W cygańskim obozie/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Jadwiga Reutt
Tytuł W cygańskim obozie
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. Przyjaciel.

Cyrk Fernanda, w którym byli Jerzyk i Zośka, miał swoją orkiestrę. Między muzykantami był Czech, Jaromir, skrzypek, ślepy od urodzenia. Mitro i jemu psocił. To stołek odsunął, to schował smyczek, o ile zobaczył, że grajek położył go na chwilę i zawsze coś wymyślił, czem ślepemu mógł dokuczyć.
Jurek i Zośka nie znali wcale Czecha, chociaż już parę miesięcy byli z nim razem w cyrku. Nie śmieli tak się kręcić wszędzie jak Mitro, zresztą byli zawsze zlekka strzeżeni przez Sama i innych cyrkowców. Nie wiedzieli nawet, że skrzypek jest ślepy.
Nadszedł dzień wyjazdu z Żytomierza. Cyrk przenosił się na zimę do Kijowa. Zwijano obóz, chowano cały cyrkowy dobytek, wszyscy byli zapracowani i zajęci. Mitro kręcił się jeszcze bardziej po wszystkich kątach i dojrzał zdaleka, że Jaromir położył swoje skrzypce, a sam wyciera i czyści futerał od nich. Zaświeciły radością oczy Cygana. Cichutko, zwinny jak małpa, podsunął się do stołu, na którym leżały skrzypce, ściągnął je, a na ich miejscu położył duży kawał drzewa. Jaromir nie słyszał jak cyganiuk się zakradł i umknął wraz ze skrzypcami. Jakież było przerażenie biednego grajka, gdy zamiast ukochanego instrumentu, poczuł w ręku drewna. Próżno szukał skrzypiec, nigdzie ani śladu. Wołał, krzyczał ratunku, ale wszyscy zajęci swą robotą nie zwracali na niego uwagi. Gwar i hałas napełnił cały barak cyrkowy i głos skrzypka ginął w tym zamęcie.
Mitro tymczasem wyniósł skrzypce gdzieś poza barak i tam spotkał się z Jerzykiem i Zośką.
— Mitro, skąd ty masz te skrzypce? — zapytała dziewczynka.
— Kupiłem — odrzekł spokojnie Cyganiuk — zaraz je nastroję i zobaczycie jak zagram. Mówiąc to, począł przebierać palcami po strunach, bo smyczka nie miał.
— Popsujesz cudze pewno skrzypce — rzekł Jerzyk, który się domyślił, iż Mitro nie mógł kupić skrzypiec.
Ale tamten nie słuchał, tylko coraz bardziej pstrykał strunami.
Dźwięk ten doszedł do uszu właściciela skrzypiec i biedny grajek, z wyciągniętemi przed sobą rękami, wyszedł z baraku, wołając o skrzypce.
— Ślepy, on ślepy, widzisz, Jerzyku — zawołała Zośka.
Oboje nie rozumieli słów Czecha, ale widząc go idącego wprost do Mitry, domyślili się, że jest właścicielem skrzypiec.
I Mitro spostrzegł go, położył więc skrzypce i siedział cichutko.
— Moje skrzypce, gdzie są moje skrzypce! — wołał Czech.
— Oddaj mu skrzypce — zawołał Jerzyk — on taki biedny.
— Panie, panie — wołał zwracając się do ślepego — tu są pańskie skrzypce, Mitro je ma.
Mitro rzucił się na Jerzyka.
— Ach ty — zawołał — co ty będziesz tu donosił, ja ciebie nauczę, ty grafie!
I z pięściami wpadł na Żurawskiego.
Czech posłyszał krzyk i stanął, nie rozumiejąc, o co chodzi, wtem Zośka porwała zostawione przez Cygana skrzypce i podała mu je.
W tejże chwili rozległ się straszny krzyk. Mitro złapał Jerzyka za włosy i rzucił go na ziemię.
Zośka krzyczała przeraźliwie i biegła ku obronie przyjaciela, za nią podążał biedny ślepy, niebardzo rozumiejąc, co się dzieje.
Niewiadomo, na czemby się to wszystko skończyło, gdyby nie zjawienie się niespodziewane Sama. Świsnęła nieodstępna szpicruta, i teraz zkolei krzyczał Mitro; zły chłopak zaraz skorzystał ze sposobności i oskarżył Jurka, że tamten zabrał skrzypce Czecha i że on Mitro bronił własności ślepego.
— Kłamiesz, szczeniaku! — krzyknął Sam. — Znam twoje sprawki i przed chwilą widziałem cię, jak zmykałeś ze skrzypcami. Wynoś mi się tu zaraz, bo cię osmagam jak psa.
Potem zwróciwszy się do ślepego, coś mu długo opowiadał.
Czech wyciągnął ręce do dzieci, stojących zboku, dziękował im, objął ich oboje i tulił do siebie, potem wziął swoje skrzypce i zagrał im na podziękowanie.
Tak Jurek i Zośka zawarli znajomość ze skrzypkiem. W Kijowie byli już dobrymi przyjaciółmi. Prędko poduczyli się trochę po czesku, a grajek cośniecoś mówił po polsku, gdy przez parę lat żył w Polsce, porozumiewali się więc ze sobą doskonale. Jerzyk przylgnął do biednego ślepego, tak jak do nikogo w cyrku. Najmilej mu było siedzieć z Czechem i słuchać jego muzyki. Ach, jak bardzo chciałby kiedy wziąć do ręki skrzypce i pociągnąć po nich smyczkiem, może i onby tak potrafił, nie śmiał jednak prosić o to swego przyjaciela. Dopomogła mu Zośka.
— Jurek — zapytała raz, gdy tak siedzieli we troje i Czech grał jakąś pieśń — czy tybyś chciał tak grać?
— Bardzobym chciał — zawołał Jerzyk.
Niewidomy podał mu skrzypce. Były jednak za duże dla Jerzyka, nie mógł sobie z niemi poradzić. Wtedy Czech zaczął nucić, a Jurek odrazu pochwycił melodję i powtórzył za nim.
Nazajutrz już dostał małe skrzypce i rozpoczęła się nauka.
Dyrektor cyrku, zawiadomiony przez Jaromira, przyszedł wraz z Azrą na pierwszą lekcję.
— No — rzekł zwracając się do Cyganki — teraz może się ten chłopczyk na coś przyda, bo klownem nie będzie on nigdy.
Azra była uradowaną. Uściskała Jurka i obsypała go łakociami, a grajkowi zapowiedziała, że dostanie podwyższenie płacy, o ile Jurka będzie uczył.
Wszyscy więc byli zadowoleni.
Lekcje odbywały się regularnie, a Jerzyk, tak był niemi uradowany, że uczyłby się chętnie całemi dniami.
Jaromir zachwycony był swym uczniem.
— On będzie grał jak sam Sarassate — mówił do kolegów — ten chłopak ma duszę w palcach.
I wszyscy muzykanci cyrkowi jednogłośnie to potwierdzili, każdy z nich chciał uczyć Jerzyka na swoim instrumencie. Nazywano go ogólnie „Piccolo“ to jest małym i twierdzono, że zostanie wielkim artystą. Dyrektor łaskawem okiem patrzał na chłopca.
Jerzyk rzeczywiście robił duże postępy, jednocześnie jednak w jego duszy muzyka budziła coraz większą tęsknotę za domem, za ojcem, a zwłaszcza za matką. Przypomniały mu się piosenki, które mu do snu nuciła, lub te, które z nim razem śpiewała. Słów często nie pamiętał, ale melodję nucił, a potem próbował ją wygrywać na swych skrzypeczkach. Słuchał tej dziecinnej muzyki Jaromir i zachwycony chwytał skrzypce i wygrywał wraz ze swym uczniem polskie pieśni, a że Czech był naprawdę artystą, w ręku jego skrzypce nabierały duszy i radowały się szczęściem lub płakały bólem.
Przy tej muzyce nauczyciel i uczeń poznawali się coraz bardziej ze sobą. Jerzyk bardzo prędko wyuczył się pobratymczej mowy i opowiedział ślepemu grajkowi swoje dzieje. Z pod zamkniętych powiek Czecha popłynęły łzy serdecznego współczucia. Przygarnął chłopaka do siebie mówiąc:
— Ach, biedny ty biedny, dzieciaku, biedny sieroto, jakiż straszny twój los.
Słowa te przeraziły Jerzyka.
— Dlaczego pan to mówi? — zawołał — mama umarła, to prawda, jestem sierotą, ale tatuś żyje, a Azra obiecała, że mnie do tatusia odwiezie, jak się tylko wojna skończy.
— Tak — szepnął Czech — ale kiedy ona się skończy! A zresztą, Jerzyku, powiem ci prawdę, gdyby się nawet i skończyła, to te Rumuny nie puszczą cię tak łatwo, oni będą chcieli mieć cię u siebie jak najdłużej. Teraz jesteś jeszcze dzieckiem i muszą cię żywić, odziewać, nie przynosisz im żadnej korzyści, ale potem gdy będziesz starszy, będziesz grał ładnie i śpiewał może, to oni będą mieli z ciebie korzyść wielką i dlatego nie wierz chłopcze w to, by oni cię kiedy ojcu oddali.
— Ale Azra mnie przyrzekła — powtarzał Jerzyk.
— Azra jest dobra, ale i jej wierzyć nie trzeba, bo i ona o sobie będzie więcej myślała, niż o tobie — mówił ślepy — więc chociaż ci obiecała, będzie chciała zatrzymać ciebie jak najdłużej w cyrku, liczy ona na to, że powoli przywiążesz się do nich, przywykniesz do życia cyrkowego i zapomnisz o swoich.
— Nigdy, nigdy! — zawołał Jerzyk — nigdy mamusi i tatusia nie zapomnę, chcę do nich wrócić koniecznie.
I naraz zarzucił ręce na szyję ślepemu i całując go prosił:
— Panie Jaromirze, pan ze wszystkich najlepszy, niech nas pan ratuje i mnie i Zośkę, niech pan coś takiego wymyśli żebyśmy do mego tatusia dostać się mogli, mój panie drogi.
— Biedne wy, biedne dzieci — mówił Czech tuląc chłopca do siebie — strasznie mi was żal; trzeba myśleć coby zrobić, żeby was stąd wyrwać.
Przy tej rozmowie Zośki nie było, odbywała ona w tej porze swoje ćwiczenia. Dziewczynka była bardzo zręczna i śmiała, uczono ją więc na woltyżerkę, do czego okazywała wielkie zdolności.
Wieczorem dopiero Jerzyk powtórzył jej całą rozmowę ze ślepym skrzypkiem i to wszystko czego od niego się dowiedział.
— Co robić, Zośka? — mówił, kończąc swe opowiadanie — powiedz, co robić? Myślę, że chyba trzeba nam uciekać.
— Ale jak? — zapytała. — Oni nas wszędzie znajdą i wszędzie dogonią, mają konie, ludzi, policję, a my co?
— Gdybyśmy jednak uciekli i schowali się gdzie w mieście — mówił Jerzyk.
— Tak, a kto nas schowa? — rzekła dziewczynka. — Żeby to jeszcze w lesie, to łatwiejby było wleźć gdzieś między krzaki, a tu... Ot, wiesz co — powiedziała po krótkim namyśle — żeby tak uciec na tym koniu, na którym ja jeżdżę. On mnie już zna i gdybym go tylko mogła wyprowadzić ze stajni, tybyś siadł za mną i tak ucieklibyśmy z pewnością.
— Nie — odrzekł Jerzyk — tak nie można, my konia brać nie możemy, to cudza własność, tobyśmy tak zrobili jak złodzieje. Uciec jednak sami powinniśmy.
Była to ostatnia rozmowa Jerzyka z Zośką.
Nazajutrz rozdzielono ich. Zośka była odtąd wśród dziewcząt, a Jerzyk pod ciągłą opieką Sama i w towarzystwie Mitry. Nieszczęśliwi byli z tej zmiany i pojąć nie mogli, dlaczego tak zarządzono. Nie wiedzieli o tem, że Mitro podsłuchał koniec ich rozmowy i doniósł o zamierzonej przez nich ucieczce Azrze i Samowi. Szczęściem, że Cygan się spóźnił i nie słyszał opowiadania Jerzyka o Jaromirze.
Jedynie więc podczas lekcji muzyki Jerzyk był wolny od towarzystwa Mitry i jego ciągłego dokuczania. Ślepy grajek bowiem stanowczo nie zgodził się, by Mitro był nawet w jego pobliżu.
Cyrk dawał wielkie przedstawienie. Były tańce i marsze końskie, występy fok, jako żołnierzy. Walka Tunguzów z czerwonoskórymi. Tunguzami były małpy, a czerwonoskórymi psy. Mała Żolka, księżniczka tunguska, schwytaną została do niewoli przez wodza czerwonoskórych, zuchwałego Dzikiego Wilka. Próżno Tunguzi starali się odbić swą księżniczkę, próżno zręczna i zwinna Żolka, jak piskorz kręciła się i wywijała z łap napastnika, uniósł ją do swego szałasu i tam zamknął, a wiernym bojownikom zdał straż nad księżniczką. Ale Tunguzi nie dali sobie wydrzeć Żolki, w nocy, gdy wszyscy posnęli, obeszli wigwan (szałas) czerwonoskórych i odkrywszy miejsce, gdzie straży nie było, zrobili podkop. Księżniczka wyszła przez ten dół i szczęśliwie wróciła do swoich. Nie mogła jednak darować swego upokorzenia i na czele walecznych obrońców, napadła na uśpiony obóz czerwonoskórych.
Stał się hałas straszny. Wycie małp i psów zmieszało się w jedną okrutną wrzawę. Tunguzi zwyciężyli wkońcu. Czerwonoskórzy albo legli na placu boju albo poszli w niewolę. Dziki Wilk całował stopy księżniczki, zarzucono mu łańcuszki na szyję, musiał stanąć na czterech łapach, księżniczka usiadła na nim jak na koniu i w otoczeniu czterech Tunguzów niosących rozpięte żółte i czarne chorągwie objechała arenę dwukrotnie. Rozbawiona publiczność oklaskiwała mężną Żolkę, darząc ją owocami i karmelkami. Po tem przedstawieniu, na arenę wjechała na ślicznym złotym kasztanku Zośka. Jechała stojąc, a wyglądała jak śliczny złoty motyl. Spódniczkę krótką i gorsecik miała koloru złota, na rozpuszczonych włosach błyszczącą opaskę i białe bufiaste rękawki u koszulki. Muzyka grała walca. Złoty konik w takt kręcił się po scenie, a dziewczynka uśmiechając się do publiczności, rozrzucała między nią kwiaty, których miała pełne ręce. W tem weszli dwaj klowni w czerwonych trykotach z liną w ręku. Każdy z nich stanął w jednym końcu sceny, trzymając silnie naprężoną linę. Zośka bez wahania wskoczyła na nią i jak ptak biegła z jednego końca na drugi.
Dreszcz przebiegł po publiczności, gdyby tak zachwiała się ta śliczna dzieweczka, gdyby na chwilę straciła równowagę, jużby było po niej. Ale Zośka przebiegła całą linę poczem wskoczyła na konika i żegnając rączką publiczność zginęła za kulisami.
Jeszcze zachwycano się zręcznością małej woltyżerki, gdy na estradę tym razem wyszedł ślepy grajek, prowadzony przez małego, ślicznego jasnowłosego chłopczyka. Zagrali obaj, a publiczność oderwać oczu nie mogła od Jerzyka, ubranego w szafirową aksamitną kurteczkę, takież krótkie spodeńki, czarne pantofelki i szafirowe pończoszki. Na szyi miał duży koronkowy kołnierz. Wyglądał jak obrazek i niejeden z obecnych w cyrku pytał się, skąd takie śliczne dziecko znalazło się w rumuńskim cyrku?
Po przegraniu pierwszego kawałka wspólnie z Jerzykiem, Jaromir grał sam i porwał zebranych swą piękną i głęboką muzyką. Gdy umilkły oklaski, któremi go darzono, ślepy dał znak służbie, wniesiono podwyższenie, na które wszedł Jerzyk i sam teraz grać zaczął. Grał swoje własne utwory, te piosenki, które mu matka śpiewała, i teraz wszyscy, cała sala odczuła to, co mówił Jaromir, że chłopczyna ma duszę w swoich skrzypcach. Mówiły one, skarżyły się, i płakały aż w końcu zakończyły modlitwą. W cyrku rumuńskich cyganów, wśród obcej publiczności, pod palcami nieznanego dziecka, popłynęła pieśń wyśpiewana przez polską poetkę: Gdy się modlą polskie dzieci“.
Wrażenie było ogromne. Wywoływano Jerzyka. Wołano, by grał jeszcze i jeszcze, ale chłopczyna był zmęczony i Jaromir nie pozwolił mu wychodzić na scenę i grać po raz drugi. Sam zato, gdy wszyscy odeszli, pochwycił Jerzyka w objęcia, ściskał go i całował, szepcząc:
— Ty będziesz artystą, zobaczysz, że będziesz sławnym, ty moje dziecko najmilsze.
Na scenie tymczasem działy się rzeczy nadzwyczajne. Oto przeniesiono tu Alpy, czy może Himalaje, wysokie strome góry. Wśród niebotycznych skał wiła się wąska droga, którą szła obładowana karawana. Więc osły i muły objuczone, jeźdźcy na koniach, przewodnicy piesi, a na samym końcu z wieżą na grzbiecie sunął zwolna olbrzymi słoń „Kimi“. Na wieży siedział błyskając bielą zębów i białkami oczu, umalowany na murzyna Mitro jako Schid-bej, wielki wojownik afrykański.
Wszystkie zwierzęta szły wolno i spokojnie wspinając się po skałach, doszły do szczytu jednej góry i po wąskim pomoście rzuconym nad przepaścią przeprawiły się na drugą górę, z której znowu po stromych zboczach schodziły ku dolinie. Naraz Kimi, który już doszedł do szczytu, stanął nieruchomy, Mitro zawołał, ale bezskutecznie, słoń poruszył tylko trąbą z niespokojem, stojąc wciąż w miejscu.
Zaniepokojony dyrektor, iż przedstawienie zepsute będzie podszedł do zwierzęcia i głośno kazał mu iść dalej, ale słoń ani drgnął. Wtedy podszedł Sam z długą ostrą dzidą i ukłuł słonia pod prawem uchem. Zabolało go widocznie, bo drgnął, lecz się nie ruszył. Drugi i trzeci raz ukłuł go Rumun rozwścieczony, aż krew popłynęła z rany.
Publiczność zaciekawiona, przyglądała się tej scenie. Na rozkaz dyrektora drugi Rumun podszedł z drugiej strony do słonia i jednocześnie z Samem, zapuścił mu dzidę pod lewe ucho. Słoń broczył krwią, stał jednak nieruchomo, tylko jęknął tak boleśnie, iż wzbudził współczucie wśród publiczności.
— Dość, dość — wołano — nie męczyć biednego zwierzęcia! Precz z dzidami!
Dręczyciele odstąpili, a jednocześnie przewodnicy weszli drugą stroną na szczyt góry i zrozumieli dlaczego Kimi nie chciał iść. Rusztowanie wzniesione dla podtrzymania pomostu ponad przepaścią obluzowało się i gdyby słoń wstąpił na nie, niechybnie runąłby wraz z wieżą i Mitrem i połamałby sobie kości.
Powoli z ogromną ostrożnością sprowadzono biednego Kimi nadół.
Widzowie zachwyceni jego mądrością zeszli na arenę, darząc go różnemi przysmakami. Znalazł się i doktór, który mu krew zatamował. Zdjęto z niego wieżę i Mitra, któremu jazda tak się nie udała.
Łakocie ułagodziły słonia, chodził spokojnie wśród publiczności, przyjmując owoce i słodycze jako rzeczy sobie należne.
I dyrektor cyrku chciał mu okazać swą serdeczność, przyniósł więc kilka jabłek, ale Kimi, widocznie zrozumiał, kto go narażał na niebezpieczeństwo, a następnie sprawił dotkliwy ból, i wcale przyjacielsko do swego dręczyciela nie był usposobiony. Jabłka zgarnął swą trąbą, lecz ani jednego z nich nie zjadł.
Rzucał je z pasją na ziemię i deptał nogami, a ostatniem tak wycelował, iż trafił niem w okrągły dyrektorski brzuszek. Tym razem jęknął człowiek, a publiczność wybuchnęła szalonym śmiechem i słoń zdawał się tę uciechę podzielać krążąc wesoło po arenie.
Jerzyk korzystając z zamieszania wsunął się na arenę, wśród widzów i z zachwytem przyglądał się występom słonia. Ktoś z publiczności, dojrzawszy małego artystę obdarzył go paczką cukierków. Chłopczyk podsunął się ku słoniowi i pokazał mu karmelki. Kimi w jednej chwili był przy Jerzyku. Cukierki wziął, z powagą rozwinął je z papierków i schrupał momentalnie, a potem wyciągnął trąbę, objął nią Jerzyka, miękko przytulił do siebie i kołysząc chłopca jak matka, obszedł parę razy arenę, poczem postawił go zwolna koło drzwi i sam zniknął za niemi.
Przedstawienie było skończone.
Nazajutrz w pismach pojawiły się olbrzymie artykuły o cyrku Fernanda. Pisano z zachwytem o mądrym słoniu, jednocześnie unoszono się nad niepospolitą grą cudownego chłopca artysty. Opisywano jak wygląda, snuto rozmaite przypuszczenia i domysły.
Nikt nie wierzył, by to mogło być dziecko cygańskie, a nawet rumuńskie.
Zaraz po ukazaniu się tych artykułów, do cyrku zaczęli się zjeżdżać różni panowie i panie, chciano poznać Jerzyka, pomówić z nim. Dyrektor jednak nikogo tego dnia nie chciał przyjąć. Był bardzo zajęty przygotowaniem nowego przedstawienia, a Jerzyk był zmęczony i musiał wypocząć przed nowym występem.
Bilety wykupiono w jednej chwili. Tymczasem tejże samej jeszcze nocy Sam wywiózł Jerzyka i Zośkę. Nikt nie wiedział dokąd.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Jadwiga Reutt.