Wśród czarnych/Wybrzeże Kości Słoniowej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wśród czarnych
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYBRZEŻE KOŚCI SŁONIOWEJ.

Po dokładnem zbadaniu wszystkich możliwości postanowiłem swoją tegoroczną podróż do Afryki tropikalnej podzielić na dwa okresy. W tym roku zakończę swoją podróż nie we wschodniej części francuskiej Afryki Zachodniej, lecz zwiedzę południową, a więc Côte d’Ivoire, — czyli wybrzeże Kości Słoniowej, odkładając francuską Nigerję i Dahomej lub Kamerun na następny etap mojej wyprawy.
Taka decyzja była spowodowana dwiema przyczynami. Pierwsza z nich — ważniejsza, zależy od warunków klimatycznych. Znalazłem w Gwinei, Sudanie i Wysokiej Wolcie zbyt dużo rzeczy, zjawisk i ludzi, tak interesujących dla pisarza, że byłoby wprost zbrodnią przemknąć obok tego automobilem, nie przyjrzawszy się im zbliska. To jednak zabrało mi dużo czasu i, gdy już miałem wyruszyć ku jezioru Czad, zaczęły się tu i owdzie tornady, po których nastąpiły ulewy. Groziło mi to pozostaniem w Afryce aż do października. Jest to niemożliwe pod różnemi względami, a szczególnie z powodu znużenia i niezupełnie dobrego stanu zdrowia uczestników mojej ekspedycji.
Druga przyczyna — brak dotychczasowy dobrych terenów myśliwskich, gdzie moglibyśmy spotkać grubego zwierza. Opowiadania o niezwykłej ilości zwierzyny w „double W“ rzeki Nigru, reklamowanego przez niektóre ekspedycje, podpadły tu pod wielkie zwątpienie; spotkaliśmy bowiem ludzi, którzy twierdzili, że w „double W“ należy spędzić całe miesiące, aby znaleźć zwierzynę, emigrującą na wielkiej przestrzeni. Natomiast w Sudanie południowym spotkaliśmy księcia de Croy, powracającego z wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie miał piękne polowania. Nie chodzi nam o samą zdobycz, lecz bardziej o możliwość sfilmowania dzikich zwierząt na wolności.
Jesteśmy więc już od dwóch tygodni na wybrzeżu Kości Słoniowej. Zaprosił nas do siebie, na skutek rekomendacji p. Lapaluda, gubernatora tej pięknej i bogatej kolonji — kraju bawełny, mahoniu, kakao i kawy, bogaty i gościnny stary wilk morski, p. G. M. de Chanaud, który zna całe zachodnie wybrzeże północnej Ameryki i wschodnie brzegi Azji, gdyż jako kapitan okrętu przecinał nieraz Pacyfik, zna on też Afrykę, a był gościem w Polsce, przechowując o niej najlepsze wspomnienie, z których jedno — komiczne.
W jakiejś restauracji warszawskiej podano p. de Chanaud kartę potraw (menu), gdzie wyczytał nazwę niezwykłego dania: „canard féroce“, co miało oznaczać… dziką kaczkę.
P. de Chanaud gościł nas u siebie przez kilka dni, urządzając dla nas polowania i projektując wywieźć nas do brussy, do urządzonego przez niego obozu, gdzie moglibyśmy zażyć polowania po uszy.
Dokoła posiadłości naszego gospodarza ciągnie się na dziesiątki kilometrów prawdziwy park, a raczej zwierzyniec. Jest to równina, pokryta niewysoką, zieloną, wiosenną trawą i kwitnącemi drzewami. Piękna, łatwa do przejścia „sawanna“ zamieszkała jest przez antylopy wszystkich, zdaje się, istniejących w zachodniej Afryce gatunków, oprócz naturalnie żyrafy — mieszkanki innych pod względem klimatu i topografji obszarów. Potoki i małe rzeczki, zarośnięte podwzrotnikowym lasem, przecinają brussę około Badikaha, gdzie się znajduje posiadłość de Chanaud.
Ponieważ jesteśmy na wybrzeżu Słoniowej Kości, nasz gospodarz najpierw poprowadził nas na słonie. Spędziliśmy w lesie na brzegu małej, lecz głębokiej rzeki dwa dni i dwie noce, gryzieni nieznośnie przez drobne muszki, „bawole muchy“, tse-tse, moskity, pająki i mrówki i odurzani straszliwym zapachem padliny, wydzielanym przez „mrówki-trupy“.
Głębokie, okrągłe doły — potężne ślady nóg słoni otaczały dość bagniste brzegi rzeki, a później szły dalej, aż znikały na twardym gruncie sawanny. Jednak słonie pozostawiły po sobie jeszcze inne ślady; były to wyrwane przez nie drzewa z obgryzionemi korzeniami, stanowiącemi przysmak dla olbrzymów brussy.
Chodziło nam nie tyle o zabicie słonia, ile o sfilmowanie go i sfotografowanie na wolności. W brussie, na równinie, prawie niemożliwem jest podejść słonia, gdy się idzie nie pojedyńczo. Olbrzym jest obdarzony nietylko dobrym węchem, lecz także doskonałym, ostrym słuchem. Jeżeli kilku ludzi potrafi zbliżyć się z pod wiatru, nie uda się im jednak oszukać uszu słonia. Usłyszy on niezawodnie szmer trawy i trzask suchych liści i gałęzi pod nogami skradających się ludzi, a wtedy szybko się oddali.
Dogonić go niema sposobu, bo to olbrzymie zwierzę, idąc miarowym krokiem, robi z łatwością 18 — 20 km na godzinę, a maszerować może, gdy jest spłoszony, 4 — 5 godzin bez przerwy.
Poszukiwania przez nas słoni w gęstwinie leśnej, gdzie one zwykle drzemią lub śpią, nie były uwieńczone powodzeniem, gdyż słonie wyemigrowały, jak stwierdzili czarni myśliwi, daleko na wschód. W oczekiwaniu wieści o słoniach, tropionych w lesie przez murzynów, rozpocząłem połów ryb w żółtej, mętnej wodzie rzeki, gdzie co chwila się pluskały. Nie miałem ze sobą wędki, więc wziąłem cienki sznurek z przymocowanym do niego haczykiem ze szpilki, na który nadziałem kawałek mięsa. Trzy razy ryby przełykały przynętę z haczykiem, lecz gdy wyciągałem duże, straszliwie miotające się okazy, haczyk się wyprostowywał i ryby wpadały do wody. Wiem tylko, że były to szerokie jak talerze, grube „capitaine“.
Brussa około Badikaha obfituje w antylopy i pod tym względem mieliśmy tu używanie, jako myśliwi i jako obserwatorzy. W ciągu trzech dni zabiliśmy kilka antylop z rodzaju Cephalophus Maxwelli, Cobus Kob, Tragelaphus scriptus i Cephalophus rufilatus.
Samochód, którym jechała do Buaké moja żona, został zaatakowany przez stado dużych antylop, większych od mułu; były to Bubalis maior, o niezgrabnych ruchach i dziwacznie wygiętych rogach. Co do mnie, to oprócz polowania, długo przyglądałem się przez lunetę pasącym się, rzadkim już obecnie dużym, ciemnoszarym antylopom, Sing-Sin, jak je nazywają murzyni. Ich łacińska nazwa jest — Cobus defassa. Widziałem też zgrabną sylwetkę Oreas Derbyanus, nazywanego przez Anglików — Elan the Derby. Murzyni nazywają to piękne zwierzę — „dyinki dianka“, a jego olbrzymie rogi, ważące do 20 kg, zdobyłem już przedtem w dolnej Gwinei.
Błąkając się po brussie i krążąc po drogach, prowadzących do Korogho i Kong, spotykałem ślady lwów, lampartów i hien, a w gąszczu krzaków „karite“ zamajaczyła mi raz jeden na chwilę dziwna postać. Nie była to hiena, gdyż nie miało to zwierzę podniesionej przedniej części ciała i opuszczonej ku ziemi głowy. Był to raczej pies o wielkich uszach, z pewnością — dość rzadki tu Licaon pictus, daleki potomek psa i hieny, bardzo do australijskiego „dingo“ zbliżony, a jeszcze bardziej do mieszańców czarnych, olbrzymich psów mongolskich z płowemi, prawie białemi wilkami, spotykanych przeze mnie na całej przestrzeni pomiędzy grzbietem Tannu-Ola a północną granicą Gobi.
Dziwi mnie bardzo, że w ciągu pół roku mojej podróży po zachodniej Afryce słyszałem wszędzie ponure wycie hien, lecz ani razu — szakali, chociaż są one tu podobno dość pospolite, i nasz kinoaparat złapał je na film. W 1924 roku, gdy podróżowałem po północy Afryki, — szakale często dawały koncerty nocne, tu zaś nigdy ich jęków nie słyszałem. Myślę, że objaśnić to zjawisko można tem, iż szakal posiada tu straszliwych wrogów — hienę i lamparta, które skradają się ku niemu, słysząc jego głos. Zrozumiały to szakale i stały się milczące, bo życie nauczyło ich jednej niezłomnej prawdy, że „język, to wróg“…
Z Badikaha, na zaproszenie gubernatora, przeniosłem się do najbardziej obfitującej w zwierzynę krainy całego wybrzeża Kości Słoniowej — do obwodu Buaflé-Sinfra, do kraju dzikich, zjadających swoich nieboszczyków murzynów — Guro i Gagua. Towarzyszył mi specjalnie wydelegowany przez p. gubernatora słynny tu myśliwy p. Maurice Burger, jeden z wyższych urzędników miejscowej administracji, człowiek wesoły, dowcipny, niezmordowany i strzelec niezrównany, znający każdy zakątek sawanny i kniei kraju. Przybył ze swoim strzelcem, murzynem Konan ze szczepu Baulé.
Konan — to człowiek-jastrząb! Sawanna i lasy są dla niego otwartą księgą, z której czyta, jaki zwierz, kiedy i jak szedł, co robił i nawet, co myślał. A gdy ta księga nagle się zamyka, Konan wietrzy jak pantera, zawsze zwietrzy zwierza i odnajdzie zgubiony ślad. Gdy zaś spłoszony lub ranny zwierz ucieka, Konan przerzuca swój karabin na plecy i mknie, nie! — leci za umykającą zdobyczą, prawie nie dotykając ziemi, szybko, wytrwale, bez szmeru, ani na chwilę nie tracąc śladu.
Biegnącego bawołu Konan dogania i przegania nawet, zmuszając go do wyjścia na otwarte miejsce, gdzie mu posyła zawsze śmiertelną kulę. A gdy zwierz padnie, zbliża się do niego, wyjmuje z zanadrza tajemnicze amulety myśliwskie — dwa rogi baranie i macza je we krwi…, ofiarę fetyszom myśliwskim składając.
Konan goni antylopy, zawraca stado ich w żądanym kierunku, a później gwizdnie ostro i przeciągle w jakiś pusty orzech leśny i antylopy staną jak wryte. Wtedy Konan sunie ku nim bez szmeru, czając się za krzakami i drzewami, a z odległości 100 metrów trafia przecież w butelkę, więc tem bardziej potrafi umieścić w zgrabnem ciele antylopy kulę swego karabinu i w przelanej krwi umaczać swoje „gri-gri“ — amulety łowieckie.
W takiej to kompanji polujemy na wybrzeżu Słoniowej Kości, wpobliżu dość znacznej rzeki Bandama w trójkącie Buaflé-Sinfra — Daloa.
Niestety — słoni znaleźć nie możemy, chociaż setki ich przebiegają sawannę i lasy tego obwodu. Wszędzie ślady słoni, stad słoni! Lecz kukurydza i palma olejna nie wydały jeszcze dojrzałych owoców, więc słonie powędrowały w stronę gęstych, nieprzebytych lasów i opuściły na pewien czas sawannę, chociaż w niektórych jej częściach jesteśmy pierwszymi Europejczykami, przecinającymi ją.
Zato inne rozkosze myśliwskie przeżywamy tu, zawdzięczając p. Burgerowi i niezmordowanemu Konanowi.
W ciągu czterech dni polowań na Bandama zabiliśmy cztery bawoły, dwa hipopotamy, kilka antylop, czarne i czerwone małpy i — co najważniejsze — sfilmowaliśmy to wszystko.
Tylko operator kinematograficzny zrozumie tę radość, gdy się filmuje biegnącego bawołu z najeżoną sierścią na karku i z podniesionym z wściekłością ogonem, lub stado pasących się bawołów, albo też przyglądające się antylopy, albo wreszcie hipopotamy, wynurzające się z wody, lub w ucieczce płochliwej miotające się w rzece i podnoszące olbrzymie fale.
Lecz tylko też myśliwy zrozumieć i ocenić potrafi wytrzymałość i siłę charakteru innego myśliwego, który, widząc to wszystko przed sobą z odległości dobrego i pewnego strzału, trzyma doskonały ekspres w ręku i czeka, aż jego towarzysz-operator „wykręci“ kilkanaście metrów filmu. Okropność! Aparat zgrzyta i skrzeczy! Zwierzęta co chwila ze zdumieniem podnoszą głowy, rozdymając chrapy, a tu — czekaj! bo jeszcze pozostało 5 metrów filmu do wykręcenia!
O, Boże wielki! Nareszcie… Operator porywa za karabin, a więc można strzelać!
Cicho się podnoszą lufy ekspresu, bucha strzał i rozkwitająca, potężna kula 9,3-milimetrowa mknie ku zwierzęciu.
Niedość jednak trafić go, należy trafić dobrze, w miejsce odpowiednie, gdyż inaczej ucieknie i zdechnie gdzieś w lesie na radość lwom, lampartom i hienom.
Natura Afryki włożyła we wszystkie żyjące istoty nieprzebrane zapasy sił życiowych. Czarna małpa (Cercocebus fuliginosus) z wypadającemi wnętrznościami ma dość siły, aby się wdrapać na wierzchołek olbrzymiego drzewa i tam, wcisnąwszy się do dziupli, lub śród gałęzi, — umrzeć, aby się stać zdobyczą nie człowieka, lecz orłów i sępów.
Widziałem bawołu, któremu przebiłem arterję szyi, a on biegł jeszcze 250 metrów i legł w lesie dopiero wtedy, gdy dostał jeszcze kulę w piersi, drugą w brzuch, chociaż podczas swej ucieczki wylał kałużę krwi.
Mała antylopa Cephalophus, przeszyta kulą z polskiego karabinu od tyłu do piersi, — biegła około kilometra, aż ją dogoniły psy murzyńskie.
Tę samą żywotność spotykałem tu śród owadów, ptaków i płazów. Tylko ludzie, czarni ludzie, są słabi i ospali. Zdaje się, że tysiące razy powtarzające się krzyżowanie szczepów murzyńskich pomiędzy sobą i z najeźdzcami różnych ras, nużące słońce, febra i inne „złe duchy“ ziemi i wody — osłabiły murzynów może nie tyle fizycznie, gdyż są tu okazy o pięknej budowie ciała, potężnych mięśniach i niestrudzonych nigdy nogach, ile — moralnie, gdyż natura zabiła w nich radość i chęć do życia. Może bezwiednie, fizjologicznie marzą, jak i my teraz, znużeni upałem, — o innym kraju, skąd przywędrowali ich przodkowie, o kraju, gdzie natura nie jest zawsze i ciągle wrogą człowiekowi, gdyż nie nasyła na niego widzialnych i niewidzialnych morderców, z ziemi, z drzew, z powietrza, z wody i nareszcie — ze złotej rozszalałej kaskady słonecznych promieni? Może… bo murzyni nie chcą zwiększać swych potrzeb życiowych; chętnie, lecz bez udziału serca pracują nad tem, czego ich uczą biali przybysze, bo marzą o jakiemś wytchnieniu, chociażby był to ostatni i wiekuisty spoczynek, już bez marzeń i bez przebudzenia…
Kto to wie?… Przecież nikt nie zaglądał do tajemniczej duszy czarnego człowieka!… Lecz czyż nic nie mówią psychologowi i myślicielowi te ponure obyczaje zjadania swoich dzieci przez matki lub pożeranie nieboszczyków-rodziców?
W tem jest dzika, coprawda, czarna jak noc afrykańska podczas tornady, lecz rozpaczliwa i na pewno głębsza w zasadzie myśl mózgu, pracującego w grubej czaszce czarnego człowieka, niezależnie od tego, czy pochodzi on ze szczepu Sussu, czy Fulah, lub Gagua.
Może ci czarni ludzie dlatego czasem powstają i buntują się przeciwko białym, że ci wołają ich do życia, przywiązują ich do ziemi — straszliwej i nielitościwej ziemi, z której murzyni uczynili sobie boga, jak każdy bóg pierwotny — groźnego i mściwego, żądającego ofiar, krwią broczących, czy w postaci białego koguta, czy młodzieńca niewinnego lub białego człowieka.
Odbiegłem jednak od tematu i tytułu swego listu.
Powracając z jednego polowania, usłyszeliśmy cichy, lecz wyraźny i niemilknący szmer. Ujrzałem nagle, że Konan a za nim p. Burger zaczęli biec bardzo szybko. Myślałem, że coś spostrzegli, więc na jedną sekundę zatrzymałem się.
— Biegiem! Biegiem! — krzyknął mi p. Burger.
Pobiegłem i wtedy dopiero spostrzegłem, że przez las, po suchych liściach, ze szmerem sunęło na kilkanaście metrów długie, czarne, ruchome pasmo. Były to mrówki „manjan“. Szły zwartemi szeregami, ochraniane z boków przez oddziały dużych, groźnych wojowników. Wędrowały skądś na inne miejsce, a już przedtem słyszałem, że pożerają na swej drodze wszystko, nawet ludzi. Widziałem dom, w którym „manjan“ pożarły zamkniętego tam warjata; widziałem boa, zjedzonego przez te mrówki; słyszałem, że mieszkańcy porzucają swoje domy i uprowadzają bydło przed sunącą ku wsi armją „manjan“.
Ta sekunda, którą wzięło mi zatrzymanie się w lesie, kosztowała mnie parę kropli krwi, gdyż kilka manjan zaatakowało mnie, szczypiąc mię w nogi nieznośnie, a jeden wojownik z szybkością niezwykłą wdrapał mi się aż do piersi i wprost wyrwał kawał skóry.
Dalej trochę spotkaliśmy inne mrówki — mrówki-włóczęgi. Podobno nigdy nie zakładają stałego mrowiska. Zatrzymują się na czas, niezbędny do zgromadzenia żywności, a wtedy każda z tych dużych, czarnych mrówek bierze małą paczkę prowjantu i niesie ją zupełnie tak, jak „porter“ murzyński, kierując się w stronę nowego terenu polowania, zbiorów, rabunku lub, może, wojny.
Znowu zmuszeni byliśmy uciekać przed tą nawałnicą drobnych bandytów i odważnych wojowników.
Na wąskiej ścieżce, wydeptanej przez antylopy, ujrzałem drobne dołki, wyraźnie wyciśnięte na miękkiej ziemi.
— Czyje to ślady? — zapytałem p. Burger.
— Przechodziły tu antylopy Cephalophus dorsalis! — odpowiedział. — Jeżeli pan chce, można zaraz upolować jedną.
Mówiąc to, skinął na Konana. Strzelec odprowadził mnie o kilkanaście kroków dalej i, postawiwszy w gąszczu, zacisnął sobie nos z odgryzionem niegdyś przez złapanego szympansa nozdrzem i zaczął naśladować beczenie antylopy.
Nie upłynęło trzech minut, gdy przez gęste krzaki, robiąc duże susy, zaczęła się zbliżać mała, ciemnoszara antylopa, z ostremi stożkowatemi rożkami, o drobnych kółkach od dołu do góry. Padła natychmiast po strzale.
P. Burger i Konan opowiedzieli mi, że gdy się wabi antylopy, trzeba ciągle być na baczności, ponieważ na głos, imitujący beczenie antylopy, suną przez chaszcze dżungli inne, bardziej dzikie zwierzęta — lampart, łaknący krwi, a zawsze głodny, i olbrzymi piton afrykański, który nie waha się napadać nietylko na antylopę, lecz na czyhającego na nią drapieżnika, a nawet na udającego głos antylopy myśliwca.
To opowiadanie jeszcze bardziej wzmocniło moje spostrzeżenie o wrącej tu walce o byt. A gdy o tem pomyślałem, skaczące po drzewach czarne i czerwone małpy podniosły straszliwy wrzask, bo oto zwęszył krew olbrzymi powietrzny drapieżnik — orzeł i usiadł na szczycie niebotycznego drzewa, nieruchomy, pełen oczekiwania…
Wiedział, że coś się dzieje groźnego w leśnej kniei, zaczajony gdzieś w chaszczach, mocarny i ostrożny — szympans, bo jął pięściami walić w swoją szeroką pierś, aż dudnić zaczęło w lesie, niby bęben bojowy, szerzący trwogę i wołający do bitwy, do obrony, do napadu, do zwykłego tu przelewu krwi.
Straszny to kraj — Afryka…
Straszny, a pociąga ku sobie, bo tylko silny tu się obroni, wszystko przetrwa i zwalczy wszystko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.