W cygańskim obozie/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Jadwiga Reutt
Tytuł W cygańskim obozie
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II. U Cyganów.

A tymczasem znowu wóz jakiś skręcił do lasu. Właściwie była to buda płócienna, rozpięta ponad dużym wozem, w którym jak w arce Noego siedzieli ludzie dorośli, dzieci, ptaki i zwierzęta pospołu. Ogromny mężczyzna z czarną brodą i takąż czupryną powoził, a z budy coraz to wychylały się jakieś postacie, to młode, to stare, zgrzybiałe z rozczochranemi włosami i wyrzucając gwałtownie rękami, coś sobie opowiadały. Za tym pierwszym wozem jechał drugi i trzeci i czwarty. Przejeżdżali drogą koło lasu, pierwszy woźnica dojrzał leżących pod drzewem, wstrzymał konie i batem wskazał strasznej babie wychylającej się z budy Jurka i jego matkę. Stara chyżo jak kot wysunęła się z wozu i pobiegła we wskazanym kierunku.
Była nawpół naga, łachmany tylko pokrywały jej ramiona i boki, i strzępy jakiejś niby koszuli spadały jej na piersi i nogi. Na głowie miała zawiązaną chustkę, z pod której wysuwały się kosmyki włosów czarnych, twardych jak szczecina. W żółtej bezzębnej twarzy świeciły jak dwa węgle, czarne błyszczące oczy. Czarownica podeszła do pani Żurawskiej i do Jurka i obejrzała oboje, potem chichocząc zcicha wróciła do wozów.
Opowiadała coś w dziwnej mowie, wskazując wciąż w tamtą stronę, aż wkońcu poszło z nią kilku mężczyzn.
Starszy z nich widocznie, ten co prowadził pierwszy wóz, przyłożył rękę do czoła pani Żurawskiej, położył ją potem na sercu i strzepnął na znak, że już po niej. Naradzono się chwilkę, poczem znowu tamten pochylił się nad Jurkiem. Obejrzał mu ręce, nogi, wkońcu zawinął go w pled i poniósł śpiącego do wozu. Stara czarownica wsunęła rękę za suknię pani Żurawskiej i aż syknęła z radości, znalazłszy złoty zegarek i portmonetkę z pieniędzmi.
Za chwilę zaturkotały znowu wozy, na jednym z nich leżał uśpiony Jurek, a tam pod drzewami pozostała jego matka.
Pewno chcielibyście wiedzieć, kto jest ten chłopak porwany od matki i dlaczego oni oboje tacy opuszczeni. Jurek Żurawski doniedawna jeszcze był bardzo szczęśliwem dzieckiem: ojciec jego, inżynier w jednej z warszawskich fabryk, był człowiekiem zamożnym i Jerzykowi brakowało chyba gwiazdki z nieba.
W roku 1914 wyjechał z mamą na wieś do krewnych, mieszkających w Kaliskiem; pan Żurawski miał zamiar spędzić z żoną i synem jeden miesiąc na letnisku, lecz sprawy fabryki zmusiły go przedtem pojechać do Wiednia, wyjeżdżał wesół, nie przypuszczając, że żegna ukochaną żonę i syna na długi, długi czas.
Zaledwie bowiem stanął w Wiedniu, wybuchła straszna wojna. Do wojska austrjackiego powołano wszystkich byłych wojskowych, i pan Żurawski, jako oficer austrjacki, stanąć musiał w szeregu. Listownie tylko pożegnał żonę i syna, polecając ich opiece szwagra, brata żony. Ale i tej opieki zabrakło niedługo. Pan Skórski, człowiek starszy, wolny od wojska, był Wielkopolaninem, więc jako poddanego pruskiego wywieziono go do Tomska, żona pojechała z nim. W majątku gospodarzyli obcy. Pani Żurawska zabrała Jerzyka i wyjechała do Kalisza, gdzie zamieszkała w prywatnem mieszkaniu. Zaledwo jednak tam osiadła, gdy zmogła ją ciężka choroba, i przyszły straszne chwile. Wyjście Rosjan, wejście Niemców, bombardowanie miasta, przerażenie mieszkańców i ogólna ucieczka. Chorą, zgorączkowaną panią Żurawską podniosła z łóżka energja poczciwej Maciejowej, siły jednak rychło ją opuściły, a co dalej zaszło, to już wiecie. Została bezwładna i nieprzytomna pod drzewami, a Jerzyka uwieźli nieznajomi ludzie.
Byli to Cyganie, którzy wraz z innymi zmykali przed wojną. — Dlaczego zabrali Jerzyka, może narazie nie umieliby sami odpowiedzieć, ciągnęli za uciekającymi i brali wszystko co się dało wziąć, więc i chłopca zabrali. Prowadzący wozy Cygan nie pojechał śladem poprzednich uchodźców, t. j. gościńcem, lecz skręcił wbok i wozy potoczyły się boczną, pełną wyboi drogą.
Jerzyk otworzył oczy i ze zdumieniem spojrzał na otaczających go ludzi. Nie widział nigdy nic podobnego. Kilka starych okropnych kobiet siedziało koło niego. Obdarte, w płachtach na plecach, w jaskrawych chustkach na nieuczesanych szczeciniastych włosach, z błyszczącemi oczyma i wystającemi ze zeschniętych warg zębami, wyglądały jak czarownice z bajki. Oprócz tych kobiet było w budzie kilkoro prawie nagich dzieci o czarnych kędzierzawych włosach, dwie czy trzy kury ze skrępowanemi nogami i kudłaty mały piesek. Całe to towarzystwo zobaczył Jurek i z przestrachem podniósł głowę, szukając matki. Nie było jej.
— Mamo, mamo! — zawołał chłopczyk.
Stara Cyganka, ta sama, która odnalazła go pod drzewem, pochyliła się nad nim.
— Cichaj, cichaj, nie płacz, pojedziemy do mamy.
Ale Jerzyk już się podniósł i zaczął głośno wołać matki.
Cyganka powtarzała mu wciąż, iż jadą do matki i uspokajała jak mogła, ale bez skutku.
Chłopaka coraz większy ogarniał strach, próbował podnieść płótno okrywające budę i na głos wołał.
Inne Cyganki hałasowały również, cyganięta nie zwracając uwagi na nikogo porwały się za kędzierzawe czupryny i wodziły się ze sobą. Psiak warczał i wyszczerzał zęby, przestraszone kury gdakały.
Powożący Cygan, zaklął głośno; odezwanie się jego poskutkowało, baby uciszyły się, a cyganięta już bez krzyku darły się za włosy. Jeden Jerzyk nie stropił się.
— Ja chcę do mamy, proszę mnie puścić do mojej mamy — wołał.
Znowu Cygan zaklął, a starej czarownicy błysnęły oczy złością.
Klnąc po cygańsku, chwyciła jedną ręką Jerzyka, a drugą zamierzyła się, jakby chcąc go uderzyć.
W tejże chwili, ktoś, kogo Jerzyk jeszcze nie dojrzał, złapał ją za ramię.
— Ani mi się waż — zawołał głos młody — tknąć tego dziecka.
Stara puściła chłopca i bełkotała coś po swojemu, a Jerzyk obejrzał się i poza sobą w głębi wozu, zobaczył siedzącą na osobnem siedzeniu młodą dziewczynę.
Ubrana była bogato i ładnie, miała na sobie spódnicę czerwoną wełnianą, aksamitny szafirowy gorset, naszywany cekinami, szarą koszulkę, mnóstwo korali i świecideł na szyi, a na głowie ponsową jedwabną chusteczkę, zawiązaną w kształcie zawoju.
— Ani mi się waż — powtórzyła, patrząc surowo na starą, młoda Cyganka, — bić tego chłopca. On mój!
I mówiąc to położyła rękę na miękkich, jasnych włosach Jerzyka.
— Będę twoją mamą, maleńki — mówiła pieszczotliwie — dobrze, synku?
Ale mimo, że była ładna i miła, mimo że nie pozwoliła czarownicy tknąć go, chłopak zgodzić się nie chciał na to, by to była jego mama.
Wybuchnął znowu gwałtownym płaczem.
Cyganka posadziła go przy sobie, przytuliła i starała się uspokoić, im bardziej go jednak obsypywała pieszczotami, tem chłopca ogarniała większa żałość i strach.
Nie rozumiał gdzie jest, co się stało, to tylko wiedział, że stała się rzecz straszna, że rozdzielono go z matką. Płakał, wołając głośno, by go oddano matce.
— Cicho, maleńki, nie płacz — mówiła całując go młoda dziewczyna — ja będę twoją mamusią, zobaczysz, jak bardzo będę cię pieścić i kochać, dam ci dużo, dużo cukierków, jabłuszek, pojedziemy do wielkiego miasta, kupię ci tam śliczną zabawkę.
— Nie chcę cukierków ani zabawek — płakał Jerzyk — odwieź mię tylko do mamy.
— A kiedy mama twoja ciebie oddała — mówiła Cyganka — a sama pojechała w inną stronę.
— To nieprawda — zawołał chłopak — mamaby mnie nikomu nie oddała.
— A jednak oddała i prosiła, żeby synek był grzeczny i nie płakał po niej, bo ona musiała odjechać. Teraz będziesz moim synkiem i ja twoją mamą.
Jerzyk wybuchnął jeszcze większym płaczem, a Cyganka przerażona spojrzała pytająco na starsze kobiety.
— Jak go uspokoić, powiedzcie Aga — spytała w niezrozumiałej dla Jerzyka mowie.
— Uspokoi się sam — odrzekła Aga — dziecko, nic dziwnego, że płacze.
Stara czarownica błysnęła złemi oczyma.
— Uspokoiłabym go wnet — syknęła. — Ale cóż, albo Katra ma tu jakie prawa! Takiemu smykowi dać raz dobrze prętem, to się cichutki zrobi jak baranek.
— O! na to nie pozwolę — zawołała opiekunka Jerzyka — ja tego chłopca biorę pod swoją opiekę i kto go tknie palcem, ten ze mną będzie miał sprawę.
Czarownica spojrzała ze złością na młodą dziewczynę i na zanoszącego się od płaczu chłopca.
— A to zróbże co — rzekła — by ten bęben tak się nie darł, bo jeszcze nam jakie licho na kark sprowadzi. Zobaczymy, czy go obronisz od kozaków.
W tejże chwili powożący Cygan wsunął głowę do budy.
— Cicho mi tam zaraz! — zawołał — niech nikt głosu nie podnosi, bo batem wyćwiczę. I ty mały, cicho mi zaraz, żebym twego krzyku nie słyszał! — dodał po polsku zwracając się do Jerzyka.
— Dobrze, dobrze — zawołała młoda Cyganka, zakrywając sobą chłopca — on już cichutko będzie jechał; nie krzycz tak ojczulku, już my się nie odezwiemy.
I znowu wzięła w objęcia Jerzyka i tuliła go do siebie, prosząc, by nie krzyczał i nie płakał. Strasznie ciężki dzień przebył biedny Jerzyk, nie krzyczał wprawdzie wciąż, ale płakać nie przestał, nie tknął wcale jadła, chociaż Cyganka dawała mu i kurczę pieczone i suszone owoce i białą bułeczkę. Chłopak odpychał wszystko — wołając wciąż matki i zaledwo przełknął parę kropel wody.
W nocy stracił przytomność. Z szeroko otwartemi oczyma, z wypiekami na drobnej twarzyczce leżał bezwładny na kolanach Cyganki, szepcąc wciąż jedno:
— Do mamy, do mamy!
— Ratuj go, Katro — prosiła Cyganka starą czarownicę. — Rób co chcesz, byleś go uratowała.
— Przedewszystkiem ciebie trzeba ratować — syknęła Katra — bo ten jasnowłosy chłopak czar jakiś rzucił na ciebie. Skąd ci to przyszło, Azro?
Zagadnięta wzruszyła ramionami.
— Albo ja wiem — szepnęła — albo ja ci to wypowiedzieć mogę? — Ot, żal mi poprostu tego dziecka, pokochałam je od chwili, jakeś je tu do wozu przyniosła, i teraz chcę, by żyło i mnie kochało.
Katra zachichotała.
— Ty zawsze tylko chcesz — rzekła — i Katrę wtedy prosisz, gdy ci jest potrzebna, a potem kopiesz ją nogą jak psa, jak niepotrzebną szmatę.
— Słuchaj, Katro, dobrą będę dla ciebie — prosiła Azra — nigdy ci złego słowa nie powiem, dam ci zawsze to, co lubisz do zjedzenia, nigdy się nie poskarżę na ciebie Ratajowi, ale ty zrób, by on żył — prosiła dziewczyna.
Zaczęła więc czarownica swoje gusła i leki, naprzód ucięła trochę włosów Jerzykowi, spaliła je, a zabrawszy spopielone, rozrzuciła na cztery strony świata, wołając: „Sczeźnij, przepadnij, chorobo, na zawsze“.
Potem postawiła kubek z wodą na ziemi i położywszy na kubku ręce, wymawiała po trzykroć jakieś niezrozumiale wyrazy: „Horum, porum, krum. Połataj tebedej uf!“ Następnie wzięła chustkę i wywijając nią ponad leżącem dzieckiem, zdawała się kogoś odganiać. Wkońcu wysmarowała całe ciało Jerzyka jakiemiś maściami i okadzała go naparem z ziół zbieranych przy księżycu.
— Będzie żył — rzekła następnie do Azry — ale choroba nierychło go opuści.
Jakoż po paru tygodniach zaledwo Jerzyk po raz pierwszy otworzył oczy i przytomnie spojrzał. Leżał na wygodnem posłaniu pod namiotem. Zdala dochodziła go jakaś muzyka, a obok siedziała mała jasnowłosa dziewczynka, niewiele od niego starsza.
— Wody! — szepnął.
Dziewczynka skwapliwie podała mu kubek. Pił i patrzał na nią z ciekawością.
— Ktoś ty? — zapytał, słabym głosem.
— Zośka — odrzekła z uśmiechem — a ty?
— Nie wiem — szepnął — zapomniałem — i w tejże chwili ogarnęła go straszna senność, głowa upadła na poduszkę — usnął.
Spał długo, a gdy się obudził, był o wiele silniejszy. Patrzał na Zośkę i uśmiechał się do niej, i ona uśmiechała się do niego.
— No widzisz — mówiła stara czarownica do Azry — żyje i już za kilka dni chodzić będzie, stara Katra nie oszukała cię.
— Nie zapomnę ci tego nigdy — odrzekła młoda Cyganka — przysięgam.
Długo Jerzyk nie mógł zrozumieć, gdzie jest, kto są ci ludzie, którzy się wciąż koło niego kręcą.
Azra była dla niego dobra jak najczulsza matka, sama karmiła i sama mu posługiwała, ale chłopczyk wolał dziewczynkę w różowym kaftaniku i kraciastej spódniczce, uśmiechał się do niej i od niej najchętniej brał jedzenie i wodę.
Dotąd nikt w obozie cygańskim nie znał jego imienia. Azra zwała go synkiem, Katra bębnem, a stary Rataj, ojciec Azry, chłopcem.
Zośce to nie wystarczało.
— Jak się ty nazywasz? — zapytała, gdy na chwilę zostali sami.
Chłopak milczał, był jeszcze tak słaby, że sobie nic narazie przypomnieć nie mógł.
— Ty pewno jesteś Wojtek, albo Marcinek? — mówiła dziewczynka — prawda?
Pokręcił głową na znak, że nie.
— To może Szymek? No i to nie? to powiedzże, jak cię matusia zwali.
Jakby oprzytomniał, podniósł się, usiadł na posłaniu — i zawołał:
— Mamusiu, mamusiu, Jerzyk chce do mamy.
— O, to ty jesteś Jerzyk — zawołała dziewczynka — już wiem. A matusia poszła do lasu, niedługo wróci.
W parę dni potem chłopak był zdrów, a Cyganie, którzy tydzień spędzili w lesie, zabierali się w dalszą drogę.
W przededniu odjazdu urządzono zabawę. Stara Katra, Agar i inne Cyganichy gotowały w kotłach jakieś jadło, piekły kury i kaczki, które z pobliskiej wsi przyniosły, a gdy zmrok zapadł, rozpalono ognisko, rozpoczęta się uczta. Jedli starzy Cyganie, którym przodował Rataj, ojciec Azry, jadły Cyganichy, ale najlepsze kęski podawano Azrze, którą starzy i młodzi uważali za swą władczynię. Cała banda cygańska słuchała Rataja, jako swego przywódcę, a że Rataj nad życie kochał Azrę i że za najmniejszą przykrość, zrobioną córce mściłby się strasznie, więc słuchano słowa Azry jak największego nakazu. — Młoda Cyganka ładna była i dobra, i gdy nieraz ojciec wpadł w gniew i chciał kogo z towarzyszy obić, co się dość często zdarzało, prośby i przedstawienia Azry niejednokrotnie uchroniły winnych od kary. Rataj bowiem żelazną ręką trzymał swych towarzyszy i towarzyszki, i w gniewie bywał straszny. Otóż przy uczcie najsmaczniejsze kąski podawane były Azrze, która zkolei dawała je Jerzykowi i Zośce.
Po uczcie dwaj Cyganie dobyli skrzypce, trzeci bębna i zaczęli grać, a reszta towarzystwa rozbawiła się na dobre.
I starsi i mali tańczyli dokoła ogniska. Cyganięta napoły nagie skakały przez palące się ognisko. Katra, Agar i inne stare Cyganki, wszystkie podobne do czarownic, wzięły się za ręce i utworzyły jakiś korowód z krzykiem, piskiem, podnosząc bose nogi do góry, skakały jak która mogła najwyżej. Rataj i Azra siedzieli tylko przy ogniu, przyglądając się zabawie. Trochę opodal od nich Jerzyk i Zośka pod drzewem również przypatrywali się tańcom. Jerzykowi, któremu choroba osłabiła pamięć, coś się majaczyło. Jakieś niewyraźne wspomnienia przychodziły do głowy.
— To pewno Indjanie — rzekł wkońcu, pokazując Zośce tańczących.
Ale ona spojrzała na niego zdumiona, nie słyszała nigdy tego wyrazu „Indjanie“.
— To „Cygany“ — rzekła krótko.
Teraz zkolei Jerzy patrzał na nią zdziwiony.
— Cyganie — szepnął — jakto Cyganie?
— A tak — rzekła dziewczynka — ty tego nie wiesz, ciebie Cygany zabrały na drodze.
— Skąd ty wiesz — Zośka? — pytał Jerzyk i coraz lepiej przypominał sobie różne rzeczy. A Zośka przysunęła się do niego i szeptem opowiadała mu to, co wiedziała sama od dzieci cygańskich. Słuchając Jerzyk płakał cichutko, tak cichutko, że nikt płaczu jego nie słyszał.
— Tak — mówiła Zośka — mamusia twoja umarła, tak jak i moja babcia. Wioskę naszą spalili kozacy. Oj było, ich było, a takie straszne! Wszyscy ludzie pouciekali, tylko babcia leżeli chorzy i uciekać nie mogli. W lesie leżeli i tam umarli. Ja przy nich siedziałam i bałam się bardzo, ale gdzież pójdę, a głodna byłam, bo u nas nic nie było jeść. Aż przyszli Cyganie i mnie powiedzieli, żebym z nimi jechała.
— I ty pojechałaś? — pytał Jerzyk.
— A ino, bo w lesie nie mogłam siedzieć — odrzekła dziewczynka — a ty wtedy byłeś chory i Azra ciebie pilnowała. Ona bardzo dobra, ja myślałam, że to twoja mama, bo ona tak ciebie kocha, ona i mnie kazała ciebie pilnować. A cyganięta to mnie już wszystko opowiedziały, a ty nie mów nikomu, że ja tobie opowiadała, bo Azra będzie się gniewała, a Rataj jeszcze wybije, bo on wszystkich bije i ja jego bardzo się boję — kończyła Zośka swe opowiadanie. — Nazajutrz po tej nocnej zabawie, już o świcie Cyganie zapakowali swe manatki, złożyli je na wozy i ruszyli w dalszą drogę.
Jerzyk jechał na jednej furze z Azrą i Zośką, cyganięta wsadzono do drugiej budy, pod opiekę starej Katry. — Niebardzo im widać było dobrze z tą opiekunką, gdyż od czasu do czasu do uszu jadących przodem dolatywały przeraźliwe piski.
Jerzyk i Zośka siedzieli milczący. Zośka wogóle odzywała się rzadko w obecności Cyganów. Jerzyk po wczorajszej rozmowie i po tem, czego się dowiedział od Zośki, zaciął się i nie odzywał się do nikogo.
— Co mój synuś taki milczący? — odezwała się Azra, przesuwając rękę po jasnych włosach chłopca. Jerzyk odsunął się od niej i szepnął:
— Mamusia moja umarła — i z oczu jego popłynęły łzy.
— Ja będę twoją mamusią, dobrze? Będziesz mnie kochać synku — mówiła Cyganka tuląc dziecko.
— Nie, ja nie będę pani synkiem — rzekł Jerzyk — mamusia moja umarła i ja drugiej nie chcę.
— Powiedz, Jerzyku — mówiła Azra — czy ci źle ze mną? czy ja nie jestem dla ciebie dobra. I mamusia nie byłaby chyba lepszą, kocham cię bardzo.
— Pani bardzo dobra — rzekł chłopczyk — ale pani nie jest moją mamusią, a kiedy mnie pani kocha, to niech mnie pani odda tatusiowi.
— Dobrze — zawołała Cyganka — jak się dowiemy, gdzie jest twój tatuś, to cię tam odwieziemy, tymczasem trzeba być z Azrą i lubić ją trochę, bo widzisz, jakżebyś się tak sam pozostał, nie znasz nikogo, nie wiedziałbyś dokąd iść.
— Któżby ci dał jeść? — odezwała się Zośka.
— A widzisz, jak to Zośka rozumnie powiedziała — rzekła Azra.
Jerzyk nie zwracał jednak na to uwagi. W głowie jego zbudziła się świadomość o ojcu, myślał wciąż tylko o tem, czy go tatusiowi oddadzą.
— Mój tatuś jest oficerem i poszedł na wojnę — mówił Jerzyk — to niech mnie pani do wojska odeśle.
Azra tłumaczyła mu, że do wojska dzieci nie wezmą, ale jak się wojna skończy, to go tatusiowi odwiezie.
— Do Warszawy mnie pani odwiezie, ja tam już trafię do domu — mówił chłopczyk — pójdę na Jasną ulicę, tam w dużej takiej kamienicy nasze mieszkanie i tatuś tam będzie, prawda?
Azra zapewniła go, że z pewnością tak będzie, chłopak uspokoił się a nawet rozweselił się i zaraz zaczął opowiadać Zośce, jak to Warszawa wygląda, jakie tam szerokie ulice i wielkie domy.
Był już zupełnie zdrów i z każdym dniem wracała mu pamięć, więc coraz to nowe snuł wspomnienia i nowe opowiadania. Zośka słuchała ciekawie, ona biedaczka znała tylko swój jeden Majdan, w którym urodziła się, i tylko o zabawach w lesie, na pastwisku mogła mówić. Cyganie jechali wolno, odjechali już daleko od miejsc zajętych przez wojnę i teraz nieśpieszno im było. Jesień była pogodna, ciepła, nieraz więc zatrzymywano się gdzieś w lesie, rozbijano obóz i dzień, dwa przesiedziano.
Stare Cyganki chodziły wtedy po okolicy żebrząc, wróżąc, a nieraz i kradnąc różne rzeczy, to chleb, to drób, to jakąś odzież. Wracały bowiem zazwyczaj z tobołkami do obozu. Cyganięta włóczyły się z matkami. Cyganie chodzili również po wsiach, a w obozie zostawali Rataj, Azra, Zośka i Jerzyk.
Pewnego dnia zatrzymano się w lesie, nieopodal dużej wsi.
Cyganięta w jednej chwili wyskoczyły z wozu i rozbiegły się po lesie i Zośka z Jerzykiem radzi byli, że mogą trochę nogi rozprostować, i pobiegli swobodnie. Zaraz koło obozu czerwieniły się jagody.
— Borówki, borówki — zawołała Zośka z radością — Jerzyku, chodźmy na borówki! — I dalejże na czerwieniejące w zachodzącem słońcu wzgórze.
Przybiegły zaraz tamże i cyganięta i wszyscy razem zwijali się przy jagodach. Zośka szepnęła Jerzykowi, że należałoby nazbierać jagód dla Azry.
— Pewno je lubi, a ona dla nas taka dobra, zawsze jak ma co dobrego, to nam daje. Jerzyk zgodził się chętnie i oboje pilnie zbierali jagody do fartuszka Zośki.
— Uf, jak ja się tych jagód najadłem, — rzekł Mitro, dziesięcioletni cyganek — aż mi zęby ścierpły i język boli. Wiecie, dość już tego, chodźmy lepiej dalej w las, może co lepszego znajdziemy.
Zgodzono się jednogłośnie i zapuszczono się dalej w głąb lasu, nic jednak lepszego od borówek nie było.
Pomimo to Mitro obstawał, by iść dalej, a nikomu nie było pilno do powrotu.
— Aha! widzicie, mówiłem, że coś lepszego znajdziemy — zawołał mały cyganek, który się o parę kroków naprzód od reszty dzieci wysunął. — Chodźcie prędko.
Zbiegły się dzieci na skraju lasu i zobaczywszy przed sobą śliczną jabłoń, pokrytą ponsowemi jabłkami. Parkanu i ogrodzenia nie było żadnego, tylko rów głęboki oddzielał las od sadu, za którym znowu widniały mieszkania ludzkie.
— Ach, co za śliczne jabłka! — wołały dzieci.
— Widzicie, to ja wszystko odkryłem — mówił Mitro — ja was tu doprowadziłem i będę teraz waszym naczelnikiem. Dobrze?
— Dobrze, dobrze! — wołały cyganięta.
— Doskonale — mówił dalej Mitro — jabłka są śliczne i smaczne, trzeba je tylko dostać.
— O, wielka rzecz! — zawołał drugi cyganek — przejść przez rów nietrudno, a zerwać jabłka jeszcze łatwiej. Raz, dwa to się zrobi.
— Tak, ale wszyscy iść nie mogą. Jeden pójdzie, a reszta będzie pilnować, czy skąd stróż nie idzie — rzekł Mitro i wskazując palcem na Jerzyka rzekł: — Ty pójdziesz, a spraw się dobrze i dużo jabłek przynieś.
Jerzyk spokojnie spojrzał na mówiącego i cofając się od rowu rzekł:
— Ja tam nie pójdę, to są cudze jabłka i ja ich rwać nie będę.
— Jakto — zawołał Mitro — nie pójdziesz, kiedy ja ci każę. Idź mi zaraz! — i mówiąc to skoczył ku Jerzykowi.
— Nie pójdę do cudzego ogrodu — powtórzył chłopak — nie jestem złodziejem.
— A ty głupi myślisz — wołał Mitro — że ja jestem złodziejem. Biorę, bo mi wolno. Cygan wolny jak ptak, wszędzie jest, kędy mu się podoba, i wszystko jego. I woda i las i łąki i wszystko co na ziemi jest, Cygan brać może. No idźże już raz, niedołęgo.
Jerzyk zawrócił do obozu.
Cyganięta krzyczeć zaczęły.
— Coś ty za jeden, że Mitry słuchać nie chcesz, ty jasny paniczu, grafie jaśnie wielmożny!
— Jak nie chcesz iść z dobrej woli, to ja cię zmuszę — wołał Mitro i silnem uderzeniem pięści w kark, rzucił Jerzyka na brzeg rowu. Cyganięta zawyły z radości i wszystkie razem rzuciły się na leżącego na ziemi chłopca.
— O la Boga! ratunku, pomocy! — zawołała Zośka, chwytając wpół najbliżej stojące koło siebie Cyganię. — Jerzyka zabiją! Jerzyka!
— Rzućcie go do rowu — wołał tymczasem Mitro i razem z towarzyszami zepchnął biednego chłopaka do rowu.
W tej chwili rozległ się w lesie przeraźliwy gwizd, to Rataj zwoływał swą gromadę. Cyganięta w jednej chwili rzuciły się w las i pobiegły w stronę obozu. Nad rowem płakała Zośka, a w dole zbity, w poszarpanem ubraniu leżał Jerzyk.
— O Boże, o Boże, oni go pewno zabili — płakała Zośka — Jerzyku, Jerzyku! odezwij się, czy ty aby żyjesz?
Słońce już zaszło i wieczorny mrok otulał ziemię, coraz ciemniej było i Zośkę coraz większy strach ogarniał. Co oni poczną sami?
— Zośka — zawołał Jerzyk z dołu — czy oni poszli?
Ucieszyła się dziewczynka i zapewniła, że nikogo niema.
— No to ja stąd wyjdę — rzekł chłopak i powoli zaczął się wdzierać do góry. Rów był wprawdzie głęboki, ale szczęściem suchy zupełnie. Nie było też w nim żadnych kamieni ani roślin, spadł chłopak na piasek, a choć go nabrał do oczu, ust i nosa, nic mu się złego nie stało. Zośka pomogła mu wydobyć się z rowu, potem otrzepała go z piasku, otarła mu oczy i twarz swoją chuściną i wtedy dopiero spostrzegła, że nie ma fartuszka z borówkami, zabranemi dla Azry. Pamiętała, że położyła go pod drzewem biegnąc na ratunek Jerzykowi. Obszukali zewszechstron, ale nigdzie i śladu.
— Pewno go Mitro zabrał — zawołała dziewczynka. — Widzisz, Jerzyku, jaki on niedobry.
— Zośka — szepnął Jerzyk — uciekajmy od tych Cyganów, źli są, ja ich się boję! Uciekajmy od nich.
— Ale gdzie? do kogo pójdziemy, Jerzyku? — zapytała.
— Ja nie wiem — odrzekł Jerzyk — ale uciekajmy.
Porwał Zośkę za rękę, pociągnął ją, i poczęli biec wzdłuż rowu.
Jak długo tak biegli sami nie wiedzieli, do lasu bali się wejść, tam było coraz ciemniej i tam byli cyganie, trzymali się więc wciąż brzegu rowu. Naraz zobaczyli przed sobą jakąś wysoką czarną postać.
— Strach idzie, strach! — zakrzyczała Zośka, ściskając Jerzyka za rękę, przypadli oboje do ziemi a tu strach złapał ich za ręce.
— Gdzieście byli i czemu na dany znak nie wróciliście do obozu? — pytał ich gniewnie Rataj.
Byli tak zastraszeni, że głosu wydobyć nie mogli. Rataj bić ich będzie pewno. A Cygan prowadził ich do ogniska. Azra wybiegła na spotkanie.
— Są — zawołała — ach co za szczęście!
— Masz ich, zabierz te szczeniaki — mówił stary, popychając dzieci ku córce — a wy pamiętajcie, jeśli mi jeszcze raz wyjdziecie z obozu i na dany znak nie wrócicie, to do krwi smagać będę. Żeby żadne z was nie śmiało dziś podejść do jadła. Marsz spać.
Azra podeszła do ojca chcąc go pieszczotą uspokoić, ale stary tak był zły, że i ją odsunął z gniewem.
Przy ognisku Mitro z towarzyszami ogryzali koście, zobaczywszy Jerzyka i Zośkę zagrali sobie na nosie wywieszając przytem czerwone języki.
Długo w noc usnąć Jerzyk nie mógł. Leżał w budzie na wozie, obok Zośki.
Wszyscy dokoła spali, chłopczyk podniósł się i popatrzał na ciemny las, na ognisko palące się, przy którym spali Cyganie. Noc była jasna, księżycowa, złote gwiazdki mrugały z góry do niego. Naraz przypomniała się Jerzykowi mama, wydało mu się, że oto ona stoi przy nim i szepce cichutko.
— Zmów paciorek synku. Podniósł się, ukląkł na wozie i cichutko zmówił pacierz, ten sam, którego ona go uczyła, a którego tak dawno już nie mówił.
— Boziu dobry — prosił wkońcu — wróć mi moją mamusię i tatusia, wróć mi ich, Boziu, niech ja nie będę z tymi strasznymi Cyganami. Przeżegnał się i już spokojniejszy położył się na wozie.
— Nie śpisz? — zapytała Zośka.
— Nie — odrzekł cichutko — ale Zośka, nie mówmy nikomu, że Mitro kazał mi jabłka kraść i że mnie bił.
— Dobrze, Jerzyku — odrzekła dziewczynka.
I po chwili zasnęli oboje.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Jadwiga Reutt.