości ścisłe i dokładne.
O 11-ej wchodzą żandarmi, policja, zaczyna się rewizja, która trwa do nocy. Aresztowano przeszło sześćdziesięciu uczniów, pod konwojem prowadzono ich przez miasto.
Podczas rewizji pani domu, Angielka rodem, siedziała w salonie, milcząca, spokojna, uważnie obserwując działalność policji. Jej widok, wyraz twarzy, dziwnie denerwuje kierującego rewizją żandarma. Uznaje za właściwe przedstawić jej swoją osobę.
— Książę Lwow.
— Książę? — odpowiada tonem zdziwienia Angielka. — U nas w Anglji książęta nie służą w policji.

Organizacja szkolna została rozbita, zajęto się teraz uniwersytetem. Ho, to mądrzejsze ptaszki!
Zaczyna się śledzenie jednostek czynniejszych, a przez to podejrzanych. Z kim często się widują, u kogo się zbierają. Szpieg wchodzi do mieszkania, niby ofiarując lekcje lub pod innym pozorem. Nagle aresztują tego i owego, choć nic o nim nie wiedzą: przy rewizji znajdzie się zabronione pismo, list jaki, który znów kogoś wskaże lub zdradzi robotę. Czasem aresztowany coś powie na śledztwie, oplątany podstępnemi pytaniami.
Zgromadzono tym sposobem materjały: podejrzanych jest wielu, w jednym z cyrkułów urządza się nocna obława. Setka policjantów, drugie tyle żandarmów z kilkunastu oficerami oczekują na pana komisarza. Już blisko północ, zjawia się komisarz, wyjmuje listę mieszkań, które mają być zrewidowane jednocześnie. Policja dzieli się na drobne grupy, nad każdą jest oficer, każda dostaje osobną instrukcję, gdzie ma się udać i jak ma postąpić.
Wychodzi sześciu, dziesięciu, dwunastu, stosownie do mieszkania, jakie ogarnąć trzeba. Znikają w cieniach nocy.
Nazajutrz pusto w uniwersytecie, koledzy spoglądają po sobie zdziwieni. Dlaczego A nie przyszedł? B? C? Y? — Nie wiecie?
Wszyscy za kratami. Ten i ów zdążył uciec. Lecz praca przerwana. Sił ubyło tak wiele: to wszystko ogniwa w łańcuchu. Jak je zastąpić?
Coraz trudniej. To już nie dzieci, lecz kierownicy i wykonawcy zarazem bardzo poważnej i szerokiej pracy. Bez nich wiele rzeczy upadnie. Wielka, ogromna strata, narazie prawie niepowetowana. Bez młodzieży pień tylko organizacji pozostał.

Wśród robotników snuje się niezapomniana, legendowa postać Michała.
Pochodził z ziemi Siedleckiej, z unitów, sam na szczęście unitą nie był, ale miał z nimi liczne i ścisłe stosunki.
W Warszawie robotnik w fabryce żelaznej, prosty robotnik. Co sobota froteruje podłogi u jednego ze swoich zwierzchników. Tam dostaje pisma, książki do czytania. Tam przyprowadza księdza i parę unicką do ślubu. Odtąd większe zbliżenie i zaufanie wzajemne.
Michał rozwozi „Polaka“ po kraju. Ładuje w koszyk, na to trochę siana, a na niem kwoka lub kaczka na jajach.
I jakoś go nie łapią.
Po ładunek bibuły jedzie do Krakowa. Ma jej parę pudów na sobie, jeśli go wezmą do osobistej rewizji — stracony.
Zbliża się do żandarma i wtyka mu rubla, a zarazem pokazuje garść orzełków w ręku.
— Panie — ja to kupiłem — w Krakowie...
— Idź do czorta! — burczy żandarm i odwraca się, zabrawszy rubla.
Michał bezpieczny: żandarm go przemyci.
Michał łączy organizację ze światem robotniczym. On w nim zawiązał kółka narodowe, dostarcza im „Polaka“, książek, wszelkich odezw; w niedziele urządza zebrania w mieszkaniu robotniczem gdzieś nad Wisłą i zawiadamia o tem warszawskiego komisarza Ligi, żeby na nie posłał odpowiedniego mówcę; on jest tym głównym węzłem i łącznikiem z narodową pracą pośród robotników, która od Mickiewiczowskiej rocznicy przedstawia się bardzo poważnie.
Michał wie dobrze, że tańczy pośród mieczów, ale nie jest nerwowy, — na wszystko znajdzie sposób i odpowiedź, — ma własne mieszkanie i stosunki ze stróżami, stójkowymi: każdemu się na coś przyda.
O ostrożności jednak nie zapomina nigdy, codzień gotów na wszystko.
Pewnej nocy ktoś puka do jego mieszkania.
— Kto tam?
— Telegram.
— Bodajeś zdechł, złodzieju! Wiem, kto jesteś, telegramów ja nie odbieram.
Rygluje drzwi mocno, szybko rozpala ogień na kuchence i rzuca weń papiery, które zniszczyć trzeba, potem otwiera lufcik i krzyczy wniebogłosy:
— Ratunku! Złodzieje! Bandyci!
Budzi się cały dom. Wreszcie drzwi wyważone padają, pełen pokój policji i żandarmów.
— Milcz, ty łotrze!
Michał przeciera oczy.
— To panowie? A poco panowie mówili, że telegram? Byłbym odrazu wpuścił.
— Nie kłam. Coś tu palił?
— Nic nie paliłem. Popiół ciepły, bom niedawno pił herbatę.
Rewizja najściślejsza, lecz nic nie znaleziono. Aresztują go jednak, wiozą do Cytadeli.
Przed bramą Cytadeli Michał, wysiadając, mówi do dorożkarza:
— Mój bracie, poproś stróża na Szopena 19, żeby karmił mego kanarka. Zapłacę, jak mię puszczą.
— Nie rozmawiaj, ty siaki-taki!
Lecz nie widzą w tej prośbie nic złego, a to genjalne z jego strony ostrzeżenie. Kanarka u stróża miał, ale stróż się dowiedział od samego rana, że Michał aresztowany, do śniadania wiedziały już wszystkie służące w tym domu i ci, którzy najbardziej wiedzieć potrzebowali.
Do mieszkania Michała nikt nie pukał, i nikogo za sobą nie pociągnął. A było to aresztowanie bardzo ważne i mogło mieć groźne następstwa.
Tymczasem wyrządziło tylko wielką krzywdę narodowej organizacji robotniczej. Pracę podjęli inni, lecz nikt go nie umiał zastąpić.

A wkrótce potem przyszła klęska ostateczna (1901).
Przysłano kogoś z Krakowa, aby się porozumiał z członkami organizacji w Królestwie, w jaki sposób wzmocnić osłabione siły, jakie są najpilniejsze braki i potrzeby, jak im zaradzić.
Przysłany jegomość był śledzony od początku, lecz nic o tem nie wiedział. Tym sposobem, odwiedzając członków organizacji, wskazywał do nich drogę.
Pewnej nocy znowu obława. W lokalu wskazanym dzwonek po północy. Pan domu jeszcze nie śpi, idzie do drzwi.
— Kto tam?
— Telegram.
— Zaraz, tylko się ubiorę.
Tymczasem on i żona starają się zniszczyć papiery, zawsze przygotowane na taki wypadek. Wrzucają paczkę do luftu wentylacyjnego lub umieszczają w innej, obmyślonej dawno kryjówce.
Za drzwiami klątwy, wreszcie otwierają.
Dzieci się obudziły, zaczynają płakać, matka je uspokaja.
Pan domu siedzi spokojnie pod strażą, niewolno mu się ruszyć. Policja przewraca mieszkanie. Z szaf wyrzucają ubranie, bieliznę, papiery z biurka zabierają z sobą, przeglądają uważnie książki w bibljotece, i zabierają, co im się podoba. Często rozcinają wyściełane meble, materace, rewidują łóżeczka dzieci, zdejmują obrazy, zaglądają pod dywany, przetrząsają kuchnie, piwnice i strychy.
I często znajdą ukryty ładunek lub jaki inny świstek zapomniany, ale czasem dom cały przewrócą do góry nogami, a pominą jakąś szufladkę w stoliku, umywalnię ze starem obuwiem, pudełko z rupieciami, a tam właśnie się kryje, o co im chodziło. I nieraz bardzo wiele.
Owej nocy aresztowano około trzydziestu kierowników organizacji w Warszawie.
Nazajutrz rano żona albo siostra spieszy do najbliższego sąsiada i przyjaciela męża, aby zawiadomić o tem, co się stało. Lecz tu się dowiaduje, że było to samo. Wylęknione kobiety ostrożnie idą dalej, jedna w jedną stronę, a druga w przeciwną. Ale wszędzie jedna odpowiedź, wieść jedna.
Więc wszyscy? Niema do kogo się udać? Zdaje się, że Warszawa cała wyludniona, nikogo nie zostało.
Ocalała nieliczna garstka. Głowę robocie ścięto. Po kilkumiesięcznem więzieniu większość aresztowanych zesłano w głąb Rosji. Nikt nie wyszedł bez szwanku.
Na czas jakiś zmartwiało wszystko. Praca narodowa w Królestwie pozbawiona została kierowników. Zanim znajdą się nowi — przerwa.
Ale to tylko krótki wypoczynek. Główne ognisko zostało w Galicji nietknięte, rozrzuci nowe iskry, przydeptane głownie przestaną dymić, znowu wybuchną płomieniem. I zesłańcy powrócą.
Gradowa burza przeszła, ale nie zniszczyła plonu, uszkodziła tylko narzędzia.
Plon pozostał: wśród ludu, w szkole, w świecie robotniczym, nieznane przedtem poczucie łączności, braterstwa stanów, — tego już wróg nie wypleni, chociaż wywiezie przywódców.

Po nocy następuje nowy ranek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.