W cygańskim obozie/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Jadwiga Reutt
Tytuł W cygańskim obozie
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I. Ucieczka.

Od trzech dni biły działa w przerażone, zastygłe w niepojętym strachu miasto. — Skąd to przyszło? Skąd spadło na cichy, spokojny gród? Wprawdzie wojna już się rozszalała na dobre, krew lała się, ale tu nikt nie podniósł ręki do walki. Wojska rosyjskie odeszły, zanim ci przyszli. Mieszkańcy obojętnie przyjęli nowych najeźdźców. Wszystko jedno, odszedł jeden wróg, przyszedł drugi, z nami się oni nie biją. — Nasza rzecz cicho siedzieć. Tak orzekli starsi, ci wszyscy, którzy w mieście pozostali. A ludność ich usłuchała. Aż tu we dwa dni po przybyciu Niemców padł strzał. Kto strzelił, nikt nigdy nie wykrył. Może i byli tacy, którzy dobrze wiedzieli, kto i poco strzelał. W mieście jednak imię to pozostało nieznanem.
W odpowiedzi na jeden strzał posypały się tak liczne, że stare mury Kalisza oprzeć się im nie mogły. Niemcy stali w mieście i burzyli je swemi działami. Po pierwszej chwili odrętwienia przyszedł strach okropny. Lęk nieznany dotąd nikomu. Ludzie zapominali o wszystkiem. Rzucano dom, mienie i rozbiegano się w różne strony. Nikt nie wiedział, dokąd ma uciekać, gdzie się kryć, każdy tylko gnał co sił z miasta. Uciekali nietylko ci, których dzielnica była ostrzeliwana, ale i ci, którzy mieszkali w spokojnej części, nieruszonej przez wroga.
Nie było kolei, samochodów. Ratował się więc każdy jak mógł. Szczęśliwsi złapali jakieś nędzne, nie nadające się do wojska konie. Przeważnie wybiegano w popłochu pieszo. — Nie było chyba w te straszne dni jednego domu w mieście, z któregoby ludzie nie uciekali, a już co najmniej nie sposobili się do ucieczki.
Tylko w jednem niewielkiem mieszkaniu, na odległem przedmieściu nie myślano o ratowaniu życia.
Mały, siedmioletni chłopak i chora ciężko jego matka niewiele wiedzieli o tem, co się dzieje w mieście i o ucieczce nie myśleli. Matka była nieprzytomna od kilku dni, a chłopak od niej nie odchodził nigdzie. Byli obcymi w nieznajomem mieście. Służąca świeżo przyjęta, zaraz po przyjściu wojsk pruskich odeszła. Bała się Niemców. Chorą i dzieckiem zaopiekowała się poczciwa pani Maciejowa, żona dozorcy domu. Ona przynosiła im obiady, mleko i chleb, od chwili jednak jak zahuczały armaty, coraz rzadziej tu zaglądała. Jurek opiekował się matką. Kręcił się przy jej łóżku, opędzał muchy, podawał wodę, o którą co chwila prosiła i od czasu do czasu, gdy do uszu jego doszedł silniejszy huk dział, biegł do okna wyglądać.
Nic jednak dojrzeć nie mógł. Domek, w którym mieszkali, ukryty był w ogrodzie, wśród starych drzew i poza zielenią i kwiatami widniała tylko zdaleka srebrzysta woda Prosny. Żadnej bitwy ani śladu. Patrzał więc w okno Jurek, słuchał i naśladując huk armat, głośno wołał:
— Bum, bum, bum!
Wyjść z mieszkania nie mógł, bo drzwi były zamknięte a klucz od nich u Maciejowej. Czasem popłakiwał, patrząc na bezwładną matkę, tulił się wtedy do niej i zmożony łzami, samotnością i głodem usypiał. Mocniej znowu zahuczały armaty, miasto całe zatrzęsło się w posadach, chłopak zerwał się z łóżka i pobiegł do okna.
W tej chwili otworzyły się szeroko drzwi i wpadła przez nie, jak olbrzymia bomba, gruba pani Maciejowa.
— Rany Boskie — zawołała, biegnąc do łóżka — paniusia to tak ciągiem leży, a tu trzeba co tchu uciekać. Wstawać, wstawać paniusiu, bo nas te djabły pruskie zakatrupią.
I targała chorą za ramię, szarpała nią, aż ta wkońcu spojrzała na nią przytomnie.
— Trzeba wstawać, paniusiu, trzeba — mówiła uradowana kobieta. — Niech się pani ździebko podniesie. Pomogę, odzieję i w drogę.
— Co wy mówicie, Maciejowo? uciekać dokąd i poco — szepnęła chora.
— W świat! gdzie oczy poniosą — odpowiedziała szybko podnosząc chorą i narzucając jej odzież. — Tu w mieście, mówią, kamień na kamieniu nie zostanie, wymordują i starych i dzieci.
— Jurek — krzyknęła chora i w jednej chwili dźwignęła się z łóżka.
Szybko ubierała ją Maciejowa, wyciągnęła z szafy trochę bielizny, ubrała Jurka, potem zabrała poduszkę i zawiniątko i zbiegła nadół. Po chwili wróciła z mężem.
— Trzeba panią znieść — mówiła — bo słaba taka, że sama nie zejdzie.
— Wogóle nie wiem, czy nie lepiej będzie jak tu zostanie — rzekł chytrze chłop — słaba, a na wozie trzęsie się...
— Nie gadaj po próżnicy — zawołała żona — jużem ci powiedziała, że chrześcijańskiej duszy w tem mieście nieszczęsnem nie zostawią. Bierz i nieś. Ja chłopca wezmę.
Maciej nasunął czapkę na głowę i posłusznie wziął chorą w ramiona.
Za chwilę cała rodzina Macieja, składająca się z pięciorga dzieci, dwóch kur w klatce zamkniętych, kota w ramionach pyzatej Józki i Burka, którego ukrywał starannie Stefek, wyjeżdżała w świat małym drabiastym wózkiem. Na wozie wśród dziatwy leżała chora, a Jurek uszczęśliwiony nieznaną sobie podróżą usiadł na przedzie obok Stefka i pilnie wraz z nim zajęty był ukrywaniem psa.
Na wózku złożone było całe mienie rodziny, powiązane w węzły i tobołki. Właściciele szli oboje pieszo, bo już miejsca na wozie nie było i krzynki.
Maciej szedł markotny. Koń był słaby, rzeczy sporo, a tu mu baba wsadziła tę chorą i cudzego chłopaka.
Sprzeciwiać się jej jednak nie wiedział sposobu. Coby to pomogło? Ktoby ją przeparł? Zawdy na swojem postawi. A chora tymczasem zmęczona wysiłkiem i targana nielitośnem trzęsieniem skaczącego po kamieniach wózka, zesłabła zupełnie. Głowa bolała ją, powieki ciężyły. Traciła świadomość tego, co się z nią działo i co ją otaczało.
Po drodze spotykano uciekających, ale Maciej przezornie, jak tylko wyjechali za miasto, skręcił z gościńca, wjechał na jakąś polską drogę, a potem bokiem, bez drogi, jechał polami nie zwracając uwagi na rżysko lub zasiane pole. — Gnał naprawdę w świat. W ten sposób odbił się od tej ciżby ludzi, co waliła wszelkiemi możliwemi drogami i pewniejszy był, że mu nikt konia i wozu nie zabierze. Od samego wyjazdu z domu tyle pożądliwych, zazdrosnych spojrzeń widział zwróconych na swego ślepego kasztanka.
Jadąc tak naprzełaj, nagnali podróżnego. Chłop był duży, silny, dźwigał na plecach węzeł z odzieżą i dziecko na ręku.
Zobaczywszy jadących skoczył do Macieja i prosił, by mu aby dziecko podwieźli. Niesposób było odmówić. Siadła więc dziewczynina trzyletnia na wóz, złożyła jasną głowinę na nogach chorej i usnęła jak ptaszek mały.
— A żony to nie macie? — zagadnęła Maciejowa.
Ściągnęły się brwi obcego. Skurcz bolesny przebiegł po twarzy.
— A juści, że nie mam, — rzekł twardo. — Wczoraj wyszła po wodę i już nie wróciła.
— Co mówicie! — zawołała kobieta — zginęła?
— Niemcy zastrzelili, znalazłem ją nad rzeką. Piersi miała przebite kulą karabinową. Psiakrewy te, bodaj z piekła nie wyszli — zaklął i ryknął płaczem.
Popłakała się z nim i Maciejowa, a gdy się nieco uspokoił, zaczął opowiadać:
— Samochcąc na śmierć się wydała. Jakem tylko zasłyszał, że te potępieńcy tu idą, zaraz mówiłem: — Maryś uciekajmy. — Ani gadać nie dała. — Co ci w głowie, dom, ziemię rzucisz i pójdziesz na włóczęgę, na poniewierkę. Ani się ruszę. Jak mam umrzeć, to już tylko na swojej ziemi i w swoim kącie. — I tak się stało. Pochowałem ci ją dzisiaj raniutko, zabrałem Julkę i w świat, gdzie oczy poniosą. A ona tam została nieboga, na swojej ziemi.
Tak rozmawiając, dowlekli się ku zachodowi słońca do jakiejś bocznej drożyny. Opodal był niewielki lasek. Mężczyźni uradzili, że tu należy przenocować. Konia trzeba było nakarmić, a i sami zdrożeni się czuli.
Zawrócono pod drzewa i za chwilę dziatwa jak wróble skakała, świergocąc po lesie. Maciejowa chciała zostawić chorą na wozie, bała się dla niej nocnego chłodu.
Ale Maciej innego był zdania. Wyniósł przy pomocy nowego towarzysza podróży chorą i ułożono ją na pledzie pod drzewem.
Maciejowa podłożyła jej poduszkę pod głowę.
— Mnie się widzi — rzekł obcy chłop — że ta chudzina już jutra nie obaczy; i pocóżcie ją ze sobą brali w taką drogę?
— A no widzisz — odezwał się Maciej do żony — mówiłem ci przecie, ale jak się baba uprze...
— Cicho bądź, stary — krzyknęła kobieta — pamiętaj, że Bóg ma miłosierdzie tylko nad miłosiernymi.
Obaj mężczyźni wzruszyli ramionami i odeszli do wozu. Jerzyk usiadł przy matce, a Maciejowa zajęła się przyrządzeniem posiłku. Dziatwa uszczęśliwiona ze swobody rozbiegła się po polu, zbierano gałęzie i suche liście na ogień, bo matka zapowiedziała, że ugotuje wieczerzę, do której wszyscy wzdychali, bo od samego śniadania nikt nic nie jadł.
I Jerzyk był głodny, to też gdy go Maciejowa zawołała do ognia, poszedł chętnie i kwaśne mleko z kartoflami smakowało mu bardzo. Chleba zato nie tknął, choć go Maciejowa zachęcała. Bolała go głowa i senny był, to też za poradą swej opiekunki poszedł zaraz się położyć obok leżącej bez ruchu matki.
— Czemu mama tak nic się nie odzywa? — zapytał chłopczyk Maciejową. — Czemu ma tak zamknięte oczy?
— Nic jej nie będzie — uspokajała poczciwa kobieta. — Prześpi się spokojnie, wypocznie i będzie zdrowa.
Ale noc minęła, o świcie Maciej zaprzągł konia, trzeba było jechać dalej, a pani Żurawska leżała wciąż jak martwa, nie odzywała się wcale, nie jęczała, nie majaczyła, ale i oczu nie otwierała. Pani Maciejowa załamała ręce. A Maciej i ów obcy kiwali tylko głowami.
— Już jej nikt nic nie zrobi — rzekli obaj — ani Moskal ani Niemiec, może tu spokojnie ostać.
— A ja wam mówię — zawołała Maciejowa — że ona tylko naszczęt zesłabła. W drodze jej to minie.
— A cóż ty sobie myślisz — odezwał się mąż — że ja umarłych będę woził, czy co?
— Na mój rozum — odezwał się obcy — to tę panią należałoby tu ostawić. Jeśli jeszcze nie skonała, to już jej niewiele brak; lepiej jej tu będzie umierać, niż na trzęsącym wozie.
Maciejowa chciała jeszcze coś mówić, ale mąż nie dał jej przyjść do słowa.
— A co z chłopcem poczniemy? — spytała żona — przecie go tak nie rzucimy na drodze.
— Wozić go też po świecie nie myślę — odparł mąż. — Mało mam swoich do wykarmienia?
— Śpi mocno, to go zostawcie przy matce — odezwał się podróżny — niech śpią razem, lepiej im będzie ze sobą niż każdemu zosobna.
— Jakże tak te chudzięta rzucać... — odezwała się kobieta.
— Cicho tam — zawołał mąż — rób co ci każę i basta.
Ułożono więc śpiącego Jurka obok matki, litościwa kobieta otuliła ich pledem i nic nie mówiąc już nikomu, położyła przy śpiących kawał chleba i butelkę z mlekiem.
Gdy złote słońce sierpniowego dnia zajaśniało ponad ziemią, pierwsze jego promyki padły na leżącą nieruchomo kobietę i przytulonego do jej boku jasnowłosego chłopczyka.
Byli sami, zupełnie sami, szumiały tylko ponad nimi stare jodły, a wdali turkotał wózek Macieja.
Jurek nie wiedział, jak długo spał, obudziła go jakaś mała muszka, co mu na nosku usiadła i łaskotliwie zaczęła po nim w prawo i w lewo chodzić. Chłopczyk spędził ją raz i drugi, ale uparte stworzenie póty siadało mu to na czole, to na buzi, to znowu na nosku, aż się obudził i ze zdumieniem podniósł się z ziemi.
Jurek spojrzał dokoła. Nic nie rozumiał, leżał na ziemi w lesie, przy matce. Nikogo nie było tu więcej. A mama spała tak twardo. Skąd się oni tu wzięli oboje?
Nic sobie przypomnieć nie mógł, zaczął więc budzić mamę, targać ją za rękaw, wołać najczulszemi słowy. Nic nie pomagało. Nie otwierała oczu, nie odzywała się wcale. Próżno ją prosił i całował. Przerażony głośno płakać zaczął. Ale i tego płaczu nikt nie słyszał. Mama wciąż spała, a nad nimi tylko drzewa szumiały.
Wstał, obszedł naokoło, spojrzał i naraz przypomniał sobie, że to oni wczoraj jechali z Maciejem i jego żoną. I dzieci tam były, a potem to oni wszyscy siedzieli pod drzewem i Maciejowa im jeść dawała, a później poukładała ich do snu. A gdzież teraz Maciejowa i dzieci i Maciej i koń i wózek? Pewno wszyscy gdzieś śpią wśród drzew. Szukał pilnie, wołał Maciejową, lecz wszystko napróżno. Znalazł tylko butelkę z mlekiem i chleb zostawiony z miłosierdzia. Usiadł więc na ziemi, ułamał kawał chleba, odkorkował butelkę i pociągnął łyk mleka. Pijąc przypomniał, że możeby mamusia zechciała się napić. Wszak przedtem w Kaliszu i na wozie wciąż wołała wody. Poszedł więc do niej z butelką i znowu budził, wołał i prosił, by chociaż oczka otworzyła, wszystko napróżno. Wybuchnął tym razem gwałtownym płaczem i póty płakał, aż znowu zamknęły mu się oczy i spłakany, zmęczony usnął obok matki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Jadwiga Reutt.