Wśród lodów/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Wśród lodów
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ“
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Szybko rozrastały się i zabarwiały blaski poranne; jasnością swoją wypełniały całe niebo, a powietrze nasycały różowym blaskiem. Noc trwała kilka godzin zaledwie; ale mimo to słońce nie pokazywało się jeszcze: przebywało wciąż poniżej widnokręgu, ciągnąc za sobą obłok złocistej światłości. Gdy nareszcie wyjrzało przez głęboką szczelinę w lodowych zwałach, szyldwach uderzył w dzwon. Wszyscy wybiegli na pokład i głośnym okrzykiem powitali dawno oczekiwanego gościa. Dnia tego wesoła uczta odbyła się w kajucie załogi. Wznoszono toasty „za wielkie i wolne Stany Zjednoczone, za marynarkę amerykańską, za Towarzystwo Mórz Północnych, za „Nadzieję“ i jej załogę“; a kapitan... wzniósł kielich „za przyjaźń, za zgodę, za spełnienie przedsięwziętego dzieła!“
— Hurra!...
Wszyscy trącili się kieliszkami, za ręce się ściskali, nawet całowali.
Tom podszedł do Smitha, który stał na uboczu z pełnym kielichem w ręku.
— Cóż bracie?... Trącimy się?... Bądź wesołej myśli!...
Nie wiedział, co więcej powiedzieć, ale od tej chwili uwierzył w swoją wymowę, gdyż ujrzał łzy w oczach marynarza.
— Niedość jeszcze wzmocnił się. Trzeba unikać silnych wyrażeń... — pomyślał zakłopotany.
Szczęściem Dick nawinął się tuż pod rękę.
— Hm, Dick, chodźno tu na chwilę!...
— A po co?
Tom kiwnął głową w kierunku Smitha, który już się uśmiechał.
Dick domyślił się w mgnieniu oka.
— Ej, stary, wypijemy! — zawołał wesoło. — Przecież będziemy sąsiadami, gdy wrócimy do Frisko i kupimy kolonję. Dzieci nasze pożenimy!...
Majtkowie otoczyli ich zaraz i zaczęli wtrącać do rozmowy swoje wesołe uwagi. Smith, od którego po buncie stronili trochę, znalazł się niespodzianie wśród nich. Wieczór upłynął w niezwykłem ożywieniu. Żartowano, śpiewano, grano na fortepjanie, nawet tańczono... Jurek, który nie umiał walca, ani polki, uprosił, aby mu pozwolono zatańczyć „swojego“. Mister Nordwist siadł grać „Yankee Doodle“, wesołą, według Jurka, najodpowiedniejszą do pląsów melodję. Chłopak, przyśpiewując, puścił się „w prysiudy“ i takie szprynce wyrabiał nogami, takie wycinał piruety, że oczarował Amerykanów. Gdy na zakończenie czapkę na środku sali położył i z góry do taktu dłonią w nią uderzył, niby kropkę postawił tańcowi, rozległy się rzęsiste oklaski.
— Zuch Jurek! — powtarzali majtkowie, kładąc się do snu.
Od tego dnia słońce stanęło nad lodami i, jak tarcza ognista, toczyło się ponad białemi ich szczytami. Zachodziło na bardzo krótko, zostawiając po sobie taką jasność, że noc znikła, zlała się z dniem w jedno pasmo kryształowe; wreszcie zachodzić przestało. Wszystko wróżyło prędką zmianę. Powietrze złagodniało; zawiały lekkie wiatry i wstrząsnęły lodowemi szczytami; a kiedy się wzmogły, zakołysało się i pękło olbrzymie pole, w brzeg którego wmarzła była „Nadzieja“. Ocean zbudził się także i zaczął dyszeć. W dali rozległ się chichy łoskot, podobny do strzałów armatnich: to pękały i kruszyły się lody. Łoskot potężniał i zbliżał się z każdym dniem, z każdą niemal godziną.
W końcu maja parowiec otaczała nieduża już wysepka trwalszych lodów; a dokoła, jak okiem sięgnąć, wśród nieustającego łoskotu, plusku i chrzęstu, wirowały bryły, kry i góry. Nakoniec jednego ranka parowiec zadygotał tak gwałtownie, że wszyscy nawpół ubrani powyskakiwali na pokład. „Nadzieja“ poruszyła się; lód pękł pod nią i zwolna się rozsunął, tworząc głęboką szczelinę.
Takich szczelin i rysów było dużo na całem polu, więc część majtków rzuciła się ratować od zatonięcia złożone na lodzie zapasy. Reszta pozostała na okręcie, gotując się do walki. Teraz dopiero załoga pojęła, jak rozumnem było rozporządzenie kapitana, dotyczące usunięcia brył, przymarzłych do boków okrętu. Bryły te mogły naruszyć równowagę statku i zatopić go. Parowiec tymczasem łagodnie zsunął się do wody i zakołysał na niej pięknym ruchem spuszczonego na swój żywioł statku. Majtkowie z radością poczuli znowu chwiejny pokład pod sobą, ale kapitan nie taił troski. Śledził bacznie za ruchami lodów, kazał rąbać bryły i staczać je do szczeliny, w której chwiał się zamknięty statek. Chciał w ten sposób osłabić siłą uderzenia w razie, gdyby się znowu zwarły brzegi lodów. Rzeczy musiano też ciągle z miejsca na miejsce przenosić, gdyż pole lodowe rysowało się i kruszyło na coraz drobniejsze kawałki. Oficerowie i majtkowie pracowali bez wytchnienia. Była chwila, że myślano, iż lody rozstąpią się i wypuszczą „Nadzieję“ z tej zimowej obręczy na bardziej swobodne przestrzenie; ale chwila ta trwała krótko. Lody zwarły się znowu i poczęły tak gwałtownie cisnąć okręt, że groziło mu zgruchotanie. Brzegi szczeliny schodziły się i rozchodziły niby ostrza nożyc, ściskanych niewidzialną ręką. Statek chwiał się, pochylał, aż wreszcie pękł z głuchym trzaskiem. Pęknięcie szło przez cały pokład i świeciło w bokach okrętu. Kapitan kazał spuścić szalupy i wyładować pozostałe zapasy żywności. Rozkaz wykonano szybko i składnie.
Załoga, rozdzielona na trzy części pod dowództwem trzech oficerów, skupiła się w milczeniu u swych łodzi. Naczynia kuchenne, apteka, narzędzia astronomiczne, księgi okrętowe — wszystko ułożono starannie na sanki, zaprzężone w psy, i powierzono Dickowi.
Kapitan obchodził oddziały, oglądał łodzie, ich maszty i żagle; sprawdzał ze spisem w ręku, czy wszystko zabrano. Każdy majtek wziął dwie zmiany bielizny, dwie pary butów i jedzenia na dwa miesiące. Resztę kazano im zostawić. Niechętnie rozstawali się z drobiazgami, do których przywykli.
— Wolno zabrać tylko listy, fotografje krewnych i notatniki do zapisywania wypadków — przestrzegał kapitan.
— Doktorze, nie mogę pozwolić na to, żeby pan zabierał taką grubę księgę.
— To mój romans! Sam nieść go będę, oprócz przypadającego na mnie ciężaru...
— Choćby nawet!... Siły pańskie nie do pana obecnie należą... Proszę zostawić!
Odwrócił się i poszedł dalej, a doktór z kwaśną miną zaczął szukać miejsca, gdzieby złożyć swój utwór. Nie chciał go rzucić byle gdzie, więc wybrał zagłębienie w jednej z brył lodowych. Jednocześnie marynarze poczęli wypróżniać napchane kieszenie i wyrzucać różne drobiazgi z tłumoczków. Tom stał w pierwszej grupie i oczu mgłą zaszłych nie spuszczał z „Nadziei“.
— Co to? — spytał kapitan, zatrzymując się przed nim i palcem dotykając odstającego miejsca na piersiach, za bluzą. — Powiedziałem: tylko fotografje, listy i notatniki...
Tom obejrzał się, a widząc, że wszyscy wyrzucają drobiazgi, zmieszany, wyjął z zanadrza swoją fajeczkę w drewnianym futerale. Żal mu też było rzucić ją pod nogi, więc rozglądał się za dogodnem miejscem; spostrzegł to Dick i krzyknął:
— O, tu!... Połóż, gdzie leży powieść doktora!... Będzie jej weselej w sąsiedztwie uroczej Alicji!
Tom odwrócił się, ale w tej chwili lód zakołysał się pod jego nogami.
— Tonie... tonie... zaraz zniknie!... — szeptali marynarze.
Istotnie! Lody, podtrzymujące „Nadzieję“, rozwarły się i statek zaczął pogrążać się szybko. Upłynęła zaledwie chwila, a na powierzchni czerniał już tylko jego koniec i maszty; lecz i te wkrótce znikły. Mniejsze kry i drobne odłamki lodu, szeleszcząc i tłukąc się o siebie, zakotłowały się w utworzonym przez statek wirze. Z okrętu zostały tylko trzy łodzie, ludzie i stos śmieci na zwałach lodowych. Nad niemi wznosiły się blade niebiosa, a dokoła zwycięsko szumiał ocean, wiatr wył i gwizdał.
— W drogę! — rozległa się komenda. Odezwały się świstawki oficerów; psy, szczekając, porwały się z miejsca i biedni rozbitkowie ruszyli ku dalekiemu lądowi.
Przebywszy obszerne pola lodowe, weszli w pas brył drobniejszych, bardzo ruchliwych i znaleźli się w istnem piekle wiecznego łoskotu i ruchu, gdzie uwaga w ciągłem musiała być natężeniu. W przeciągu dwu dni nikt z nich oka nie zmrużył, nie przysiadł na chwilę, gdyż nie było gdzie usiąść. Drobne, kanciaste bryły, kry przezroczyste zapadały im pod nogami, jak klawisze. Trzeba było biec po nich szybko, by dostać się na większe odłamy, na których także niepodobna było pozostać długo, gdyż fale unosiły je z drogi, kruszyły, topiły, wysuwając inne na ich miejsce. Rzadko trafiały się takie, na których kilku ludzi stać mogło, a jeszcze rzadziej zdolne pomieścić wszystkie oddziały razem.
A tymczasem trzeba było łodzie ciągnąć i rzeczy przenosić. Sanie okazały się niezdatne do takiej podróży. Cenne przedmioty, umieszczone na nich, o mało nie zostały stracone. Trzeba było przenieść je na łodzie, a psy puścić. Biedne, zgłodniałe zwierzęta, wyjąc, szczekając, wlokły się jakiś czas za niemi.
O suchej odzieży i ciepłem jedzeniu marzyć przestali. Marzyli natomiast o większych płaszczyznach, gdzieby choć na chwilę mogli przysiąść i wyciągnąć zbolałe członki. Na domiar złego, zaczęła ich trapić dysenterja. Woda z wierzchnich warstw śniegu była jeszcze za słona dla ludzkich żołądków. Wychudli jak widma, wlekli się, ciągnąc liny, przymocowane do ciężko grzęznących i w szczelinach utykających szalup, pełnych ładunku. Słońce paliło. Pot i ostra woda morska wżerały się w okryte strupami rany, przez powrozy zrobione. Nogi wiecznie mokre, przeziębłe, pokaleczone bolały strasznie. Szli machinalnie, zapatrzeni choremi, od blasku załzawionemi oczami w zawsze jednakową blado-siną dal. Zrozpaczeni, w głębi duszy pragnęli nieraz śmierci, spokoju, za jakąbądź cenę, a jednak nikt się nie rzucił w kołyszące pod ich nogami głębiny; wszyscy wlekli się, wytężając siły, podtrzymywani chyba widokiem wspólnej niedoli...
Przodem szli Tom z Nordwistem, spełniając trudny obowiązek przewodników. Oni pierwsi wydali okrzyk:
— Ziemia!... ziemia!...
— Gdzie? gdzie?...
— O, tu!... — mówił gorączkowo olbrzym, — zupełnie blisko, o jakie 30 mil angielskich... Mgła zasłaniała dotąd... Widzicie tam, za lodowemi górami te ciemne wzgórza?...
Trzydzieści mil[1] znaczyło jeszcze dwa dni drogi; ale widok lądu dodał im otuchy i siły. Nazajutrz byli już tak blisko, że gołem okiem mogli rozróżnić ciemne, spękane urwiska, wodospady z gór płynące i jasną zieloność murawy. Ostatnie mil dziesięć najbardziej dały im się we znaki. Lód, w kształcie drobnych słupków i brył kanciastych, tworzył coś w rodzaju olbrzymiej szczotki, kołysanej przez wiatry i fale. Gdy przebili się przez te zapory, wydostali się na pola lodowe, szybko z prądem płynące. Prąd uderzał o wyspę i zawracał znowu na pełne morze. Oni wpadli w zagięcie, poniżej zwrotu.
— Jeżeli za godzinę nie będziemy na lądzie, to porwie nas fala na głębie — rzekł kapitan, marszcząc brwi.
Brzeg był tuż, ale między nim a rozbitkami płynął pas wartkiej wody, pełen drobnej kry i odłamków lodowych. Od czasu do czasu od ruchomych lodów przesmyku oddzielały się większe bryły i z szelestem wypływały na środek, zatapiając drobniejsze. Zdawało się niepodobieństwem przejść lub przepłynąć przez tę kaszę lodową. Marynarze z rozpaczą spoglądali na ziemię, kwiaty, trawę, strumienie wody słodkiej, które zwolna przesuwały się przed nimi. Mijali już ostatnie urwisko i długą, płaską ławicę, poza którą było znowu morze, pokryte płynącemi lodami.
— My musimy się tam dostać! — krzyknął nagle kapitan. — Hej! chłopcy! związać liny od wszystkich szalup!... Spróbujmy przeprawić się na naszej krze, jak na promie!... Aby tylko linę przerzucić na drugą stronę! Do końca przymocować kłębek szpagatu.
Rozkaz wykonano natychmiast, ale nie było takiego, ktoby ofiarował się przenieść linę na brzeg lądu. Kapitan czekał chwilę.
— Mister Will, obejmujesz pan dowództwo po mnie!... Podajcie szpagat!
Zdjął z piersi woreczek z cennemi papierami, położył lunetę i odczepił pas z rewolwerem.
— Na to nie zgodzimy się, kapitanie!... Ty musisz umrzeć ostatni!...
— Pozwólcie mnie!...
— Kapitanie, mnie pozwól, proszę... — nieśmiało odezwał się Smith.
Kapitan popatrzył nań chwilę i oddał mu koniec szpagatu.
— Dobrze... Ty masz prawo przed innymi...
Smith szpagat przywiązał do długiego bosaka, który wziął w ręce — i poczekawszy chwilę, puścił się, skacząc po krach, wśród wirów. Przejść miał nie więcej jak kroków pięćdziesiąt, ale dobiegłszy do środka, poślizgnął się i znikł pod wodą. Na lodzie został szpagat, bosak i czapka.
— Utonął!... utonął!... — krzyknęli marynarze.
Ale nie. Po chwili, w bliskości miejsca, gdzie upadł, pojawiła się jego głowa, a następnie część korpusu.
— Chwała Bogu! Stoi na dnie... Ale co on robi?... Na lód się wdziera... Daj pokój!... zginiesz.... wracaj!...
Ale majtek nie słuchał wołania; leżąc na brzuchu, sięgnął po bosak, a dostawszy go, podniósł się. Z okrzykiem radości skoczył na brzeg i zaczął ciągnąć linę, przymocowaną do szpagatu. Majtkowie tymczasem pod kierunkiem kapitana obciosywali węgły kry, na której stali, rozbijali sąsiednie lody, by utorować jej drogę. Wkrótce lina została przymocowana do brzegu; majtkowie zaczęli ją ciągnąć, odpychając jednocześnie wiosłami i bosakami swoją improwizowaną tratwę. Z początku szło im trudno, ale potem prąd porwał ich i zaczął nieść prędzej, niż trzeba. Lina wyprężyła się strasznie i omało nie zrzuciła do wody trzymających ją ludzi.
— Puszczajcie potrochu!... — wołał kapitan.
Robili, co kazał; aż w ręku został im sam koniec, a do brzegu było jeszcze drugie tyle. Płynęli przeciw prądowi, który niósł lody, z łoskotem walące w ich krę, wskakujące na brzeg i grożące im zatopieniem... Nagle lina pękła i ze świstem wyleciała w powietrze! Kra oswobodzona zakołysała się i wartko pomknęła z wodą. Nie było już nadziei ratunku! Wyspa uciekała przed nimi, niby senne widziadło. Przymknęli oczy, by tego nie widzieć!
Tymczasem nie było tak źle. Choć sznur pękł, tratwa zataczała półkole i zbliżała się ku ziemi. Smith pędził brzegiem, jak szalony, wymachując rękami; za nim, szczekając, biegły psy okrętowe, które, nie wiedzieć skąd, znalazły się na wyspie.
Rzucili mu sznur. Kra stuknęła o dno tak silnie, że o mało nie powpadali do wody.
— Hurra!... Ziemia!... Zwycięstwo!...
Majtkowie powskakiwali do wody. Łodzie w jednej chwili spuszczono, zniesiono z kry prawie na rękach.
Porwana prądem, pomknęła tratwa dalej, a rozbitkowie szczęśliwi, weseli brnęli przez wodę pełną lodowych okruchów.
Jakże im było przyjemnie czuć pod nogami ił grząski i czarny!




  1. Wszędzie jest tu mowa o milach morskich, mających 1,852 metry długości, to jest równających się dwom wiorstom.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.