Władysław Herman i jego dwór/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.
Wszyscy znają zachwycającą tkliwość pogrzebnego obrzędu. Któryż bowiem człowiek tyle był szczęśliwym, że nigdy nie przyszło mu odprowadzać do grobu ukochanej istoty? Ale jestże co tkliwszego, kiedy ten obrzęd ma za przedmiot zwłoki niewinności i piękności zwiędłej w kwiecie życia?
Washington Irving.

Nad wieczorem, przy pogodzie jesiennej, mnóstwo ludu napełniało pole dzielące Płock od zamku opuszczonego przez księcia Zbigniewa. W tym zbiorze tylu osób wszystkich stanów, największy panował porządek, i nawet lekkiego nie słyszano szmeru. Wszystkich oczy spuszczone na dół i posępne twarze, dowodziły niespokojnego oczekiwania jakiegoś zdarzenia, a zdala dzwony kościoła katedralnego nieustannie brzmiały; z drugiej zaś strony z dziedzińca zamku, wznosiły się smutne śpiewy księży i zakonników. Setne pochodnie czerwonawego dymu obłokiem przesłonięte, błyskały nad murami i basztami. Czarna chorągiew zatknięta na wieży, niewzruszona stała, bo najmniejszy nawet powiew wiatru, cichości i spokojności nie przerywał. Uroczysty zapewne był obraz roztaczający się przed okiem widza. Tu tłumy ludu w bojaźliwem milczeniu, tam gmach żałobny oświecony światłem żałoby i uwieńczony sztandarem śmierci, pienia unoszące się po powietrzu, dochodziły uszu otaczających. Nie były to lekkie, wesołe pieśni przy godach lub świętach używane, ale surowe, uroczyste tony, wznoszące się ku niebiosom za duszami, które porzuciły ziemię; było to harmonijne wynurzenie żalu, bardziej do ogólnego jęku niż do śpiewu podobne. Ruch nadzwyczajny ukazywał się w zamku, wszędzie biegali słudzy, księża, rycerze, wodzowie, a nareszcie za znakiem danym z wieży, zaczął się smutny obrzęd pogrzebu Hanny z Ciechanowa i Mieczysława.
Najprzód z bram zamkowych wyszedł arcybiskup Stefan, ze zgrozą na czole a krzyżem złotym w rękach; za nim tłoczyło się mnóstwo zakonników i duchowych, a każdy z nich trzymał pochodnię. Posuwali się krok za krokiem, odmawiając modlitwy głosem poważnym i smutnym; dopiero za nimi okazywały się mary, na których wierni, starzy żołnierze nieśli syna tego, pod którym Kijów zdobyli. W zupełnej zbroi leżał młodzieniec i z spuszczoną przyłbicą, bo aż zanadto okropne ślady zostawiła trucizna na jego twarzy, ręce w krzyż złożone trzymały rękojeść miecza, który tyle razy zwycięski, szedł dzielić los pana w zimnym grobie.
Stąpał za ciałem księcia, dzielny jego rumak pokryty całkiem czarną zbroją, a prowadziło go czterech giermków w żałobie. Dalej szedł orszak żołnierzy z spuszczonemi dzidami i w ciemnych pancerzach.
Dopiero za tym hufcem następował wóz purpurowem suknem pokryty, i przez sześć koni ciągniony. Na purpurze spoczywała we śnie śmierci piękna jeszcze Hanna z Ciechanowa. Oczy zawarte i zsiniałe usta, śmierci znamię nosiły, ale nad czołem wznosił się wieniec z mirtu, przeplatający swoje zielone listki z złotą książęcą koroną. Włosy rozpuszczone z obu stron, spadały jak dwa błyszczące z kwiecistej góry strumienie. Ubiór raził przepychem oczy patrzących, które dopiero spocząć mogły na twarzy, z której anielską słodycz, jeszcze ani śmierć, ani zepsucie zetrzeć nie zdołały. Wszystkim łzy w oczach stawały, a tymczasem przesuwał się wóz niosący do ostatniego mieszkania zwłoki niewiasty, której Nieba pozazdrościły ziemi.
Zaraz za księżną na niższym wozie, leżała nieszczęśliwa Katarzyna. Jej ubiór składał się z śnieżnej sukni niebieską wstęgą przepasanej, z krzyża srebrnego na piersiach i wieńca z róż białych. Obok jej mar postępował Henryk, chcący odprowadzić aż do ostatniej granicy tego świata drogą oblubienicę. Szedł rycerz z Kaniowa z posępnem czołem, a czasem odrywając wzrok od lubej Katarzyny, ścigał nim niesionego Mieczysława, i nagle przechodząc od cichej ponurości do gwałtownego gniewu, otoczony trupami tylu drogich osób, pozbawionej prędkiej zemsty, tłókł piersi żelaznemi rękawicami, lub wściekle to wyjmował, to chował do pochwy swój oręż.
Tu dopiero za ostatnim wozem tłoczyły się tłumy pospólstwa, panów, rycerzy, to pieszo to konno. Wojewoda krakowski na czele swojego orszaku, Wolimir z Moskorzewa i wielu innych; ale pomiędzy wszystkimi szedł zbladły i drżący człowiek w brudnych i starych sukniach. Wiek podeszły był u niektórych wymówką jego bojaźni, bo mógł się straszyć na widok śmierci wyciągającej już do niego ramiona: ale bliżsi jego znajomi powtarzali sobie do ucha imię Skarbimira z Gulczewa, i dziwne z jego bladości wyciągali wnioski.
Wtem nagłe fale runącego ludu uniosły go w pędzie aż do miejsca, gdzie stanęli żołnierze niosący księcia i wozy na których leżały zwłoki Hanny z Ciechanowa i jej towarzyszki. Tu zatrzymały tłumy, a biskup płocki zaczął odmawiać modlitwę wraz otaczającem go duchowieństwem.
Pan Gulczewa zewsząd ściśnięty i popychany, musiał stać wprost naprzeciw ciał osób, których zgonu po części był przyczyną. Przerażający ten widok, smętne wszystkich twarze, przejęły starca bojaźnią, śpiewy wznoszące się ku Niebu, zdały mu się wołać o pomstę na sprawców zbrodni. Powoli się myśli mieszać zaczęły, w każdego oku zapalczywość spostrzegał, każdy oręż błyszczący zdał mu się w własne skierowany piersi, uległ nareszcie pod ciężarem wspomnień i upadł zemdlony. Zaraz otoczyli go właśni ludzie, którzy się przez tłum przedarli, a wojewoda krakowski kazał go zanieść do miasta.
Przerwany na chwilę tym przypadkiem obrzęd, ciągnął się dalej z tą samą powagą i uroczystością, jak pierwiej. Coraz bardziej mrok zapadał, a szkarłatne na zachodzie chmury, co chwila bladszemi się stawały. Wtenczas zapalono niezliczoną ilość pochodni, i całe zgromadzenie uwieńczone tysiącznemi światłami, dalej się posunęło. Zbroje, bogate duchownych ubiory, suknie panów połyskiwały zdala, a pochodnie niesione przy wozie księżnej, zlewając czyste promienie na twarz bladawą, złotą jej barwę nadawały i były obrazem na ziemi promieni chwały otaczających jej duszę w niebiosach. Niebo białawą, przezroczystą mgłą pokryte, przyćmionemi tysiącznemi oczyma patrzało na obrzęd pogrzebu, tak jak gdyby smutek ziemi mógł się był udzielić sklepieniom nieśmiertelności, a każda kropla rosy spadającej w cichości na pola, wydawała się być łzą posłaną od aniołów w hołdzie nieszczęśliwym.
Wszystkich myśli zwróciły się do Boga. Obraz posępnej nocy, towarzyszący posępniejszej jeszcze śmierci, przejmował niezrozumianą, nadludzką trwogą. Wszystkie serca, czy to pod rąbkiem niewieścim, czy pod żelazną zbroją ukryte zarówno temu wpływowi podlegały. Nie było różnicy w uczuciach tak różnych stanem i zatrudnieniami ludzi, każdy zapomniał o rzeczywistości, pogrążając się w marzeniach, a tymczasem zbliżali się do kościoła katedralnego, którego dzwony coraz głośniej słyszeć się dawały.
Za przybyciem do świątyni, stanął Biskup i lud cały pobłogosławił, a potem kazał wnieść ciała umarłych pod święte sklepienia. Wszystkie ściany, i filary czarnem suknem obite, żałobny widok przedstawiały. W środku kościoła, Mieczysław obok Hanny postawiony, zwrócił wszystkich oczy. Po odśpiewaniu modlitw i litanii, przystąpił Stefan do pochowania ich zwłok. Do dolnych grobów znieśli ciała najznaczniejsi panowie i urzędnicy, a tam zimny kamień przywalił serca tak piękne, tak namiętne za życia. Mniejszy głaz z marmuru zakrył obok Katarzynę przed oczyma Henryka, i wszystko się zakończyło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.