Wędrówki pana Macieja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Wędrówki pana Macieja
Podtytuł Obrazki z życia wiejskiego na Wołyniu
Pochodzenie Humoreski
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wędrówki pana Macieja.
Obrazki z życia wiejskiego na Wołyniu.



I.
Do „Zoila.“

Oddawna już, o drapieżny panie, trapią mię we dnie i w nocy wspomnienia młodzieńcze, zaczerpnięte, jeżeli się nie mylę, z trzech tomów „historji powszechnej“ Pütza, innej bowiem nie znałem w owych czasach. Stają, przed oczyma mojej duszy, bohaterskie postacie różnych wieków, którym zapaleniec młody! postanawiałem dorównać, skoro dorosnę. Dotychczas nie spełniłem tego postanowienia, a gdy nie tylko już dorosłem, ale nawet poczynam garbić się i pochylać na nowo ku ziemi, więc wszyscy owi Mucjusze, Koklesy, Kurcjusze, Winkelriedy i t. d. dręczą mię, jak gdyby każdy z nich był osobnym, a strasznym wyrzutem sumienia. Wszak miałem, jak oni, albo w obliczu tyrana włożyć prawicę moją w ogień, i przerazić go okrzykiem, że jestem tylko jednym z trzystu zuchów, którzy sprzysięgli się na jego zgubę, albo też bronić jakiego wązkiego mostu przed nawałą wrogów, albo z koniem i całym rynsztunkiem rzucić się w otwarte łono ziemi, albo nakoniec, ogarnąć silnemi ramiony cały pęk grotów nieprzyjacielskich, i padając wraz z niemi, utorować współbraciom drogę do zwycięztwa!
Nie uskuteczniłem nic z tego wszystkiego, a po części, nie jest to nawet moją winą, ale winą czasu i okoliczności. Z powodu najpierw wynalezienia broni odtylcowej, winkelriedyzm stracił rację bytu. Przeciw skokom a la Kurcjusz przemawia najpierw p. Boznański, właściciel ujeżdżalni, który pod żadnym warunkiem nie wynająłby konia do takiego eksperymentu, a przyznasz sam, o srogi prześladowco całego rodzaju autorskiego, że nie wypada mi przecież wyjeżdżać na zbawienie ojczyzny, jednokonką; pominąwszy już to, że łono matki ziemi zbyt dręczone dobywaniem nafty, na pożytek c. k. skarbu, ażeby miało jeszcze otwierać się dobrowolnie w celach, nie leżących „w sferze uprawnionych interesów monarchji,“ jak powiada hr. Andrassy. Co się tyczy wązkich mostów, to znam tylko jeden, mianowicie ten, który prowadzi przez Pełtew, naprzeciw cukierni Kosteckiego, ale po pierwsze, nikt go nie atakuje, a powtóre, ani Kokles, ani nikt inny z rodu Horacjuszów nie wytrzymałby tam pięciu minut, a to z przyczyn łatwiejszych do zwietrzenia, niż do opisania. Zostaje mi więc tylko przykład Mucyusza Scewoli, lecz, o Zoilu! gdybym ja na jego wzór stanął przed Porsenną i zawołał: „Tercenti juvenes in te conjuravimus!“ dostałbym się niezawodnie albo jako socjalista do kozy, albo jako warjat, do czubków. Tak zimny materjalizm naszego stulecia kruszy i niweczy najszlachetniejsze postanowienia!

Gdy więc, jak wyżej powiedziałem, sumienie moje wyrzuca mi niespełnione śluby młodości, a z drugiej strony fatalne stosunki współczesne nie pozwalają mi poświęcić się dla całej ludzkości, albo dla jakiego większego jej odłamu, przedsięwziąłem uczynić to dla małego stosunkowo cechu braci moich literatów, szarpanych twojemi pazurami. Bierz mię, i pożrej, Zoilu! Oto ci rzucam na pastwę najzuchwalszy plagiat, jakiego się dopuszczono od lat dwudziestu pięciu. Ażeby całą twoją żądzę zniszczenia zwrócić wyłącznie przeciw mnie samemu, ażeby cię doprowadzić do wściekłości, do szału „ostrego,“ powiem ci z góry, i bez rumieńca skromności w obliczu, że moje „Obrazki z życia wiejskiego na Wołyniu“ nie są bynajmniej przeróbką z jakiego może, mało znanego zbioru komedyjek. Przeciwnie, stanowią one fragment jednego z największych arcydzieł kunsztu powieściopisarskiego. Jeżeli mi nie dowiedziesz, że to cudza własność, i nie powiesz, czyja, to bez skrupułu każe imię moje wyryć tam, gdzie błyszczą imiona jak Walter Scott, Dumas starszy, Zschokke, Dickens, Korzeniowski. Przepełnię wszystkie encyklopedje i wszystkie podręczniki dziejów piśmiennictwa na cześć moją, a każdy z nich będzie się kończył wzmianką, że „jenjalny“ autor „Obrazów z życia wiejskiego na Wołyniu“ nielitościwie dworował sobie z krytyków, i pod względem intelektualnym stawiał ich na pośrednim szczeblu między czeladnikami blacharskimi a kominiarzami, t. j. między tymi rzemieślnikami, którzy sprawiają najnieznośniejszy łoskot, a tymi, którzy pisują najgorsze wiersze. Gdyby ci się wszakże udało pochwycić mię na gorącym uczynku, to rozgrzmij się przeciw mnie w Echu, poszarpaj mię w Kurjerze Codziennym, dobij mnie w Gazecie Narodowej, ja tylko tego chciałem. Potrwa to zawsze dość długo, nim mię zjesz z kretesem, ostrzegam cię bowiem, że będę się bronił zajadle, a tymczasem bracia moi będą sobie pisali i drukowali w spokoju, nie turbowani twojemi pociskami. A gdy już zginę, każdy z nich przyjdzie na moją mogiłę, westchnie, i przypnie mi jakąś łatkę, co go pocieszy i po mojej stracie, i po cięgach otrzymanych od krytyki.



II.
Pan Maciej Jeżyński.

Pan Maciej Jeżyński był to oryginał, wybornie opisany przez... nie, nie opisany jeszcze, boć go przecież sam odkryłem. Oryginalność jego polegała na tem, że był starym kawalerem, bardzo zamożnym, i trapionym nudami, w skutek czego zdawało mu się wiecznie, że jest chorym, jak to opowiada o swoim bohaterze hr. Fredro junior w owej wytwornej krotochwili, pełnej dowcipu i dobrego smaku, zwanej Consilium facultatis, na której, nawiasem mówiąc, niejaki Molière popełnił plagiat, przerabiając ją na komedję p. t. Le malade imaginaire. W skutek tego, t. j. w skutek swojego przywidzenia, a nie w skutek plagiatu Molièra, p. Jeżyński zaprzyjaźnił się mocno z lekarzem, dr. Ludwikowskim, człowiekiem pełnym rozumu i nauki. Dr. Ludwikowski usiłował długo wybić mu z głowy jego urojenia, ale nadaremnie. Z wiekiem stawały się one owszem coraz gorszemi, i groziły nakoniec rzeczywistą chorobą. Na domiar nieszczęścia był p. Maciej opiekunem sierot po siostrze swojej, pani Wielogrodzkiej. Zdarzyło się zaś, że jednego i tego samego roku siostrzeniec jego Józef i siostrzenica Elżbieta skończyli, tamten dwadzieścia jeden lat, a ta osiemnaście; przyczem tamten ukończył także uniwersytet, a ta, wszelkie nauki w pensjonacie. Jakkolwiek oboje mieli piękny majątek, trudno było tak młodego chłopca i tak młodą panię zostawiać sobie samym, p. Maciej turbował się tedy na przemian swojemi reumatyzmami i gastrycyzmami, i dziećmi swojej siostry. Dr. Ludwikowski, któremu to wszystko niewymownie już było dokuczyło, z powodu, iż p. Jeżyński piętnaście razy na dzień zasięgał jego rady, zniecierpliwił się pewnego razu, i przemówił do p. Macieja mniej więcej w te słowa:
— Cała pańska choroba i wszystkie pańskie kłopoty pochodzą ztąd, że panu nic nie brakuje, i że nie masz pan żadnych kłopotów. Poradziłbym panu, znaleźć sobie jakie zajęcie, ale wiem, że o tem nie ma mowy. Dam panu przeto inną, ale jedyną i ostatnią radę, a jeżeli pan tej nie posłuchasz, to kwita z przyjaźni i z klienteli, możesz pan na przyszłość nudzić doktora Madfesa całodziennem swojem stękaniem.
Nadmienić tu muszę, je p. Jeżyński był człowiekiem wcale wykształconym, i świadomym obowiązków obywatelskich. Ażeby więc nie zrozumiano źle słów doktora, że „o zajęciu jakiem dla p. Macieja“ nie ma mowy, pospieszam dodać, że działo się to wszystko jeszcze za czasów pańszczyźnianych i absolutystycznych, kiedy w istocie o żadnej pracy obywatelskiej mowy być nie mogło. Szlachcic zamożny nie miał nic innego do czynienia, jak tylko bawić się jak najlepiej za swoje pieniądze. Mógł także po cichu bawić się w literata, byle nie po nad poziom Gazety Lwowskiej, szperać w aktach grodzkich i w bibjotekach, robić obserwacje astronomiczne, albo nakoniec spiskować, ale snać p. Jeżyński nie miał talentu lub gustu w żadnym z tych kierunków, i ztąd pochodzi apodyktyczny sąd doktora.
— Jakaż to jest rada? — odparł p. Maciej, przerażony groźbą.
— Oto; wiosna na niebie i na ziemi, drogi wyschły. Każ pan zaprządz czwórkę w poręcz do koczobryka, trójkę do furgonu, zabieraj pan Józia i Elżusię, i dwoje ze służby, jedź pan jak najdalej, powoli, rzemiennym dyszlem, i nie wracaj aż w jesieni, nim się słota zacznie.
— Doktorze — zawołał p. Maciej przerażony — ależ te popasy, te noclegi, a mój reumatyzm!
— Daj pan katu swój reumatyzm, mówiłem już raz, że więcej o nim słyszeć nie chcę. Popasy, noclegi! Człowiek, który ma pełno przyjaciół, znajomych i krewnych w Galicji, w Królestwie, na Litwie, na Polesiu na Wołyniu i Podolu, kłopoce się noclegami i popasami!
— Ba... prawda! To mi nie przyszło na myśl! Sądziłem, że namawiasz mię doktorze do jakiego wojażu za granicę, dokąd nie chciałem wywozić naszych pieniędzy. Ale to co innego, myśl oryginalna i wcale piękna!
— I pomyśl pan, że kto wie, czy po drodze nie uda się panu wyswatać Józia i Elżusię!
— O, to byłoby wybornem! Jednakowoż, gdy się nad tem lepiej zastanowię... nie, nie mogę!
— Dlaczegoż, radbym wiedzieć!
— Dlaczego, dlaczego! Bo mi zrujnują majątek tymczasem! Czy pan nie znasz naszych oficjalistów?
— No, to niechaj nie rujnują, rujnuj pan natomiast swoją głowę tem przeklętem bolibrzuchostwem swojem! Dobra noc, nie zobaczymy się więcej!
— Doktorze kochany, czekaj, nie gniewaj się, toć przecież... możeby w jaki sposób... Ba, gdybym ja miał przyjaciela, któremubym mógł oddać zarząd majątku na to jedno lato!
— Chciałbym wiedzieć, jakim sposobem taki nieznośny zrzęda, jak pan, może mieć przyjaciół! Ja jeden mam to nieszczęście, liczyć się do nich, i mam też za swoje!
Tu nastąpiła wymiana serdeczności między p. Maciejem a doktorem, którą opuszczam, jako zbyt długą. Nadmieniam tylko, że obydwaj szczerze poważali się nawzajem, i że obydwaj mieli słuszność. P. Macieja do dzisiaj wspominają z czcią chłopi na całem Pokuciu, a doktor równie dobre wspomnienie zostawił po sobie w okolicy, w której mieszkał. Otóż, wśród tych wylań serdecznych, doktor wygadał się przypadkiem, że mu już kością w gardle stanął 30 letni pobyt między żydami w Kołomyi, i że zamierza porzucić praktykę, i osiąść na wsi. Pan Maciej chwycił go za słowo, i stanęło na tem, że doktor obejmie na to lato nadzór nad majątkiem p. Jeżyńskiego, a p. Jeżyński obejmie natomiast nadzór nad własnem zdrowiem, i jak najrychlej puści się w drogę.
— Musisz mi wszakże — dodał doktor — musisz pan dać mi słowo, że w drodze, ilekroćby się panu zdawało, że masz atak reumatyzmu, gastrycyzmu, albo jeszcze jakiego innego „yzmu;“ to zamiast kłaść się do łóżka i używać doktorów, siądziesz pan do stolika i napiszesz list do mnie, ale jak najdłuższy.
— A o czemże będę pisał?
— Opiszesz mi pan oczywiście najpierw wszystkie symptomata swojej choroby, i wyrazisz o nich własne swoje zdanie. To panu ulży, ale mnie nie zabawi, bo wiem naprzód, co panu i kiedy dolegać będzie, i mówię panu z góry, że to furda. — Dla mnie więc, dodasz pan ile możności dokładny opis przygód podróży, miejsc i ludzi, których pan widzieć będziesz, itp. Uważam to pisanie listów jako jedyny przepis hygieniczny, który panu daję, ale kładę na to taki nacisk, że gdybyś pan nie dotrzymał słowa, zabrałbym się ztąd natychmiast i wróciłbym do Kołomyi.

P. Jeżyński wyjechał za parę dni, stosownie do programu, i zachował się ściśle według przepisów swojego lekarza. Dr. Ludwikowski miał zwyczaj przechowywać wszystkie swoje papiery starannie i w najlepszym porządku, a ponieważ był moim stryjeczno-ciotecznym dziadkiem, więc po jego śmierci ogromne fascykuły pism przeszły w moje posiadanie, a między niemi cała korespondencja p. Jeżyńskiego. Onegdaj zachciało mi się rzucić na chwilę okiem w owe czasy, kiedy to ludzie robili jeszcze stumilowe podróże koczem, i prowadzili za sobą furgon z pościelą, wiktuałami i służbą. Przejrzałem tedy i uporządkowałem listy p. Macieja. Jest ich tyle, że możnaby wydrukować spore dwa tomy takim drukiem, jak niniejszy, takim zaś, jakim genialniejsi odemnie autorowie ogłaszają swoje prace, byłoby najmniej ośm tomów. Ponieważ trudno byłoby o nakładcę dla tak olbrzymiego dzieła w chwili gdy wszystkie prasy drukarskie jęczą, wytłaczając wiekopomne utwory naszych wielkich współczesnych poetów lirycznych, naszych perjodycznych estetyków i naszych estetycznych publicystów, umieszczę tutaj tylko parę listów p. Macieja. Co się zaś tyczy ogólnej ich treści, nadmienię tylko, że z początku przepełnione są one skargami na różne dolegliwości fizyczne. Skarg tych coraz mniej, im bardziej p. Maciej oddala się od Pokucia — aż nakoniec, gdy dociera już do Litwy, zkąd wywodzi swój ród i klejnot szlachecki, uzdrawia go powietrze tamtejsze. Powietrze — a może i nie powietrze, ale serce ludzkie; dosyć, że p. Maciej wraca zdrów przez Polesie na Wołyń, i tu dopiero zaczyna stękać na nowo. Z tego okresu jego podróży pochodzą właśnie umieszczone tu listy; nie potrzebuję dodawać, że wykreśliłem z nich wszystko, co mogłoby być zrozumiałem jedynie w związku z poprzednią korespondencją. Dla ciekawych dodam jeszcze, że p. Maciej po drodze istotnie wydał za mąż Elżusię Wielogrodzką, ale Józia nie mógł ożenić, bo ten pragnął „jeszcze trochę rozglądnąć się w świecie.“ Mojem zdaniem, kto się w nim rozglądnął od Karpat do Bałtyku, a od Bałtyku do Dniestru, i nie nabrał ochoty do ożenienia się, ten chyba nie wart pięknej i dobrej żony. Tymczasem zaś, zostawiam głos panu Jeżyńskiemu.



III.
Listy p. Jeżyńskiego.
Stary Konstantynów, 26. sierpnia 18..

Nie mogłem wytrzymać dłużej w Kijowie, widocznie nie jestem stworzony do pobytu w mieście. Ścisk, zaducha, gwar, i okropne jadło w restauracjach, nic więcej. Jaka to różnica między tem wszystkiem, a mojem ustroniem nadpruciańskiem, do którego już znowu tęsknić zaczynam, zwłaszcza gdy od kilku dni czuję w lewem kolanie i w prawej łopatce jakieś gniecenie, nad którem chciałbym, ażebyś się zastanowił, kochany doktorze. Czasami zdaje mi się, że to coś reumatycznego, a czasami znowu skłonniejszy jestem upatrywać źródło cierpienia w jakimś rozstroju systemu limfatycznego. A przytem te zdzierstwa, ten zgiełk, te smrody żydowskie! W Jarhorówce, oddychać nawykłem świeżem, czystem, elastycznem powietrzem. Tam sypiam spokojnie, żaden hałas mię nie budzi, chyba rano świegotanie ptasząt na drzewach przed memi oknami. Napoju dostarcza mi zdrój, tryskający ze skały podkarpackiej, orzeźwiający, krystaliczny, a jest przytem i miodek niezły w piwnicy, i węgrzyna niefałszowanego dostarczy mi handlarz, na którego uczciwość spuścić się mogę. Chleb mam wyborny, własnego pieczywa, własna moja ziemia zaopatruje prawie wszystkie potrzeby mojego stołu. Cóż lepszego nad ową baraninę, której mi dostarczają moje pięcioletnie skopy, wykarmione aromatycznemi ziołami połonin? Albo mój drób, karmiony na folwarku, albo te pstrągi i czeczugi rzek naszych! Ale nie będę się rozszerzał nad temi dobrodziejstwami wsi, a nad nędzą miasta, dosyć, jeżeli ci powiem, że przyjechałem tu z Kijowa przez Berdyczów, i że siedzę w Starym Konstantynowie, w żydowskim zajeździe, bo tak uchwaliła Elżusia i jej ciotka.
Dowiedziałem się przypadkiem, że Bronio Wojnowski mieszka tu w pobliżu w swoim majątku. Wszak pamiętasz Bronia, chodziliśmy przecież razem do gimnazjum w Tarnopolu, tylko on chodził o parę lat niżej od nas. Byliśmy nawet i później, jak sobie zapewne przypominasz w wielkiej zażyłości; nie mogłem tedy przenieść tego na sobie, ażeby go nie odwiedzić, chociaż nie korespondowaliśmy z sobą od czasu, gdy z nim razem bawiłem w tych stronach, a dawne to już bardzo czasy!
Czułem niemałe wzruszenie, gdy powóz mój zbliżał się do tego miejsca, gdzie jako młody chłopak nie jedną szczęśliwą i wesołą przepędziłem chwilę, ale gdym się już zbliżył, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu nie mogłem poznać żadnego z tych przedmiotów, które utkwiły w chłopięcej mojej pamięci. Owe dęby i lipy, pomiędzy których rzędami wiodła niegdyś droga do dworu, zrąbano! Znikła i brama wiodąca do dworu, i znikł żywy płot, okalający niegdyś dziedziniec. Dwór, za moich czasów, miał starożytne poważne wejrzenie. Od strony ogrodu była weranda, pod którą nieraz lubiłem siadywać i dumać. Otóż obecnie, budynek ten upstrzony zewnątrz jakimś portykiem greckim z jednej strony, a gotycką wieżyczką z drugiej. Ogród, w którym niegdyś pełno było starych szpalerów, a oprócz tego, pełno najlepszych drzew owocowych na całym Wołyniu, nie przedstawiał teraz ani śladu tego wszystkiego. Jest to obecnie pustynia, zarosła chwastami, poprzerzynana zaspami piasku, w pośród której widać wyschłe łożysko jakiegoś basenu, z mitologiczną figurą w środku.
Wiesz zapewne, że Wojnowski odziedziczył po ojcu fortunę, która mu niosła czystych 15.000 rubli srebr. rocznej intraty, i że pod każdym względem zdawał się przeznaczonym do odgrywania niepospolitej roli pomiędzy obywatelstwem. Ale hulało się trochę, trochę się grało w karty, a trochę się procesowało, dosyć, że nim kilka lat minęło, sto tysięcy rubli długu ciężyło na majątku. Bronio nie znał innego lekarstwa na tę chorobę, jak tylko to jedno uniwersalne, które przepisuje nasza terapja szlachecka w podobnych wypadkach; ożenić się i wziąć znaczny posag. Udało mu się też wkrótce pozyskać serce i rękę panny Tomaszewskiej, której ojciec był niegdyś kupcem w Odessie, a później osiadł na Ukrainie i umierając, zostawił córce czystych dwakroć sto tysięcy rubli majątku. Po śmierci rodziców, panna Tomaszewska zostawała pod opieką starej ciotki, która zajmowała się jej wychowaniem i którą Wojnowski także dostał w posagu. Pominąwszy ten jeden szczegół, partja zdawała się dobrą a nawet świetną. Muszę jednak powiedzieć z góry, że dobre przymioty pani Wojnowskiej, którą znałem panną, zdawały mi się zawsze czysto negatywnej natury. I tak np. nie można było powiedzieć o niej, ażeby była nadętą albo grymaśnicą, albo też skłonną do obmowy, albo, nakoniec, do kokieterji. Umiała czytać i pisać, tańczyć, śpiewać rysować grać na fortepianie i rozmówić się po francuzku — ale wszystkiego po trochę, a nic dobrze. To samo można było powiedzieć o jej powierzchowności, która nie była nieprzyjemną, a przecież była bez wdzięku. Na panię domu tak mało była stworzoną, że kiedy siedziała na pierwszem miejscu u stołu, rozglądałeś się mimo woli po całym pokoju, gdzie gospodyni?
Wojnowski pochlebiał sobie, że nie trudno mu będzie przerobić, że tak powiem, na swoje kopyto, osobę pozornie tak bierną. Wszystkie jego projekta obracały się około swobodnego i spokojnego życia domowego na wsi. Lubił on gospodarstwo, lubił żyć z sąsiadami, lubił żyć z komfortem, ale bez zbytniej wystawy i miał nadzieję, że potrafi te same zamiłowania wzbudzić w swojej żonie. Łudził się niestety w tej mierze. Żona jego wychowana w Warszawie, miała tyle pojęcia o zarządzie domem, co nowo narodzone dziecię, a o pobycie na wsi nie chciała ani słyszeć. Rozum jej nie był dość bystrym, ażeby się mogła nauczyć czegoś więcej nad to, co już jak powiedziałem umiała: a gdyby nawet inteligencja jej była sięgała do poziomu, na jakim stać powinna dobra żona, dobra gospodyni i dobra matka, to wrodzona indolencja, nie byłaby jej pozwoliła porzucić rutyny, w którą się wżyła pod przewodnictwem ciotki. Jeżeli dodam, że ciotka ta była prototypem starej panny, nie takiej, jaką często napotykamy w życiu i o jakiej komedjopisarze zdają się nic nie wiedzieć, ale takiej, jaką tylko w komedjach widujemy, to możesz sobie wyobrazić, kochany doktorze, jaką była rutyna życia domowego pani Wojnowskiej i jak dalece mogła ona ziścić marzenia i projekta swego męża. Nic jej nie bawiło, nie wzruszało, nie sprawiało jej przyjemności, z tego wszystkiego, co zwykło bawić i wzruszać ludzi lub sprawiać im przyjemność. Jedyną jej namiętnością była próżność, i to nie ta próżność, która szuka zadowolenia w mniemanej lub prawdziwej osobistej wyższości nad drugimi, ale ta, której wystarcza przepych i ostentacja i która obchodzi się najzupełniej bez świadomości jakiejkolwiek zasługi własnej, bez zarozumiałości.
Zaraz po weselu Bronio zwierzył się żonie ze swojemi projektami osiedlenia się na wsi. Powiedział jej, że majątek ich, jakkolwiek znaczny, nie wystarcza do prowadzenia domu w Warszawie na taką skalę, na jaką musiał go urządzić pierwotnie pod presją ciotki. Oświadczył, że ma zamiar z wiosną przenieść się na Wołyń, oddalić nadliczbową liberję itp. Wysłuchała go w milczeniu, a po chwili jęknęła z głębi duszy:
— A więc, mam się zakopać na wsi! O ja nieszczęśliwa, ciociu! ciociu!
Bronio skonfundowany był niepospolicie tym niespodziewanym wybuchem rozpaczy i rozpoczął natychmiast odwrót.
— Ależ moja droga, któż mówi o zakopaniu! Ani mi się śniło proponować ci coś takiego, coby ci mogło być nieprzyjemnem. Wszak na Wołyniu także są ludzie, a nie robiąc wydatków po nad stan naszego majątku, moglibyśmy tam żyć swobodnie, wygodnie, a nawet pod pewnym względem okazale...
— Tak, tak, wiem ja to dobrze, że majątek mój wynosi zaledwie 200.000 rubli. A jednak z tym posagiem mogłam była znaleść męża, któryby mi był nie odmawiał domu w Warszawie. Nieszczęście moje chciało, żem wyszła za skąpca. O! o! — Tu płacz spazmatyczny przerwał jej mowę.
— Na miłość Boga, moja kochana, nie myśl, że mógłbym żałować ci czego! Zrobiłem tylko propozycję, ale bynajmniej nie mam zamiaru narzucania ci mojej woli!
— Jesteś panem i możesz rozkazywać, a ja muszę słuchać! O! o! ciociu! Ja mam zakopać się na wsi.
I cała w szlochach, poszła do „cioci“. Bronio spostrzegłszy się, że zbyt szybko skapitulował, usiłował uzbroić się w stałość, ale dokazał tylko tyle, że oprócz żony, ciotka także dostała spazmów, migreny i gorączki. Obiedwie chorowały trzy dni, a przynajmniej tak długo nie wstawały z łóżka. Pani Wojnowska w gorączce fantazowała o śmierci, i o swoim drogim kochanym mężulku, który ją zabił i który tymczasem siedział przy niej i okrywał jej rękę pocałunkami, przepraszając ją i zaklinając, aby przyszła do siebie. Jest to bowiem wada dość wspólna nam mężczyznom, że nie możemy znieść łez kobiecych nawet wtedy, gdy płyną bez racjonalnego powodu, albo gdy jedynym ich racjonalnym powodem jest złość lub upór nierozsądny. Odtąd nie było już mowy o Wołyniu, państwo Wojnowscy mieszkali w Warszawie, mieli dwóch kamerdynerów i kucharza, Francuzów, strzelca, Niemca i innej służby, fraucymeru, powozów itd. co niemiara. W lecie wszakże, gdy wielki świat rozjechał się na wieś lub do wód, pani Wojnowska dając tem niby dowód uległości małżeńskiej, sama zaproponowała mężowi wycieczkę na Wołyń, naturalnie z całym taborem warszawskim i zagranicznym. Bronio opierał się jak mógł temu projektowi, nie bardzo licującemu z jego wyobrażeniami o oszczędności, ale żona nalegała uporczywie na niego, powtarzając ciągle, że pragnie mu dać dowód poświęcenia i zastosować się do jego upodobań. Wyjechali tedy taką kawalkatą, która przepychem swoim wprawiła cały Wołyń w zdumienie. O zajęciu się gospodarstwem nie było mowy, robiono tylko i przyjmowano wizyty. W ciągu tych ciotka odkryła, że marszałkowstwo Kuropatniccy trzymają o jednego kredencerza i o jednego lokaja w liberji więcej od pp. Wojnowskich. Wspomniała o tem przy stole. Bronio przyznał jej słuszność, dodając, że marszałek może trzymać więcej sług od niego, bo ma majątek dwa razy większy i doskonale zagospodarowany. Pani Wojnowska nie jadła reszty obiadu, a po obiedzie dostała migreny wraz z ciotką. Biedny Bronio musiał rad nie rad przyjąć nadliczbowego kredencerza i lokaja. Wkrótce pokazało się, że srebra w domu były starego bardzo fasonu, sprzedano je tedy na wagę i kupiono nowe, filigranowe, które nie ważyły trzeciej części dawniejszych, a kosztowały pięć razy więcej. Okazała się także potrzeba sprawienia nowych mebli, a gdy już cały dom przewrócono do góry nogami, ruszono z powrotem na Lwów do Warszawy.
We Lwowie widziałem się wówczas z Broniem i z jego panią, którą, jak powiedziałem już, znałem jeszcze jak była panną Tomaszewską. Zwierzył mi się nieborak ze swoich kłopotów i ofiarowałem mu się z mojemi usługami, jako dawny przyjaciel. Chciałem pomówić z jego żoną, przedstawić jej potrzebę oszczędniejszego sposobu życia, zwrócić jej uwagę na obowiązki żony itp. Bronio ani sobie dał mówić o tem, tłómacząc mi, że jego żona ma zbyt delikatne nerwy, by mogła znieść rozmowę tego rodzaju, i że nabawiłbym ją tylko migreny, a jemu sprawiłbym przykrość.
Bronio ma wiele energji w swoim charakterze i jestem pewny, że gdyby miał żonę sekutnicę, opryskliwą, kłótliwą, dałby sobie z nią radę. Przypadkiem atoli, czy instynktem wiedziona, pani Wojnowska umiała trafie w słabą stronę jego usposobienia i osiodłała go kompletnie. Poznałem odrazu, że nie ma sposobu wydobyć go z tej niewoli. Ażeby go przynajmniej ochronić od zupełnej ruiny majątkowej, obliczyłem, że miałby o połowę mniej wydatków, gdyby się puścił z żoną w podróż za granicę, do Niemiec i do Włoch np. gdzie życie jest stosunkowo tak tanie i dokądby jego pani przecież nie mogła zabierać z sobą całego dworu, który widziałem, zwłaszcza gdy najbardziej arystokratyczne domy wyjeżdżając z kraju, zmniejszają etat służby, a nawet obchodzą się bez niej zupełnie. Bronio chwycił się skwapliwie tego projektu i zakomunikował go swojej żonie, która zasmakowała w nim odrazu, jako w rzeczy należącej do dobrego „tonu“. Przedewszystkiem nęciła ją perspektywa, że będzie prezentowaną różnym większym i mniejszym monarchom, że będzie żyła z najbardziej arystokratycznemi rodzinami w Europie, i że zobaczy Paryż, stolicę mody. Zamiast więc do Warszawy, państwo Wojnowscy wyjechali do Niemiec, z bardzo małym sztabem, na którego czele znajdowała się oczywiście ciocia w charakterze tajnego radcy dworu. Od tego czasu nie mieliśmy z sobą prawie żadnej styczności. Słyszałem tylko, że po dwuletniej wędrówce za granicą, państwo Wojnowscy wrócili do Warszawy i prowadzili znowu dom urządzony z wielkim przepychem i że mają syna, który obecnie liczy lat 12 do 13-stu i dla którego mama stara się o jak najbardziej przewrotne wychowanie.
Co się tyczy Bronia, to ani wrodzony zdrowy rozsądek, ani obawa ostatecznej nędzy, ani nareszcie wzgląd na przyszłość syna nie zdołały pobudzić go do zrzucenia haniebnego jarzma, które dźwiga. Z umysłem pochopnym do wrażeń wyższych, z sercem otwartem dla przyjaźni i ludzkości, z usposobieniem jakby umyślnie stworzonem do życia cichego na wsi i do szukania przyjemności w zajęciach, które ono nastręcza, człowiek ten rzucony jest w wir szaleństw bez smaku i celu, wśród otoczenia zajmującego się bzdurstwami, tak pozbawionemi wszelkiego sensu, że i największy filozof nie potrafiłby zdefinjować, co w nich może zajmować istotę obdarzoną rozumem. Przyjaźni daremnieby szukał w kołach, w których poruszać się musi, a chaos niedorzeczności w którym się ciągle obraca, nie pozwala mu oddawać się zajęciom, których pragnie i rozrywkom, do których wzdycha. Oddawna zrzekł on się już nadziei wydobycia się z długów, w których siedzi po uszy, a co do szczęścia domowego, zna go tyle, jak gdyby wcale nie miał rodziny. To też popadł on powoli w rodzaj melancholji i podupadł na zdrowiu i na humorze, a wygląda jak suchotnik.
Na ganku przyjęło nas kilku lokai w pończochach i trzewikach, z nader dyplomatycznemi minami. Trwało to czas jakiś nim jeden z nich raczył nam donieść, że jasny pan wyjechał na koniu, a jasna pani jeszcze nie ubrana i że prosi nas do salonu. Weszliśmy w ten przybytek pełen takiej elegancji i takiego zbytku, że oczywiście służyć może tylko do oglądania a nie do mieszkania. Meble rzeźbione, złocone, pokryte kosztownym adamaszkiem, a takie nowe i świeże, jak gdyby ich jeszcze nikt nie używał, posadzka ślizka jak lód, a piec, istne arcydzieło, pełne blasku, widocznie nie profanowane tak prostacką rzeczą, jaką jest paliwo. Ostatni ten szczegół wydał nam się tem bardziej opłakanym, gdy jesień tegoroczna nawiedziła nas przedwczesnem zimnem. Przepędziliśmy około pół godziny w tej „świątyni chłodnego przyjęcia“, gdy Bronio wrócił ze swojej przechadzki, a dowiedziawszy się o naszem przybyciu, pospieszył do nas. Był on tak mizerny i miał wyraz twarzy tak przygnębiony, że byłbym go nie poznał, gdybym go gdzie spotkał niespodzianie.
Uściskaliśmy się serdecznie i mieliśmy przy tem obydwaj łzy w oczach i zaledwie mogliśmy mówić. Przywitawszy się z nami wszystkimi, Bronio spostrzegł, że Elżusia aż posiniała z zimna, prosił nas tedy do innego pokoju, gdzie palił się ogień na kominku, i kazał nam dać kawy, sam zaś poszedł zaanonsować nas swojej żonie. Za chwilę wrócił z jej ukłonami i przedstawił nam swego Henryczka, dużego już dość chłopaka, któremu nie wiele dobrego patrzyło z oczu, oprócz zuchwalstwa i impertynencji. Ojciec chciał go był oddać do szkół, ale matka i ciocia nie pozwoliły na to, sprowadzono więc abbusia z Francji i powierzono pełnego nadzieji młodzieńca jego opiece.
Gdy było zaledwie parę minut po dwunastej, i przewidywałem, że obiad będzie bardzo późno, zaproponowałem Wojnowskiemu przechadzkę, ażebyśmy mogli wygadać się do woli. Zacząłem rozmowę od zapytania, dla czego tak krótko bawił we Włoszech. Powiedział mi, że podróż za granicę nie osiągnęła bynajmniej zamierzonego celu. Jakkolwiek Włochy są jednym z najtańszych krajów w Europie, był on zmuszonym do wielkich wydatków, ażeby żyć na równej stopie z wszystkimi książętami, markizami i hrabiami, z którymi zrobił znajomość. Musiał przyjąć większą jeszcze liczbę sług, niż w Warszawie, sprawiać żonie niezliczoną ilość strojów i dawać często a bardzo kosztowne przyjęcia, jak tego wymagała godność „hrabiego“, którą mu nadał garson w pierwszym zaraz hotelu, w którym stanął. Oprócz tego, pani Wojnowska otoczyła się całą zgrają pasożytów, nauczycieli języków, muzyków, malarzy, ciceronów, którzy pochłaniali niezmiernie wiele pieniędzy, a nadto wpadła w manję obrazoznawstwa i kupowała obrazy i antyki na podstawie własnego, niekoniecznie nieomylnego sądu. Nakoniec spotkał ją afront, który spowodował nagły wyjazd do Polski. W Rzymie mianowicie, zrobiwszy na wieczorach u księżnej L..... znajomość z najpierwszemi matadorami wiecznego miasta, weszła w ich koło bez wszelkiej trudności i była wszędzie dobrze przyjmowaną. To wbiło ją w dumę taką, że kiedy księżna L... wyjechała z Rzymu i powszechnie żałowano, że tak miła i gościnna dama opuściła miasto, pani Wojnowska postanowiła wynagrodzić Rzymianom i Rzymiankom tę stratę i urządzić u siebie „una conversazione“ z muzyką. Rozesłano bilety wszystkim książętom i ambasadorom, sprowadzono muzykantów, ale niestety, ani jedna ambasadorowa, ani jedna księżna nie przyjęła zaproszenia i w ogóle oprócz mężczyzn nie należących do dyplomacji, nikt się nie pojawił. Pani Bronisławowa odchorowała to trzydniową migreną, i oświadczyła, że powietrze włoskie jest dla niej zabójczem. Bronio wywiózł ją do Wenecji, a ztamtąd na Kraków do Warszawy, przyczem, oczywiście, postradał na granicy kilka tysięcy rubli, bo pani wiozła z sobą cały transport jedwabiów i koronek, które uległy konfiskacie, jako kontrabanda.
Pokazało się teraz, że podróże pogorszyły złe, zamiast je naprawić. Pani Wojnowska na zasadzie swoich doświadczeń zagranicznych, chciała nadawać ton, nie tylko pod względem mody, ale także pod względem smaku i znawstwa w każdym kierunku. Zrobiła szkic, podług którego Bronio musiał kazać przebudować fasadę swego dworu, kazała wyrąbać drzewa w sadzie i przystąpiła do radykalnej reformy ogrodów w guście zagranicznym. W tym celu Bronio musiał powiększyć ich obszar kilkudziesięciu morgami najlepszej ornej ziemi, zniesiono mury, płoty i parkany, i pani sama sporządziła rysunek, podług którego miały być prowadzone i sadzone drzewa i krzewy. Koroną wszystkiego miał być sztuczny basen, z wodotryskiem. Wykopano go i wprowadzono do niego potok, który przedtem pędził dwa młyny. Ponieważ atoli wszystko robione było podług planu jasnej pani, a wbrew przestrogom młynarza i inżyniera, którego sprowadził był Bronisław, przerażony śmiałością pomysłów żony, więc rezultat był taki, że woda nie chciała wejść do basenu, ale natomiast zalała wszystkie okoliczne grunta i zamieniła je w jedno wielkie trzęsawisko. Zrozumiałem teraz, zkąd się wzięły pustynie i ruiny, które spostrzegłem przy mojem przybyciu. Dowiedziałem się nadto, że Bronio podczas swojego pobytu na wsi zmuszonym był żyć, jak w mieście, z gotowego grosza: Kupował owies i siano dla koni, nabiał, drób, jaja i warzywa, chleb nawet. Przyznał mi się, iż gospodarstwo to pochłaniało corocznie podwójną jego intratę, i że niebawem będzie musiał sprzedać majątek na zaspokojenie wierzycieli. Powtarzał przy tem ciągle, że jego żona tak ma słabe zdrowie że nie przeżyłaby tego nigdy, gdyby jej się chciał sprzeciwić i nie uczynił zadość każdej jej fantazyi. To też zaniechał już był oddawna wszelkiej opozycji, i pogodził się ze swoim losem, t. j. z nieuniknionem bankructwem, pocieszając się tylko tem, że jakiś rozsądny opiekun tak opisał majątek jego żony, iż nie można naruszyć kapitału i tym sposobem przynajmniej Henryczek ma przyszłość zapewnioną.
Możesz sobie wyobrazić kochany doktorze, jak byłem zmartwiony i oburzony tym stanem rzeczy. Powiedziałem Broniowi otwarcie moje zdanie, i nie szczędziłem mu wymówek. Perswadowałem mu, że powinien opamiętać się i otrząść z niewoli, w której zostaje. Ofiarowałem mu wszelką pomoc z mojej strony. Podjąłem się uregulować jego interesa, a nawet zreformować mu radykalnie cały dom, byle mię upoważnił do tego. Byłem tak przejęty jego losem, i tak wzruszony że błagałem go ze łzami w oczach, aby miał litość nad sobą. Rzucił mi się na szyję i rozszlochał się jak małe dziecko. Przyrzekł mi nawet, że wyłuszczy mi stan swoich interesów, i że ile możności zastosuje się do rad moich, ale tylko — ile możności.
— Są, widzisz, takie strony w naturze ludzkiej — mówił — takie strony... o których człowiek nieżonaty nie może mieć wyobrażenia... Krótko mówiąc, nie byłbym w stanie sprawić najmniejszej przykrości tej kobiecie.
— Ależ ona sprawia ci tylko przykrości codzień, i to od tylu lat, i ani jej w głowie wejść kiedy w twoje położenie.
— Cóż chcesz; pomimo to jestem przekonany, że kocha mię z całego serca. Mówię ci, że są rzeczy w naturze ludzkiej, których wytłumaczyć niepodobna...
Ruszyłem ramionami i dałem pokój całej tej sprawie. Umówiliśmy się tylko, że odtąd będziemy często pisywać do siebie. Bronio opowiedział mi jeszcze z wszelką naiwnością, że ma dwóch sąsiadów, których żony pędzą także najkrótszą drogą do ruiny majątkowej. Najciekawszem jest to, że każdy z nich ma zupełnie inne usposobienie, a podobieństwo między nimi a Broniem leży tylko w tem, że każdy jest pod pantoflem, bo każdy ma taką połowicę, jakiej potrzeba, aby go wzięła w kluby. Jejmoście mają także jeden rys wspólny: każda pragnie rywalizować pod względem strojów i ostentacji z marszałkową Kuropatnicką, której mąż jest niezmiernie bogatym, i która ze swojej strony naśladuje we wszystkiem hrabinę X. najbogatszą panią w kraju. Otóż masz bajkę o żabie i o koniu, wprowadzoną w życie cztery razy na przestrzeni kilku mil; trzy fortuny szlacheckie i jedna pańska idą „na psy“, dzięki żabiej próżności kobiecej, a w trzech wypadkach, napotykamy trzy różne formy tyranji małżeńskiej. Bronio trzymany jest w jarzmie dzięki tkliwości swojego temperamentu. P. Mleczyński jest sławnym tchórzem, a niebo obdarzyła go babą — Herodem, której się boi, jak ognia. P. Tumaniecki nie dałby się wzruszyć spazmami, ani nastraszyć pięściami, ani nawet przekonać argumentami, na które ma bardzo twardą czaszkę, ale natomiast jak niejeden simplex servus Dei, boi się niezmiernie — śmieszności. Otóż pani Tumaniecka, to istne uosobienie ironji i satyry. Języczek ma jak żądło, i jak zacznie docinać małżonkowi przymówkami w formie komplementów i sarkastycznemi półsłówkami, zawierającemi w sobie zarzuty braku wychowania, smaku, szlachetności i t. d. tak nie ma niedorzeczności którejby nie popełnił pod tym biczem.
Wszystkie te panie posiadają obecnie równą ilość powozów, koni, sług, strojów, klejnotów, sreber, porcelany i kosztownych gratów, a w przyjęciach starają się prześcigać się nawzajem zbytkami. Ręczę, że na dwudziestu ludzi zrujnowanych, dziewiętnastu pada ofiarą śmiesznej próżności niemądrych kobiet, których umysłowe zdolności nie imponują nawet wcale ujarzmionym i rujnowanym małżonkom. Dziękuję niebu, kochany doktorze, że pomiędzy słabościami i szaleństwami natury ludzkiej, które mi przypadły w udziele, nie było przynajmniej skłonności do wstąpienia w stan małżeński.
Rozmowa nasza trwała przeszło dwie godziny, a gdyśmy wrócili do domu, pani Wojnowska jeszcze się była nie pojawiła. Zaszczyt ten miał nas spotkać dopiero o trzy kwadranse na czwartą t. j. na pięć minut przed obiadem.
Weszła w towarzystwie męża, ciotki i syna i powitała nas ukłonem, z którego chłód wiał jak z lodowni. Był to zresztą jedyny znak z jej strony, że się domyśla naszej obecności. Nie raczyła sobie przypomnieć, jak dawno się znamy, ani przemówić do nas choćby jedno słówko, siedziała tylko jak posąg i milczała zawzięcie. Nie mniej sztywna była „ciocia“, ale natomiast Henryczek trzepał się i plótł trzy po trzy bez ustanku.
To samo było przy obiedzie. Pani domu od czasu do czasu szeptała coś z ciocią, a Bronisław zadawał sobie wszelką pracę, by nas zabawić. Muszę dodać jeszcze i to, że obiad wcale nie podniósł w moich oczach reputacji francuskiego „chef de cuisine“, któremu Bronio płaci miesięcznie więcej, niż mój Wicenty pobiera rocznie. Natomiast, nie uwierzyłbyś, kochany doktorze, ile srebra, porcelany i kryształu przesunęło się przed naszemi zdziwionemi oczami, a za każdem krzesłem stał lokaj w liberji, wyjąwszy krzesła pana i pani domu, z których każde miało do usługi osobnego kamerdynera we fraku. Odetchnąłem swobodnie, gdy się skończyła cała ta parada i gdyśmy przeszli do salonu. Tutaj odznaczył się pełen nadziei młody p. Wojnowski tak szczególnemi względami dla Elżusi, że dziewczyna, którą znasz jako wzór łagodności, musiała pociągnąć go za uszy, ażeby mu przypomnieć, że nie jest w garderobie. Bronio podziękował jej serdecznie za to napomnienie, dane jego potomkowi i kazał mu wyjść z pokoju, ale to wywołało scenę, jakiej się nie spodziewałem ze strony pani Wojnowskiej. Wstała z majestatycznemi gestami, wzięła Henryczka za rękę i wyszła z nim razem deklamując z wyrazem boleści.
— Chodź, chodź, moje dziecko, ty wiesz, że cię twój ojciec nie cierpi!
W ślad za nią, wyszła i ciocia, podczas gdy my wszyscy w niemem zadziwieniu spoglądaliśmy jeden na drugiego. Najbardziej skonfundowanym był Bronio. Ma się rozumieć, że kazałem natychmiast zaprzęgać konie. Wojnowski zaklinał mię na wszystko, abym został na noc, ale nie mogłem zdecydować się na to. Przed wyjazdem, powtórzyłem raz jeszcze moje przyjacielskie przedstawienia i rady. Tłumaczyłem mu, że właśnie ta jego bezgraniczna miłość dla żony powinna go nakłonić do rozwinięcia większej energji. Żyjąc dalej tym trybem, muszą wkrótce zejść na ostatnią nędzę, a o ile znam kobiety, to ostatecznie ona sama będzie mu robiła wyrzuty i nie przyzna nigdy, że była przyczyną jego ruiny. Radziłem mu, ażeby się rozmówił rozumnie z ciocią i przedstawił jej potrzeby radykalnej reformy całego domu i gospodarstwa. Gdyby mu chciała dopomódz w tej mierze, tem lepiej, w przeciwnym razie zaś radziłbym mu rozstać się z nią jak najprędzej i wyprawić ją samą do Warszawy, a zostać na wsi z żoną i wziąść się energicznie do ratowania majątku. Cóż, kiedy ten mazgaj przerwał mi z westchnieniem, mówiąc że krok taki wywołałby sceny, fatalne dla zdrowia jego żony. Zniecierpliwiłem się znowu i dałem za wygraną, chociaż przyrzekał mi, że zrobi wszystko co będzie mógł, ażeby zastosować się do mojej rady. Ot, szkoda człowieka, ze wszech miar godnego miłości i szacunku.
Mam jeszcze kilku starych znajomych i przyjaciół w tych stronach, których zamierzam odwiedzić, przedewszystkiem zaś poczciwego i kochanego Franciszka Janickiego w Isakowcach od którego powinien bym był zacząć moje wizyty. Jedziemy do niego jutro, jeżeli ciotka Elżusi, panna Tabicka, pozwoli na to, mówiłem ci bowiem, że swata na gwałt swoją siostrzenicę, i że to jest powodem, dla którego skazany jestem na pobyt w żydowskim zajeździe w Starym Konstantynowie. Tymczasem, przyjm kochany doktorze zapewnienie, że jesteś jedynym na świecie człowiekiem, którego bym się ośmielił nudzić tak długą epistołą, ale masz, czego chciałeś, i nie gniewaj się na starego nudziarza, który Cię tak szanuje i kocha, jak Twój przyjaciel i sługa.Maciej Jeżyński.

IV.
Stary Konstantynów, 2. września.

Otóż jesteśmy znowu z powrotem, pod gościnnym dachem p. Wolfa Mendlowicza, i miło mi donieść ci, kochany doktorze, że pluskwy tutejsze powitały nas z takim ferworem, jak gdyby nas nigdy jeszcze nie widziały. Ostatnich parę dni przepędziłem wcale przyjemnie. Nie potrzebuję mówić ci, że nieoceniony Franciszek przyjął nas po swojemu, z otwartemi ramionami. Trzyma on się doskonale, choć wąs posiwiał tak, że trudno dopatrzyć czarnego włosa. Jest przytem zawsze w najlepszym humorze, a jego córki także. Jest ich cztery, i Elżusia zyskała w nich cztery serdeczne przyjaciółki. Między nami mówiąc, to już i najmłodszej pannie Janickiej czasby było wyjść za mąż, o starszych nie wspominam wcale. Cóż, kiedy tu na Wołyniu pełno samych wielkich panów, a całe Isakowce mają wszystkiego pięćset morgów obszaru. Nic to więc nie pomoże, że dziewczęta przystojne, i miłe, i wychowane na dobre gospodynie — muszą zostać staremi pannami. Przytem, Franciszek sam jest jak wiesz także dobrym gospodarzem, ale co ma, to rozda.
Psuje on całą okolicę, urzędników, żydów, i chłopów. Z tymi ostatnimi szczególnie, postępowanie jego jest niemal nierozsądnem, i trudno uwierzyć, jak ich rozpuścił. Oto masz przykład: Nazajutrz po moim przyjeździe wstaliśmy rano i już o piątej siedzieliśmy obydwaj na ganku. Wtem zjawia się polowy, Fedko, i przyprowadza cztery konie, które zajął w owsie, gdzie się przez całą noc pasły pod nadzorem swojego właściciela, szanownego pana Mikoły, jednego z najznakomitszych gospodarzy w Isakowcach. Szkoda była znaczna, i zrobiona rozmyślnie i jakkolwiek wiesz, kochany doktorze, że nie jestem tyranem dla moich poddanych, byłbym nie pofolgował w takim wypadku.
— Widzisz, widzisz, mój Mikoła, powiada p. Franciszek — zrobiłeś mi szkodę! Musisz ją teraz zapłacić!
Mikoła, stojący przed gankiem w pokornej postawie, i skrobiący się w głowę, jął na to wywodzić obszerne skargi, że mu żona chora, że ma wkrótce wydawać córkę za mąż, i musi ją „odwianować“, że mu wzięto syna w rekruty, przy ostatniej brance, i nie ma się kim wyręczyć w gospodarstwie — co, nawiasem powiedziawszy, było kłamstwem wierutnem, bo p. Mikoła ma zięcia, a nadto, trzyma dwóch parobków. Zresztą, gdyby i tak było, to jeszcze nie racja paść konie na pokosach, z całą świadomością złego uczynku. Ale Mikoła był za młodu na służbie u Franciszka, gdy ten jeszcze służył pod Napoleonem, i może broić na to conto, co mu się podoba.
— Dobrze już, dobrze, odparł p. Franciszek, niech ci Fedko odda konie, ale musisz mu dać pięć kopiejek, bo te mu się należą.
Nowe narzekania, i nowe skargi ze strony p. Mikoły, na ten temat, że sól niezmiernie droga, i że nie widział nawet jednej kopiejki od zimy.
— No, to masz tutaj pięć kopiejek, powiada p. Janicki, idź, i daj Fedkowi. Ale słuchaj i ażebyś pamiętał że nie trzeba robić szkody, musisz mi wyczyścić buty. Idź do oficyn i powiedz Marynie, aby ci je dała.
Mikole oczy świeciły się z radości, ale mimo to idąc do oficyn, ciągle jeszcze skrobał się w głowę, snać z nawyczki. Tymczasem Franciszek poszedł zająć się gospodarstwem, a ja przechadzałem się po podwórzu, paląc fajkę — którą NB. Franciszek sam nakłada swoim gościom i sam zapala. Przypadkiem, znalazłem się przed oficyną, i zaglądnąłem przez okno. Nie zgadłbyś nigdy doktorze, co tam zobaczyłem. Oto, na ławce, siedział Mikoła, i czyścił jeden but, a obok niego p. Franciszek, z zakasanemi rękami, i z szczotką w ręku, tarł i glancował drugi but, aż się iskry sypały. Widocznie, żal mu się zrobiło, że zadał tak ciężkie pensum Mikole i poszedł podzielić się z nim robotą. Jest to, jak mówią literaci, fakt, który nie potrzebuje żadnego komentarza.
Ma się rozumieć, że w Isakowcach nie widać sług w liberji, ani też zbytniego srebra, lub porcelany. Do stołu usługuje pokojówka, ale i wszystkie cztery panny, jako też pani Franciszkowa, są przytem w ciągłym ruchu, Pilnują one dojenia krów, kuchni, prasowania bielizny, a mimo to znajdują czas na czytanie książek, umieją Pola i Zaleskiego na pamięć, grają na fortepianie, haftują, dziergają, jednem słowem, cudowne i nieocenione dziewczęta. Cudzoziemcy, którzy tyle złego mówią i piszą o nas, powinniby zaglądnąć do Isakowiec, a dowiedzieliby się nie jednej rzeczy, o której nie mają wyobrażenia. Między innemi wartoby, ażeby zobaczyli, jak wygląda równouprawnienie wyznań, pojęte z szlachecka. Franciszek ma arendarza starego Abramka, który już pół wieku siedzi na karczmie za wsią, i którego ojciec siedział tam jeszcze za króla Sasa. Abramko pełni przytem na gruncie funkcję dozorcy przy młockach. W piątek wieczór przechadzaliśmy się po dziedzińcu z Franciszkiem, gdy nagle mój przyjaciel począł niespokojnie rozglądać się po niebie, jak gdyby się obawiał burzy. Niebo było czyste i nic w powietrzu nie usprawiedliwiało jakichkolwiek obaw; mimo to zwrócił się Franciszek przyspieszonym krokiem ku gumnu. Zaciekawiony, co z tego będzie, poszedłem za nim.
— Abramku! — zawołał — idźcie już do domu, szabas zachodzi!
Tak więc ten gorliwy katolik, który rano i wieczór odmawia długie pacierze, i nigdy mszy nie opuści w niedzielę, uważał, czy nie zaświeciła gwiazda Sabbathu na niebie, ażeby Abramko nie zaniedbał swoich praktyk religijnych. Słuszność nakazuje mi skonstatować, że Abramko odwzajemniał tę uwagę. Jechaliśmy raz do miasteczka, gdzie Franciszek miał jakieś sprawunki. Abramko siedział na koźle obok woźnicy. Wśród żywej rozmowy, którą zajęty byłem z moim przyjacielem, spostrzegłem, że Abramko z uszanowaniem zdejmuje kapelusz. W ślad za nim, Franciszek także odkrył głowę, i zaczął po cichu odmawiać: Anioł Pański. Oglądnąłem się i ujrzałem, że mijaliśmy właśnie cmentarz, na którym znajduje się grób familijny Janickich. Abramko zdejmuje zawsze w tem miejscu kapelusz, nawet gdy sam jedzie do miasteczka.
Janicki nie żyje oczywiście z magnatami, z którymi sąsiaduje, powtarzając ciągle, że to „za wysokie progi na jego nogi“. Pomimo tej pokory, której mu — entre nous soit dit, i ku większemu nawet zdegenerowanej szlachty naszej zaszczytowi — nikt za dumę nie bierze, używa on właśnie w kole tak przezemnie nazwanych magnatów, niezwykłego miru. Nikt o nim nie mówi inaczej, jak tylko, o „zacnym, poczciwym panu Franciszku“, nikt w sporach sąsiedzkich nie postawi przeciwnego arbitra, skoro druga strona wybrała p. Janickiego do rozsądzenia sprzeczki, a ilekroć Franciszek pojawi się na jakim większym zjeździe, hrabiowie i marszałkowie biegną w zawody podawać mu rękę, i zapewniać go o swojej przyjaźni i estymie. Kochany Doktorze! Przypatrzywszy się p. Franciszkowi, i jego sąsiadom, i całej tej różnej szlachcie we wszystkich ziemiach naszych, nabyłem prawie przekonania, że świat nie jest tak złym, jak gdzieindziej. Skoro miljon rubli srebrem czuje się zniewolonym uchylić czapki przed jednym złotym polskim, dla tego, że ten złoty przedstawia pewną większą moralną wartość od owego miljona carskich rubli, to jeszcześmy nie zginęli, i jeszcze mnie, Maciejowi, wolno być optymistą, zwłaszcza w tej chwili, gdy mi nie dokucza reumatyzm, i gdy doświadczyłem właśnie zbawiennego skutku rozwalniających pigułek, które byłeś łaskaw przysłać mi, szanowny i nieoceniony doktorze, i które postawną Cię kiedyś na równi z Śniadeckimi, z Kołłątajem i ze wszystkiem, co mamy największego, najlepszego i najrozumniejszego w Polsce!
Nie wyobrażaj sobie wszakźe, by życie w Isakowcach było monotonne, i pędzone wśród samego tylko dojenia krów, czytania poezji, lepienia pierogów, recytowania pieśni Janusza, prasowania „półkoszulków“, i brzdąkania na fortepianie. Przeciwnie. P. Franciszek umiał dla siebie i dla córek swoich utworzyć osobne, nieznane gdzieindziej towarzystwo, złożone z posesorów, rządców, dyrektorów fabryk, proboszczów, wikarych, koleżskich registratorów, aptekarzy, lekarzy, i innych ludzi tego rodzaju, wraz z ich rodzinami. Bawiłem u niego pięć dni, i cała ćma tego wołyńskiego tiers-état przesunęła się przed mojemi oczyma. Mogę Cię zapewnić, że nie nudziłem się ani chwili, że dowiedziałem się o wielu rzeczach, o których ani mi się śniło, i że nauczyłem się niejednej rzeczy, o której u nas na fizyce, ani na logice[1] nie ma mowy. Nabyłem owszem przekonania, kochany doktorze, że myśmy tu na naszej błogosławionej i bez pracy rodzącej ziemi, zanadto przesiąkli tą naszą przeszłością czysto idealną, w stal zakutą, szlachecką i rycerską i temi naszemi wyobrażeniami o wyłącznie oraczem, żeńczem i młockarskiem posłannictwie naszem, i że musimy koniecznie, pod względem moralnym i materjalnym, iść z duchem czasu, i postępem ludzkości, albo — nas nie będzie, i kto inny siędzie, na tej naszej grzędzie! Przebacz, vir doctissime, te koszlawe rymy.
Między ludźmi, których poznałem, bądź w domu u Franciszka, bądź też robiąc wraz z nim wizyty jego przyjaciołom i znajomym, był i jest przecież jeden posesionatus et bene natus. Jest to p. Modest Dynicki, młody chłopak, liczący zaledwie lat dwadzieścia sześć, przystojny jak posąg grecki, właściciel trzech folwarków pod samym Starym Konstantynowem, szlachcic, o ile wiem, herbowy, ale ma dwie wady. Najpierw, nie wiedzieć po co kończył szkoły i kwalifikował się w Warszawie na adwokata nie mając grosza przy duszy. Dopiero gdy mu stryj umarł i zostawił mu majątek źle zagospodarowany, osiadł na wsi i został hreczkosiejem. Powtóre moja siostra cioteczna a ciotka Elżusi, panna Tabicka, która ze złości na wszystkich tutejszych krewnych naszych mieszka w Starym Konstantynowie i w dworku swoim na przedmieściu zjada jednę dziesiątą część swoich przychodów, wynoszących sześć tysięcy rubli srebrem i resztę swojego chudego ciała, raczyła zaszczycić p. Modesta Dynickiego kilku tęsknemi spojrzeniami, które on — przeoczył. Skutkiem tego panna Eufrozyna Tabicka nie zna gorszego prostaka, mniej „szarmanckiego“ kawalera i w ogóle okropniejszego potwora, nad p. Dynickiego, a natomiast nie ma u niej milszego chłopczyny nad p. Ewarysta Borczyńskiego, urodzonego z hrabianki Kawkowskiej i posiadającego w dwudziestym piątym roku życia 180.000 rs. długów. Ale mama jego, pani z Kawkowskich Borczyńska, nauczyła swego jedynaka, jak ma szanować stare panny tego rodzaju, co Fruzia, i objawjać im rozmaite sentymenta, trzymając je wszakże przytem na „wodzy“ i nie kompromitując się bez potrzeby. Ztąd pochodzi, że Fruzia swata na gwałt Elżusię z p. Ewarystem, i że ja jestem gryziony przez pluskwy u Wolfa Mendlowicza w Starym Konstantynowie, ażeby ułatwić pierwsze zbliżenie się przyszłej młodej pary na herbatce u panny Tabickiej — i że w tej chwili uśmiecham się jak złośliwy Mefistofil do ćwiartki papieru, na której to piszę, bo wiem, lub czuję, że p. Dębicki pokrzyżował wszystkie plany kochanej siostruni i że serduszko Elżusi jest jego najpotężniejszym sprzymierzeńcem w tym kierunku. Ale, o tem potem — nateraz prowadzę dalej chronologiczną relację, którą kochanemu doktorowi przyrzekłem i wracam do Isakowic.
Franciszek, jak każdy szlachcic tej kategorji, ma swojego „rezydenta“, ale jakiego! Jest nim porucznik Olgierd Lizdejko (sic), domyślisz się, że Litwin z rodu. Czytałeś może w odpisach najnowszy utwór Mickiewicza, pt. „Pan Tadeusz“. Jest tam klucznik sypiącego się już w ruiny zamku, którego rysopis odpowiada najzupełniej postaci, o której mówię. Figura długa i chuda, jak Don Kiszot, głowa niby łysa, a niby nie łysa, bo cała poorana głębokiemi bruzdami, od szabel hiszpańskich, angielskich, murzyńskich, niemieckich, węgierskich i Bóg wie jakich. Sztywny, jak gdyby kij połknął, gra expedite w marjasza, w warcaby i w szachy, wystrzela na dwadzieścia kroków i na pięć strzałów każde oczko z piątki pikowej, łamie na kolanie rubla i zawraca oczy w słup, ile razy ujrzy kobietę, a nie potrzeba go długo prosić, by w takim wypadku zaśpiewał: „Oto strumyk i dolina“. Posiada chabetę, liczącą lat około 24 i przed 12 laty przyjechał na niej w odwiedziny do Franciszka z Oszmiańskiego, gdzie ma jakiś kapitalik ulokowany u kuzyna. Wierzy tylko w stare bogi litewskie, w Napoleona Wielkiego i w swoje pistolety, a z całą tą wiarą i z chabetą swoją nie wyjechał jeszcze z Isakowiec, od czasu jak przybył z Oszmiany, bo go Franciszek nie puścił z domu. I ten nieszczęśliwiec wpadł w oko kochanej siostruni Tabickiej i jest o tyle winniejszym od Dynickiego, że zawracał przy niej oczy aż do białek i śpiewał: „Poszła Filis do ogrodu“. Później pokazało się, że te objawy uczucia tyczyły się jakiejś Dolores czy Mercedes w okolicy Saragosy, a nie naszej Fruzi i ztąd wybuchła w dworku na przedmieściu Starokonstantynowskiem taka nienawiść do porucznika Lizdejki, o jakiej nawet Furje piekielne wyobrażenia nie mają. Swoją drogą porucznik nie z jednego pieca chleb jadł i nie z jednej lufki kule mu koło uszu gwizdały, a tem samem konwersacja jego jest arcyzajmującą i czuć przytem, że jest to w gruncie człek lany ze spiżu, mimo skaz na mózgownicy, które mogą być od piorunu... Ale co tam mówić wiele! Wiesz, że mam słabość do Litwy i do Litwinów.
Otóż rozmawialiśmy i bawiliśmy się przez czas jakiś z Franciszkiem i z porucznikiem to przyjmując gości i wyciągając każdą z naszych pięciu panien na popis z tego co umie, to znowu rozpamiętując każdy swoją dolę i dolę ogółu. Przekonałem się, że Bronio Wojnowski mimo nieszczęsnych swoich stosunków domowych i słabości charakteru co do osobistych przymiotów swoich znajduje powszechne uznanie i ma przyjaciela prawie w każdym rozumnym i uczciwym człowieku. Franciszka znasz, Dynickiego i porucznika naszkicowałem ci na prędce, otóż masz ich zdanie o Broniu.
1o Franciszek: — Et i wsadzić babę do kojca, a ciotkę puścić na paszę w wysokie góry, gdzie pochyłe drzewa: Szkoda chłopca, zmarnował wiek młody na pulpetach i tupetach (cytuję dosłownie). Jabym do kroćset tysięcy...
— Wypucował jeden but za Mikołę, dodałem w tej chwili, i Franciszek zmięszał się i zamilkł,
2o Porucznik: — Jaaabym nieeezniósł teeego rodzaju fooochów baaabskich braciaaaszku! Kto wiiidział tak się poddaaawać kobieeecie! Braciaaaszku!
— „Już księżyc weszedł, psy się uśpiły“ — zanuciłem pod nosem i porucznik Lizdejko ustał nagle w swoim ferworze oratorskim, który w ogóle nie trwa nigdy zbyt długo.
3o Dynicki Modest. — Nie powiedział ani słowa, tylko podkręcił wąsa i popatrzył na Elżusię, która się zarumieniła.
— Ha, jak trafi kosa na kamień! zauważyłem niby w odpowiedzi porucznikowi.
Elżusia poszła oglądać muszkatelki i fuksje w doniczkach na oknie, a tym razem zarumienił się p. Modest Dynicki.
Jeżeli prawdą jest, że stare panny posiadają coś nakształt une seconde vue, to Fruzia w tej chwili musiała w Starym Konstantynowie dostać czkawki albo migreny. Popsuła nam wszakże dalsze eksperymenta socjalno-psychologiczne pani Franciszkowa, która nie domyślała się niczego i nie wiedziała nic o swatach panny Tabickiej, ani o jej egzystencji, a nadmieniła tylko, że według relacji Abramka, marszałek Czarnokoński zapadł znowu bardzo ciężko na swoją podagrę.
— Ach, stary Czarnokoński! zawołałem, czy żyje jeszcze?
— Żyje, Bogu dzięki, odparł Franciszek, tylko zdziwaczał ze szczętem...
— No, proszę kogo! — były moje słowa. Toć on z moim nieboszczykiem stryjem, byli pierwszymi uczniami nowo założonej szkoły krzemienieckiej, za ś. p. Tadeusza Czackiego! Zgrzeszyłbym, gdybym nie uściskał kolan staruszka.
— Masz rację Macieju, huknął p. Franciszek. Starszym ludziom, którzy widzieli lepsze czasy od naszych, należy się cześć i ukłon! Jeżeli chcesz, to jutro zaglądniemy do Szaleniec odwidzić marszałka. Tylko powiadam ci z góry, że dziwak, i że porucznik ma jakąś ansę do niego.
— Mniejsza o to, pojaadę taakże! zawołał porucznik.
I tak, nazajutrz rano, ruszyliśmy w odwiedziny do starego Czarnokońskiego, zostawiając młodzież w Isakowcach, dokąd, jeżeli się grubo nie mylę, zabłądził po obiedzie na koniu p. Modest Dynicki, przepraszając, że go tak daleko zaprowadziły charty, ścigające zająca. Biedna Fruzia ze swojemi swatami, i ze swoim ledwie — nie — hrabią Ewarystem!
Był czas, kiedy szczekanie psów i trzaskanie harapów głuszyło wszelkie ludzkie głosy w dworze szalenieckim — obecnie jest tam nierównie ciszej, bo marszałek od kilku lat cierpi mocno na podagrę, i musi kazać wozić się kozakowi z pokoju do pokoju. Zamiast psiarni, trzyma kapelę, nie o wiele od tamtej muzykalniejszą. Składają ją chłopi odkomenderowani do muzyki za pańszczyznę, i zostający pod kierownictwem wysłużonego trębacza od dragonów. Produkcje ich rozpoczynają się o czwartej rano, bo marszałek sypiać nie może. Jednocześnie wszyscy goście otrzymują kawę, każdy w swoim pokoju, a już o ósmej następuje drugie śniadanie, złożone z kilku potraw mięsnych, i z koncertu. O dwunastej obiad i koncert, o czwartej po południu kawa i koncert, o ósmej wieczór kolacja i koncert, a ponieważ każdym razem siedzi się dwie godziny przy stole, więc masz razem ośm godzin jedzenia i muzyki na dobę, a oprócz tego jeszcze, udając się na spoczynek, znajdujesz w swoim pokoju kurczę na zimno, wędliny, butelkę wina, i zegar grający co kwadrans, ażebyś w nocy nie zginął z głodu lub z pragnienia dysharmonji. Co do mnie, oszalałbym albo bym umarł, gdyby mi przyszło żyć dwie doby tym trybem, ale marszałek je, pije i słucha z największą przyjemnością. W ogóle nie znać na nim skutku zbawiennych usiłowań przedsięwziętych przez Czackiego i jemu podobnych, ku jak najlepszemu, swojego czasu wychowaniu młodzieży. Długoletni szereg uczt i polowań zagłuszył dobre ziarno, zasiane w Krzemieńcu, gusta p. Czarnokońskiego są dość trywialne, i tylko czasem błyśnie w rozmowie jego ślad wytwornego wychowania, jakie otrzymał. Są to skutki zdziczenia, nie przypadkowego, ale rozmyślnie do niedawna i teraz jeszcze, krzewionego tu za kordonem, pod pozorem „tężyzny“ i opozycji przeciw cudzoziemszczyźnie i francuzczyźnie.
Największą przyjemnością marszałka jest płatanie figlów, które czasem bywają bardzo grube, i których ofiarą pada najczęściej kapitan-sprawnik, codzienny prawie gość w Szalenicach, sławny żarłok i opój, a przytem jak mię zkądinąd zapewniono, człowiek zły i niebezpieczny. Sprzymierzeńcem marszałka jest jego lekarz nadworny, dr. Rzeźnicki, o którego zdolnościach medycznych nie mam najlepszego wyobrażenia, jakkolwiek może być nieco prawdy w tem, co mi mówił o moim stanie, a mianowicie, że mi grozi wodna puchlina. (W oryginale dopisano w tem miejscu, ręką Dra Ludwikowskiego, bardzo wyraźnie: Błazen! Przyp. A.). Przy kolacji w dzień naszego przybycia, rozpoczął marszałek także operacje wojenne przeciw porucznikowi Lizdejce, którego oryginalna powierzchowność wyzywa formalnie żartownisiów w szranki. Ale porucznik nie każdemu pozwala brać się na fundusz, i z największą flegmą umie napastnikowi nieraz dać taką odprawę, która mu odbiera wszelką ochotę do dalszych ataków. Tak było i z marszałkiem. Było to coś nakształt sceny między młodym kondlem a starym brysiem: tamten szczeka, skacze, podbiega to z przodu, to z tyłu, a ten nie zważa niby na niego, ale gdy figle przebierają miarę, warknie tylko raz i kondel ucieka, chowając ogon pod siebie. P. kapitan sprawnik Ropuszyński, był natomiast bardzo wdzięcznym celem pocisków. Najpierw jakkolwiek jest czerwony jak ćwik i ma peryferję, która wystarczyłaby na dwa powiaty, a nie tylko na jeden, marszałek i doktor wmawiali w niego, że jest okrutnie mizernym i że konsumpcja patrzy mu z oczu. Doktor przypisywał to niedostatecznemu pożywieniu, a marszałek, zdjęty niby chrześcijańską litością, powtarzał ciągle: Jedzże jedz, moja rybko; słyszysz co mówi doktor; a szkoda by mi cię było! Dość, że „rybka“, po części ze strachu, a po części z wrodzonej żarłoczności, pochłonęła większą część olbrzymiego szczupaka, całą ćwiartkę baraniny, parę bifsztyków i dwie kaczki dzikie, krzyżówki, wraz z półmiskiem rydzów dynstowanych w maśle. Teraz dopiero doktor zmienił taktykę, i jął wywodzić i popierać to różnemi łacińskiemi frazesami, jak szkodliwą rzeczą są rydze. P. Ropuszyński zbladł i zapytał Rzeźnickiego, dlaczego nie ostrzegł go pierwej.
— Sądziłem, że jesteś pan przyzwyczajony do tej potrawy, — była odpowiedź — w istocie bowiem, człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego, jak tego dowodzi przykład Mitrydata, który zjadał codziennie dwa funty arszeniku, a około półtora funta wroniego oka na wieczerzę. Ale przyzwyczajał się on powoli do tej strawy, podczas gdy p. kapitan sprawnik, nie będąc przyzwyczajonym, już po jednym funcie arszeniku doświadczyłby takich następstw, jak po półmisku rydzów.
— Ten Mitrydat — wyjąknął sprawnik, zieleniejąc z przerażenia — czy nie należał on do wolnodumców?
— Ma się rozumieć, że należał, odparł marszałek. Przesiedział czterdzieści lat w katordze i byłby znowu broił dalej, ale wyszedłszy na wolność, zjadł raz kaczkę krzyżówkę na noc i zapomniał zakąsić wroniem okiem w skutek czego umarł. Ale doktorze, na miłość boską, patrz no co się dzieje ze sprawnikiem! Doktorze, ratuj człowieka, on ginie!
Doktor rzucił się do puzderka z lekarstwami, posłano po cyrulika do miasteczka, kazano grzać kataplazmy i gotować ziółka i p. Ropuszyńskiego wpół żywego ze strachu zaprowadzono do łóżka. Teraz dopiero przyszła kolej na porucznika.
Ledwieśmy się pokładli zbudził nas okropny hałas na podwórzu i w ogrodzie. Zerwałem się, i wyglądnąwszy przez okno zobaczyłem mnóstwo ludzi, biegających tędy i owędy w największem zamięszaniu, z konewkami, latarniami, hakami i drabinami. Wyrozumiałem z ich gwaru, że ogień powstał w pałacu, ubrałem się więc pospiesznie i wybiegłem przez drzwi parterowe do ogrodu, gdzie zastałem już Janickiego, marszałka, doktora, klucznicę i fraucymer mocno przerażony. Zapytałem gdzie porucznik i wtenczas dopiero przypomniano sobie, że dano mu pokój na piętrze. W tej samej chwili pojawił on się w oknie i począł wołać, że ktoś mu zabrał rzeczy i zamknął na klucz drzwi od jego pokoju, i co znaczy cała ta wrzawa? Ktoś ze służby krzyknął, że palą się schody, prowadzące na górę, i że prawdopodobnie złodzieje musieli wkraść się do pałacu, skoro nie ma rzeczy porucznika. Położenie jego było fatalne, bo okno było bardzo wysoko, zważywszy, iż dwór szaleniecki z tej strony zbudowany jest na suteranach, w skutek czego pierwsze piętro jest właściwie drugiem. Marszałek kazał przystawić drabinę, i po niej, wśród silnego wiatru i zimnej nocy, sprowadzono porucznika na dół przy świetle kilku latarni. Ma się rozumieć, że długa i chuda jego postać, w rzymskim stroju wyglądała arcypociesznie u szczytu drabiny, ale byliśmy wszyscy uradowani, że jest ocalonym, i tylko marszałek robił półgłosem różne satyryczne uwagi, w skutek których fraucymer począł się chichotać i rozpierzchł się ostatecznie na wszystkie strony. Z tą samą litością, jaką poprzednio okazał dla sprawnika, marszałek jął teraz rozpaczać nad porucznikiem, że się zaziębi i wołać w głos by mu dano jakie okrycie. Wszyscy rzucili się wykonać rozkaz, ale ponieważ klucznica sprawiła się najprędzej, więc ubrano porucznika w jej salopę w której prezentował się tak, że nawet ja i Franciszek, nie mogliśmy wstrzymać się od śmiechu. Nakoniec dano znać. że udało się stłumić pożar i że rzeczy porucznika znalazły się, porozrzucane w sieni. Wróciliśmy tedy pod dach i niebawem posnęliśmy na nowo. Dopiero nazajutrz przy śniadaniu, dowiedziałem się, że cała ta scena była farsą, umyślnie wyprawioną dla porucznika. On sam zbadał to już poprzednio i miał minę, która nie wróżyła nic dobrego. Na razie wszakże, odwrócił ktoś uwagę naszę zapytaniem, co porabia sprawnik? Nie widziałem go podczas popłochu w nocy i wydelegowano doktora, aby poszedł zobaczyć, czy jeszcze żyje. Niebawem powrócił on i prosił nas, ażebyśmy z nim razem poszli odwiedzić pacjenta, który jest umierającym. Zastaliśmy p. Ropuszyńskiego wpół ubranego, siedzącego na fotelu, z tym samym wyrazem przerażenia w jego czerwono-zielonem obliczu jaki widzieliśmy wczoraj.
— Co ci jest, moja rybko? Czy na prawdę jesteś chory!
— O, o, panie marszałku, wołał sprawnik, trzymając w każdej ręce klapę od kamizelki i usiłując ją zapiąć. Było to niepodobieństwem, kamizelka bowiem nie schodziła się z przodu o pół łokcia.
— Matko najsłodsza! zawołał marszałek, jakie okropne wzdęcie!
— To są skutki rydzów, jak mówiłem, zauważył doktor. Jest to wypadek bardzo fatalny! Bardzo niebezpieczny!
— Ależ ratuj go, doktorze, ratuj! Pocóż, do miliona djabłów, uczyłeś się medycyny?
— Niech pan będzie łaskaw nieużywać djabłów, panie marszałku, jęczał pacjent — ja... ja... jestem grzeszny człowiek... katolik...
— Aha chcesz księdza! Marcin, w galop po księdza do Konstantynowa!
— Jeżeli tylko w czas przyjedzie, mruknął doktor.
— No, ale miłosierdzie boskie jest bez granic, zauważył marszałek. Zresztą nie możesz mieć zbyt ciężkich grzechów na sumieniu kapitanie?
— Ach, panie marszałku, powtarzał sprawnik, usiłując ciągle jeszcze zapiąć kamizelkę, ale nadaremnie. Człowiek jest ułomnym, bardzo ułomnym!
— Co, czy brałeś może... łapowe, hę?
— Oj brałem, brałem! Boże miej litość nademną!
— Robiłeś fałszywe donosy, czy tak?
— Litości, litości! Robiłem! Tu sprawnik, jak gdyby chciał ukryć przed sprawiedliwością Niebios czarne wnętrze swojego serca, szarpał i ciągnął swoją kamizelkę, z rozpaczliwem natężeniem, ale zapiąć jej nie mógł, owszem zdawała się co raz węższa.
— I kradłeś może kazienne pieniądze? — ciągnął dalej nielitościwy marszałek. — Przyznaj się, a Bóg ci przebaczy!
Nie potrafię opisać dalej tej komicznej spowiedzi, dosyć że sprawnik przyznał się powoli do wszystkich swoich sprawek i niektóre z nich opowiedział nawet szczegółowo. Nakoniec marszałek zapewnił go, że czeka go na tamtym świecie długa bardzo katorga i wezwał ponownie doktora, by ratował ciało, bo co do duszy nie ma żadnej nadziei — poczem kazał się zatoczyć z fotelem do swego pokoju, gdzie wybuchł spazmatycznym śmiechem. Prawdę powiedziawszy, śmieliśmy się wszyscy, podczas gdy doktor dokazywał cudów w swoim zawodzie i po niejakim czasie oznajmił nam że pacjent jego przyszedł do siebie, i że już nie potrzeba księdza. Nadzwyczajnej tej kuracyi dokonały nożyce, za pomocą których rozpruto bez wiedzy sprawnika podszewkę kamizelki, którą poprzednio zszyła była klucznica.
Po śniadaniu, marszałek prosił nas do ogrodu, gdzie zasiedliśmy w pięknej altanie nad szerokim dość, ale nie bardzo głębokim strumykiem, przerzynającym park i tworzącym opodal dużą sadzawkę. Gospodarz bawił nas dykteryjkami, w których nie źle naśladuje Radziwiłła Panie Kochanku, ja i Franciszek słuchaliśmy ich z nabożeństwem, podczas gdy porucznik, mocno zadąsany, przechadzał się po alejach i wkrótce znikł nam z oczu. Nagle, wpada on pomiędzy nas z wyrazem największego przerażenia w twarzy i woła:
— Uciekajcie! Ratujcie się! Pies wściekły! Franciszku leź na drabinę!
W istocie nie było rady, żaden z nas bowiem nie miał nawet laski w ręku. Salwowaliśmy się tedy obydwaj z Franciszkiem na drabinę, która stała przyparta do wysokiej jabłoni, ale marszałek daremnie usiłował pójść za naszym przykładem, a na nieszczęście, odesłał był przed chwilą kozaka, który go woził w fotelu. Tymczasem strach ma wielkie oczy i dobre nogi, marszałek zapomniał na moment o swojej podagrze, zerwał się i skoczył w potok, z zadziwiającą szybkością i lekkością. Przypuszczał on zapewne, równie jak wielu innych, że pies dotknięty wodowstrętem nie pójdzie do wody, co zresztą jest mylnem, jak się sam przekonałem. Na nieszczęście dno potoku było kamieniste, p. Czarnokoński utknął i skąpał się jak długi, w zimnej wodzie, podczas gdy porucznik pobiegł dalej do pałacu. Trwało to sporą chwilę, nim wołanie nasze zaalarmowało służbę i ta przybiegła na pomoc swemu panu. Kozacy wyciągnęli marszałka z wody, a wraz z nimi zjawił się porucznik i wśród wykrzykników pełnych troskliwości o zdrowie naszego gospodarza, otulił go tą samą salopą, która jemu w nocy za okrycie służyła, w dodatku zaś, włożył mu na głowę watowany kaptur, także należący do klucznicy. W tym stroju odwieziono marszałka do pałacu, gdzie rozebrano go, położono do łóżka i napojono gorącym ponczem. Z miny porucznika można było domyśleć się że historja o psie wściekłym miała w sobie tyle prawdy, co nocny nasz alarm ogniowy. Przyznasz, że zemsta była słuszną, ale srogą, marszałek mógł bowiem odchorować swoją kąpiel w sukniach równie dobrze, jak porucznik swoją nadpowietrzną wyprawę w koszuli. Na szczęście żadnemu nic się nie stało, a nadto, marszałek przyjął tego „byka za indyka“ z bardzo dobrą miną i porucznik, na odjezdnem, musiał jeszcze przyjąć w prezencie od niego bardzo cennego konia, na znak zgody. Gospodarz nie chciał nas puszczać, ale ja, po obiedzie, pod żadnym warunkiem nie chciałem zostać dłużej w Szalenicach, obowiązując się prowadzić jeszcze dzień jeden tamtejszy tryb życia. Nadmienię tylko że sprawnika, który tymczasem zmartwychwstał, karmiono znowu dalej, jak na zarznięcie i że nie sprzeciwiał on się temu wcale, rydzów już tylko jeść nie chciał, mimo wszelkich przedstawień marszałka i doktora, że należy „wybić klin klinem“!
Zabawiliśmy jeszcze parę dni u Franciszka. Z powrotem temu roztrzepańcowi Józefowi, sprzykrzyło się siedzieć w koczu, wylazł więc na kozieł i wziął lejce od Wasyla. Protestowałem, ale daremnie, przeciw tej zmianie woźnicy, wiesz bowiem doktorze, jak nienawidzę nieostrożnej jazdy — cóż kiedy paniczowi podobało się koniecznie narażać nas na skręcenie karku. Ma się rozumieć, że zjeżdżając w jednem miejscu z góry, nie pozwolił zahamować powozu, orczyk uderzył jednego z biczowych koni po nogach, cała czwórka dała z nami drapaka i zamiast na most, zjechaliśmy do rowu i złamaliśmy dyszel. Szczęściem nikomu nic się nie stało i tylko było niepodobieństwem jechać dalej. Potrzeba było wyprawić Wasyla do najbliższej wsi po pomoc. Za kwadrans ujrzeliśmy pędzącą ku nam dziarską czwórkę i ze zgrabnej dorożki, którą ciągnęła, wyskoczył — oczywista rzecz, tenże sam p. Modest Dynicki, o którym wspominałem poprzednio i którego poznaliśmy u Franciszka. Pokazało się, że jesteśmy na jego terytorjum, i że niepodobieństwem było nieprzyjąć uprzejmych jego zaprosin. Tym sposobem znaleźliśmy się niespodzianie w Młynówce, w gościnie u kawalera. O ile uważałem, Elżusia wcale przyjemnie była dotknięta tym przypadkiem, a gdybym jej nie znał lepiej, miałbym ochotę podejrzywać ją, że namówiła brata, ażeby nas wywrócił właśnie w tem miejscu. Tak zaś jak rzeczy stoją, podejrzywam tylko pp. Modesta i Józefa o spisek na mój dyszel. Już to, jeżeli p. Dynicki chciał, ażebyśmy zobaczyli jego gospodarstwo, to wyznać muszę, że miał się czem pochwalić. Nie widziałem w całym kraju pól lepiej uprawionych, ani piękniejszego inwentarza, ani porządniejszych zabudowań gospodarskich — a masz wiedzieć, że p. Modest objąwszy przed czterema laty majątek po stryju, zastał tylko same rudera, długi, charty i konie wierzchowe. Folwarki były oddane w zastaw lichwiarzom, za bezcen, dwór bez drzwi i bez okien, stawy, przynoszące obecnie parę tysięcy rubli przychodu, zapuszczone od niepamiętnych czasów, a poprzedni właściciel nie mógł dostać w miasteczku funta herbaty, albo i mięsa na kredyt. Obecnie, jak powiadam, jest to jeden z najlepiej zagospodarowanych majątków w całej Polsce, p. Dynicki, gdyby chciał, mógłby w Berdyczowie, albo w Żytomierzu pożyczyć 50.000 rubli na słowo, bez kwitka, mieszka jak w raju, wśród prześlicznie utrzymanych ogrodów i sadów, a w domu u niego jak w pudełku, wszystko schludne i pełne elegancji. Wyobraź sobie, że wszystkich tych cudów dokonał młody człowiek, który kształcił się na adwokata i zaledwie kiedy był na wsi, i porównaj to z majątkiem biednego Bronia Wojnowskiego, który, jak to mówią, zęby zjadł na gospodarstwie!
Jest w Młynówce stelmach domorosły, który podjął się naprawy mojego koczu i wcale dobrze wywiązał się ze swojego zadania, ale, bodaj czy nie z polecenia swojego pana, nie kwapił się z nim jakoś, pod pozorem, że musi iść gdzieś aż o dwie mile po suchy i twardy materjał. Dość, że dopiero trzeciego dnia rano ruszyliśmy do Starego Konstantynowa, gdzie nas obiecał odwiedzić p. Dynicki, ale dotychczas jeszcze nie był. Natomiast czyhała tylko na nasze przybycie panna Tabicka i ledwie mieliśmy czas przebrać się, musieliśmy iść do niej na herbatę, bo przyjechała pani z hrabiów Kawkowskich Borczyńska z synalkiem wcale niepoczesnym drągalem. Pojawił on się w jakimś kraciastym kubraku i w butach ze sztylpami i rozmawiał tylko po francuzku, najwięcej o operze i balecie paryzkim i warszawskim. Przytem bawi się p. Ewaryst z angielska w „bałagułę“, wiecznie kupuje i sprzedaje jakieś wózki i konie, grywa w djabełka i w sztosa i pogardza wszystkimi, którzy robią co innego. Zaraz po pierwszym spotkaniu nastąpiło żwawe starcie między nim a Elżusią, odezwał się bowiem z przekąsem o gospodarskich zabiegach p. Dynickiego, a dziewczyna, powiadam ci, palnęła mu na to taką cycerońską orację o obowiązkach obywatelskich, że nie chciałem wierzyć własnym uszom i dotychczas nie wiem, zkąd jej się wzięła ta swada. Józio zawarł z nią widocznie przymierze zaczepno odporne, a ponieważ cała francuzczyzna pana Ewarysta nie zdoła pokryć ignoracji, którą jest formalnie nadziany i naszpikowany, więc kłuli go oboje nielitościwie i byliby mamunię i ciocię Tabicką doprowadzili do desperacji, gdyby zacne te matrony zdolne były domyślić się o czem mowa. Nazajutrz ledwieśmy powstawali, pojawiła się panna Tabicka w naszym hotelu, i rozpoczęła otwarcie swoje swaty. Elżusia rozpłakała się, Józio wyszedł z pokoju, trzasnąwszy drzwiami, a ja także dość zły w głębi duszy, starałem się, o ile mogłem być dyplomatą i uspokoić wszystkie strony. Musisz wiedzieć, że Tabicka objawiła zamiar zapisania całego swojego majątku Elżusi, chociaż więc ta ostatnia ma wcale ładny posag i chociaż p. Borczyński byłby najgorszą partją pod słońcem, uważałem za rzecz stosowną nie zrażać kochanej ciotuni od razu i dopiero po jej odejściu uspokoiłem moją siostrzenicę, że ani sam nie myślę narzucać jej męża, ani też nie pozwolę jej teroryzować nikomu. I oto już od dwóch dni powtarzają się ciągle te same sceny, musimy bywać na objadach i na herbatach u panny Tabickiej i na przemian przyjmować jej wizyty i słuchać jej perswazji. Tymczasem Dynicki nie pokazuje się i Bóg wie, jak się to wszystko skończy i jak z tego wybrnie Twój, kochany doktorze stroskany przyjaciel

Maciej Jeżyński.

V.
Stary Konstantynów, 10. września 18...

Nie uwierzysz, kochany konsyliarzu, ile ci wdzięcznym jestem za radę, daną mi listownie. Od tygodnia, stosując się do niej, nacieram się co rana zimną wodą, poczem odbywam pół godzinną przechadzkę; a przekonany jestem, że tylko te środki higieniczne, w połączeniu z Twojemi nieocenionemi pigułkami, utrzymują mię przy zdrowiu i przy życiu, w obec tego wszystkiego, co wycierpiałem, i cobym Ci chciał opowiedzieć, jeżeli zdołam. Dotychczas wszakże w głowie mi się mąci, gdy o tem wspomnę, i nie wiem, jak zacząć. Już to, nie urodziłem się na romansopisarza, i nie potrafię odtworzyć efektów, które mną wstrząsnęły do gruntu; i dla tego też opowiem Ci te straszne historje moim suchym, kronikarskim, chronologicznym stylem.
Nazajutrz tedy, po wyprawieniu ostatniego mojego listu, nie spałem całą noc z powodu, że Reb Wolf Mendlowicz, mój gospodarz, wydawał córkę za mąż, i że cała zgraja żydów i żydówek śpiewała majufes i tańczyła: łachteridibimbambum do samego wschodu słońca, przy rzępoleniu rozmaitych skrzypców, basetli, i cymbałów jeszcze straszniejszych od nadwornej kapeli marszałka Czarnokońskiego. Około siódmej rano zaczęły wjeżdżać i wyjeżdżać z hotelu rozmaite fury, i wszczął się cały hałas piekielny, towarzyszący przebudzeniu się małego miasteczka. Dodaj do tego pluskwy, pchły i zły materac, a pojmiesz, że ledwie około dziesiątej udało mi się zamrużyć oczy. Zacząłem śnić wcale błogo — byłem ponoś u siebie w domu, Wicenty w białym fartuchu prezentował mi świeżo złowione przepyszne pstrągi, i radziliśmy właśnie z Tobą, kochany konsyliarzu, czy kazać je usmażyć, czy tylko odgotować, i podać na stół ze świeżemi, młodemi kartofelkami, gdy nagle wpada ten niezdara Semko, i budzi mię doniesieniem, że „pan hrabia“ Borczyński pyta się, czy „jaśnie pan“ przyjmuje. Pierwszym objawem przebudzenia się z mojej strony było to, że Semko za „pana hrabiego“ dostał jaśkiem w głowę, a za „jaśnie pana“, ogromny żydowski lichtarz o cal tylko rozminął się z jego uchem. Nie sposób odzwyczaić go od tej głupiej lokucji. Swoim trybem wszakże, stał on jak mur koło drzwi, i powtarzał doniesienie o przybyciu „pana hrabiego“ z wizytą. Nie było rady, potrzeba było wstać i przyjąć gościa. Kazałem go prosić do drugiego pokoju, i ubrałem się, jak mogłem najprędzej. Ściśle rzecz biorąc, mogłem go przyjąć w szlafroku, ale trzymam się tej zasady, że w obec ludzi ladajako wychowanych, należy zachować formy towarzyskie z jak największym rygorem. Wchodzę tedy, ubrany od biedy, i zastaję pana „hrabiego“, Ewarysta, gwiżdżącego w oknie jakąś szansonetkę parysko-wołyńską. Spostrzegam, że jest niezwykle strojnym, włożył bowiem zamiast butów trzewiki, zamiast kraciastego kubraka, kraciaste dolne ubranie, a po wierzchu miał jakiś rajtfraczek, kusy wprawdzie, ale przynajmniej czarny. Toaletę tę uzupełniało szkiełko na ogromnie szerokiej tasiemce, wraz z miękkim popielatym kapeluszem i angielskim szpicrutem.
— Witam pana u siebie, rzekłem.
— Bon jour, Monsieur Jeżyński.
— Niechajże pan raczy usiąść!
— O, merci! Je n’aime pas á etre assis.
— Mniejsza o to. Wybaczy pan wszakże, że jako człowiek wiekiem znacznie starszy, zrobię Mu jednę uwagę. Mówię po francuzku, i nie jestem nieprzyjacielem francuzczyzny — najpierw dla tego, że jest to język, którym prawie cały świat przejść można, a powtóre ponieważ broni on nas nieraz od konieczności rozmawiania niemilszym o wiele bełkotem, z kreishauptmanami, gubernatorami i tam dalej. Ale szlachcic, ze szlachcicem, mojem zdaniem,, może kontentować się polską rozmową, i dlatego, jeszcze raz, wybaczy pan, że francuzkiej konwersacji z Nim prowadzić nie będę!
— Tant mieux! Ja także bardzo lubię mówić po polsku. Więc, jak to mówią (tu p. hrabia raczył usiąść) przystępuję do rzeczy. Czy nie mógłbyś pan powiedzieć mi,... e... tego jakie są właściwie interesa majątkowe panny Elżbiety... comment s’appelle-t-elle?... no, tej siostrzenicy pańskiej?
Daję Ci słowo, kochany doktorze, że nie zmieniłem ani jednego wyrazu w tem wiekopomnem przemówieniu p. Borczyńskiego, i że przytaczam je tak wiernie, jak stenograf. Daję Ci także słowo, że tylko zerknąłem, czy nie ma gdzie w pobliżu mojej laski, ale uspokoiłem się natychmiast i odzyskałem więcej zimnej krwi, niż było potrzeba. Nota bene, drugie drzwi pseudo-salonu p. Wolfa Mendlowicza były odchylone i prowadziły do pokoju, w którym ulokowana była Elżusia ze swoją pokojówką, a wiesz, że za nic w świecie nie zrobiłbym awantury w obecności kobiet. Tylko wargi drgały mi tak, że zaledwie zdołałem mówić.
— O ile mi wiadomo, panie Borkiewicz (powiedziałem umyślnie Borkiewicz, choć wiedziałem, że nazywa się Borczyński), o ile mi wiadomo, siostrzenica moja nie proponowała panu przystąpienia do żadnej spółki kupieckiej lub fabrycznej, by pana mogły interesować jej stosunki finansowe. Ale — ponieważ mowa o pieniądzach, więc czy nie mógłbyś pan powiedzieć mi, ile pan właściwie masz długów, monsieur... ah, çà, comment vous appelle-t-on?
— To jest... ja właśnie chciałem... bo to, panna Tabicka... nie, ale po co obwijać rzecz w bawełnę... ja przyszedłem... je suis venu... moja mama... elle est née comtesse Kawkowska... ja... ja proszę o rękę panny Elżbiety Wielobrodzkiej, a do pana, jako do opiekuna...
— A, to co innego, to do mnie nie należy! Elżusiu, — zawołałem, zbliżając się do drzwi — czyś już ubrana?
— Już, wujciu!
— No, to chodź tutaj. Oto jest p. Ewaryst Borczyński. Jak widzisz, ma rajtfrak, szpicrut i szkiełko; i oświadcza się o twoją rękę. Jesteś pod moją opieką, ale chodzi tu o twój los, więc musisz odpowiedzieć sama za siebie. Czy przyjmujesz? Czy może żądasz czasu do namysłu? Mów dziecko? Milczenie, i wielka bladość w obliczu dziewicy.
— No, mów, Elżusiu!
— Józiu, Józiu! — jęknęła z płaczem dziewczyna, która rzeczywiście słyszała całą moją rozmowę z p. Ewarystem, i teraz rzuciła się na szyję brata, wchodzącego w tej chwili do pokoju.
— Józiu! krzyknąłem drżąc z gniewu, wyrzuć tego d... za drzwi! Nim wymówiłem ostatnie słowo, rajtfrak, szpicrut, szkiełko, kapelusz, francuzczyzna i wszystko co było panem Ewarystem, leciało przez korytarz żydowski ku bramie, jak kula armatnia. Na nieszczęście, w kurytarzu, pocisk ten uderzył prosto, w nos Bińci Tabickiej, której ucho już od kwadransa znajdowało się u dziurki od klucza, i która teraz comme de raison, zemdlała od razu, bez awizacji.
I oto koniec pierwszego aktu dramatycznych moich cierpień. Wyobraź sobie, doktorze, Bińcię Tabicką leżącą na poprzek kurytarza, mnie, Elżusię, jej Franię, Józia, Wasyla, Semka, cztery żydówki, dwóch miszuresów, i konewkę wody — a będziesz miał tableau, jakiego i w paryskich teatrach pokazać ci nie potrafią. Najsmutniejszą wszakże stroną całej tragedji było dla mnie, że Józio, przerażony zemdleniem ciotki, i powstrzymany w pierwszym impecie, nie miał czasu dopaść p. Ewarysta i powiedzieć mu do ucha, mojego zdania o całej tej sprawie.
Akt drugi rozpoczął się oczywiście trzeźwieniem Bińci, odszukaniem jej pieska, i długiemi wylewami czułości między temi dwiema istotami, rozumiejącemi się nawzajem, ale przez resztę świata nierozumianemi. Gdy już Fiduś przestał skomleć, a Bińcia mdleć, wszystko skrupiło się na mnie. Pokazało się, po francuzku i po polsku, że jestem najobrzydliwszym i najstraszniejszym z tyranów, że Elżbieta, ginąc z miłości dla p. Ewerysta, boi się wyznać to z obawy, iż mógłbym zamknąć ją na wieki do klasztoru, że zagradzam przyszłość jedynemu z dwojga dzieci nieboszczki rodzonej mojej siostry, że Borczyński i Kawkowscy byli na świecie, kiedy jeszcze o Jeżyńskich i Wielobrodzkich nikt nie słyszał, i kiedy jeszcze król Ćwioczek zaledwie w pierwszych majtkach chodził, i że Bińcia w ogóle tego wszystkiego nie przeżyje, ale umrze bez żadnej delaty, tu zaraz, na połamanej i podartej kanapie p. Wolfa Mendlowicza. Frania (której Bińcia darowała była przed dwoma tygodniami starą czarną suknię jedwabną i szal pomarańczowy) rozszlochała się i zaczęła spazmować, Elżusia beczała już od dawna, a ja i Józio patrzyliśmy na siebie, jak winowajcy. Już to Bronio Wojnowski ma słuszność, że łzy kobiece mogą skonfundować człowieka z kretesem. Co powiesz na to, że przez moment zdawało mi się, że źle pojąłem całą sytuację, i że Elżusia, kto wie, czy nie byłaby przyjęła deklaracji p. Borczyńskiego, gdyby nie moja niechęć do tego młodzieńca? Zacząłem już nawet ekskuzować się, i plótłem Bóg wie co, a Bińcia rezonowała coraz głośniej i potężniej, gdy w tem, los przyjazny, sprowadził — p. Modesta Dynickiego. Trudno było rozprowadzać dalej sceny familijne w przytomności obcego człowieka, a zresztą, Elżusia jakoś tak nagle z andante lacrimoso wpadła w zwykłe adagio, a z adagio do allegro, i Bińcia tak prędko wyniosła się do domu, że odzyskałem równowagę umysłu, i poleciłem Semkowi, by jako elew Wicentego stanął przy rondlach i garnkach, i zaimprowizował obiad, albowiem mamy gościa, i nie pójdziemy dzisiaj do panny Tabickiej...
Ale to dopiero koniec drugiego aktu!
Dynicki zabawił u nas przeszło godzinę, poczem oddalił się, obiecawszy przyjść na objad o drugiej. Teraz dopiero miałem czas do spokojnej refleksji i począłem żałować, że nie miałem go pierwej, bo zaczęło mi się zdawać, że postąpiłem sobie nieco za sangwinicznie i z p. Borczyńskim i z temi zaprosinami na obiad. Elżbietka przerwała mi ten rachunek z mojem sumieniem, okrywając moje ręce pocałunkami, i powtarzając z łkaniem, że jestem dobrym, kochanym wujaszkiem, któremu całe życie winna będzie wdzięczność. Możesz sobie wyobrazić, albo i nie, że byłem zdumiony tym wylewem uczucia, nie pojmowałem bowiem z początku, o co chodzi. Potrzeba było dłuższej indagacji, ażeby się dowiedzieć, że Elżbieta nie miała sama odwagi sprzeciwić się cioci Bińci i że nadto, z oględnego mojego sposobu wyrażenia się, podczas kilkudniowych swatów, powzięła była mylną opinię, jakobym sprzyjał konkurom p. Ewarysta. Była więc w rozpaczy, że jej przyjdzie wyjść za mąż w brew jej woli; ale „miała niesłuszność, bo powinna była wiedzieć, że złoty i nie wiem już jaki wujaszek, nie dopuści do tego, aby miała być nieszczęśliwą całe życie“. Jakie to biedne są dzieci bez matki, a szczególnie dziewczęta! Wszak gdyby nie nadnaturalna głupota p. Borczyńskiego, mogło się wszystko tak ułożyć, jak tego chciała Bińcia, i Elżusia była by się dała zaprowadzić do ołtarza, nieprzymierzając jak cielątko do jatek!
— Hm, hm, moje dzieci — rzekłem nie bez szczerej skruchy — pokazuje się, że ja stary od kilku dni robię same głupstwa. Najpierw, nie wiedzieć po co bawiłem się w dyplomację z Bińcią, bo mi nadmieniła, że chce ci zapisać swój majątek...
— Ja nie potrzebuję jej majątku! — przerwała mi Elżusia energicznie.
— Wiem, wiem o tem, moje serce, i dlatego powiadam, że niepotrzebnie dyplomatyzowałem i nabawiłem cię strachu. A następnie, niepotrzebnie uniosłem się wobec tego Borczyńskiego i obszedłem się z nim po grubijańsku. Powinienem był dać odprawę ostrą, ale w delikatniejszej formie.
— On się tam właśnie zna na delikatności! zawołał Józio.
— Im mniej się zna na niej, tem dotkliwiej byłby ją uczuł. Ha, cóż robić, stało się, choć źle się stało. A i to także ponoś nie dobrze, że prosiłem p. Dynieckiego na obiad, tu w oberży. Gotowe ztąd powstać jakie plotki.
— Ależ wujciu, on nas tak gościnnie przyjął w Młynówce! I, o! jak to dobrze, że mi wujcio przypomniał obiad! Myślałam o tem już pierwej, że trzeba będzie pójść doglądać Semka bo Bóg wie, co on tam nagotuje!
Z temi słowami wybiegła do kuchni. Możesz wiedzieć konsyljarzu, że Semko jest wzorowym kuchtą, i że nie raz doświadczyliśmy tego w ciągu naszej podróży, a nigdy Elżusi nie przyszło na myśl stać nad nim i zaglądać do jego rondlów, aż dopiero teraz, kiedy p. Modest miał być na obiedzie. Uśmiechnąłem się na tę myśl i powiedziałem do Józia, że nie przypuszczam, ażeby jego siostra po sześcioletnim pobyciu na pensji we Lwowie mogła dać jakie pożyteczne instrukcje Semkowi w jego obecnym kuchennem posłannictwie. Józio rozśmiał się także i fizjonomje nasze wyrażały jak najlepszy humor, kiedy naraz drzwi się otworzyły i stanęła w nich, z rękami wpartemi w boki, Bińcia Tabicka.
— A pięknie, bardzo pięknie! Zrobić burdę karczemną, ubliżyć damie i śmiać się potem do rozpuku! Potrzeba w istocie wychować się między opryszkami w Karpatach, ażeby zdobyć się na takie bohaterstwo!
— Bińciu, Bińciu, uspokój się, albo wejdź przynajmniej do pokoju, bo jeszcze się cały Stary Konstantynów zbiegnie tutaj, jak na jakie widowisko. Proszę cię siostruniu!
— Nie siostruniaj ty mię, obejdzie się bez tego, niech przynajmniej ludzie nie wiedzą, jaką mam godną parentelę! Cha cha! Wiem ja już wszystko, sprowadziliście tutaj tego jakiegoś skrybenta z Warszawy i chcecie mu sprzedać dziecko mojej siostry! Wiem ja, wiem, takie sprawki wychodzą zawsze na wierzch, jak oliwa! Pan Dynicki proszony jest na obiadek — ale, poczekajcie! Franciszka! Franciszka!
— Słucham pani, odrzekła Frania.
— Tutaj jest moja waza i czajnik i dwa talerze głębokie, a trzy płytkie. Ażebyś mi to wszystko oddała natychmiast mojemu człowiekowi, który czeka w bramie. P. Dynicki może jeść z miski, a nie z mojej porcelany. Słyszysz co ci mówiłam?
— Słucham pani.
Byłem zły, jak sto djabłów, ale usłyszawszy ten wyrok srogiej zemsty, popatrzyłem na Józia i obydwaj parsknęliśmy homerycznym śmiechem. Tego tylko jeszcze brakowało. Tabicka przyskoczyła do mnie jak furja, z zaciśniętemi pięściami. Na szczęście nie jestem tak małodusznym jak sąsiad Bronia, p. Mleczyński, i wytrzymałem ten atak nie mrugnąwszy okiem.
— Powiedz-że mi acani przynajmniej, czego chcesz ode mnie? — zagadnąłem spokojnie.
— Acani! zapiszczała — mocny Boże, on mię nazywa acani!
— No, skoro nie siostrunia, to acani.
— A ty... ty, ty... acan!
— Nie mam nic przeciwko temu.
— Macieju! zawołała, zmieniając nagle ton jak organista zmienia rejestr w organach. — Macieju! Bracie miej litość nademną! Czy godzi się tak postępować z siostrą, czy masz ty serce!
— Ależ tu nie chodzi o serce, tylko o dwa talerze głębokie, a trzy płytkie!
— A to nic, że obszedłeś się tak okropnie z synem najlepszej mojej przyjaciółki, że skompromitowałeś mię śmiertelnie, bo przecież ja ją zapewniłam, że Ewaryst będzie przyjęty i że czekacie tylko na deklarację!
— A wiesz ty jak mu się udała ta deklaracja? I czy wiesz, że Elżusia go nie chce?
— Elżusia go nie chce! A od czegoż ty jesteś mężczyzną i opiekunem? Zresztą, jeżeli Elżusia nie chce, to dobrze, nie dostanie ona kopiejki z mego majątku.
— Nie bardzo jej tam to potrzeba. Ma ładną wioskę, i sześćdziesiąt tysięcy ztr. w austrjackich cwancygierach pełnej wagi. Bardzo to zresztą pięknie z twojej strony, że chciałaś przyczynić się do zapłacenia długów p. Borczyńskiego, ale mogłaś to zrobić nie narażając Elżusi na takie zamęzcie.
— Powiadam ci że Ewaryst jest najlepszą partją na Wołyniu!
— W takim razie, czemu go nie zatrzymasz dla siebie?
Anim się spodziewał, jaki czarodziejski skutek wywoła ta uwaga, o której nie potrzebuję dodawać, że nie była zrobioną na serjo. Bińcia nagle usiadła na kanapie, spuściła skromnie oczy i szepnęła, jak pensjonarka:
— W istocie... Borczyńska wspominała mi o tem parę razy.. ale.. jest zawsze pewna różnica wieku...
— No, jest tam jakaś różnica (i w istocie jest, o całych 35 lat, ale tego nie uważałem za stosowne nadmieniać), ale czy podobna dobierać małżeństwa tak, ażeby zawsze pan młody i panna młoda byli w jednym wieku? Oto np. ja, gdybym się chciał żenić, wziąłbym osobę o dwadzieścia lat młodszą odemnie i wcaleby mię nie raziła ta różnica. To samo może się stać w odwrotnym stosunku. (Tu Józio nie mogąc zapewne dłużej zachować miny serjo, wyszedł z pokoju).
— To bardzo rozsądne zdanie! Pragnęłabym, ażeby cię Borczyńska słyszała, ona ma bardzo wiele szacunku dla ciebie i żałuje zawsze, że ma tak mało sposobności pomówić z tobą.
— Przy najbliższej sposobności nie omieszkam wyłuszczyć jej moje poglądy w tej materji. Ale, à propos, możebyś została na obiad z nami?
— Nie mogę, prosiłam Borczyńską do siebie. Drogi, kochany bracie (tu rzuciła mi się na szyję), prawda że się gniewasz?
— Ja? A to czego?
— To przyjdziesz na herbatę dziś wieczór?
— Jeżeli mi tylko mój reumatyzm pozwoli.
— Przyjdziesz, przyjdziesz! Do widzenia ale z pewnością! Ale, słuchaj — z Borczyńską potrzeba bardzo zręcznie... tak, z nienacka... une fois qu’une idèe la frappe, można liczyć na nią. Do widzenia! do widzenia!
I lekko jak podtatusiały sylf, wydreptała z pokoju.
Otóż masz koniec trzeciego aktu i całej jednej komedji, a początek nowej. Uwolniwszy zaledwie Elżusię od konkurów p. Ewarysta, otrzymałem oficjalną nominację na swata panny Tabickiej!!!
Obiad był wcale dobry, lepszy niż można go mieć w podróży. Szkoda, że mając głowę przepełnioną swatami Bińci, i myśląc ciągle o tem, jakby to zrobić, ażeby czemprędzej być o sto mil od niej, popsułem młodym ludziom humor wzmianką, że jesteśmy na wyjezdnem ze Starego Konstantynowa. Dynicki zamyślił się widocznie, a Elżusia zapytała mię skwapliwie, czy nie odwiedzimy jeszcze raz pp. Janickich w Isakowcach. Odparłem, że zmuszony jestem odmówić sobie tej przyjemności, bo niepodobieństwem jest najeżdżać szlachcica takim taborem, złożonym ze czterech sług i siedmiu koni. Widokrąg zakochanych zachmurzył się tedy jeszcze bardziej, gdy w tem prawdziwy deus ex machina, pojawił się sam p. Janicki Franciszek.
Sprowadzała go nowina równie niespodziewana jak smutna. Pani Wojnowska, którą nie tak dawno zostawiłem w najlepszem zdrowiu, umarła po kilkudniowej chorobie, wyobraź sobie, na zapalenie mózgu! Bronio w szalonym żalu po niej stracił zupełnie głowę — obowiązkiem przyjacielskim było pojechać natychmiast do niego, pocieszyć go i pomódz mu ile możności. Stanęło tedy na tem, że pojedziemy, ja z Franciszkiem, a Józia i Elżusię p. Dynicki odwiezie do Isakowiec, pod warunkiem, że towarzyszyć im będzie tylko Frania i że moje konie zostaną w mieście. Tak to jeden i ten sam wypadek temu sprawić może niewymowną boleść, a tamtemu radość i uciechę. Podczas gdy biedny Bronio pogrążony był w smutku, p. Modest i panna Elżbieta doświadczali wprost przeciwnego uczucia, a ja także rad byłem, że wymknę się Bińci. Nie jestem nawet pewnym, czyli śmierć pani Wojnowskiej nie wydała mi się zaraz w pierwszej chwili ciężkim wprawdzie, ale bardzo mądrem zrządzeniem boskiem. Dosyć, że rozjechaliśmy się o czwartej popołudniu, młodzież w jednę stronę, a my starzy w drugą.
Tragiczne wypadki opowiedziane piórem namaszczonego poety, w pięknej, uchu schlebiającej formie, mogą mieć wielką wartość dla pragnącego silnych wrażeń amatora, ale amatorem tego rodzaju nie bywa zwykle nikt, kogo sama rzeczywistość zdolną jest poruszyć i wstrząść do głębi. Nie wiem, czyli w słowach tych moich nie dotykam jakiej wielkiej prawdy, lub nieprawdy psychologicznej, lub estetycznej — niechaj sobie nad tem Niemcy głowy łamią, ale zauważyłeś zapewne kochany doktorze, że dwa najnieczulsze pod słońcem narody, t. j. Anglicy i Niemcy posiadają w piśmiennictwie swojem największe arcydzieła nowoczesnej tragedji — dzieła Szekspira, Getego i Szylera, podczas gdy wrażliwi Francuzi, Włosi i my Polacy wznosimy się na równy szczebel z tamtymi w rodzaju „podniosłym“ tylko tam, gdzie nie ma okropności, gdzie groza sprawia wprawdzie dreszcz, ale nie budzi wstrętu. Ażeby się jaśniej wytłumaczyć, powiem ci, że mojem zdaniem potrzeba nie mieć nerwów i nie znać w życiu łez, ani prawdziwego smutku, ani rzeczywistego cierpienia, ażeby napisać lub wysłuchać z lubością i zadowoleniem, np. Króla Leara albo Fausta[2] mówię napisać lub wysłuchać, bo przypuszczam, że tworzenie sprawia tyle przyjemności co duchowe połykanie utworu, a ponieważ widziałem Anglików i Niemców chciwie połykających strachy tragiczne i rozkoszujących się w ich smaku, więc przypuszczam, że i stwórcom równie miłą rzeczą musiało być warzenie tej strawy. Wszak sam nieraz zwracałeś moją uwagę, jak rozkosznie Wicenty oblizuje się i uśmiecha, gdy wnosi na stół owe zrazy zawijane, w których przyrządzaniu jest niezrównanym mistrzem: Przypuszczam, że taki liryk, tragik, czy romansopisarz, równie jest zadowolonym ze swojego fabrykatu, i winszuję mu jego konstytucji fizycznej, czy psychicznej, ale — nie posiadam jej niestety. Mógłbym opisać szeroko i długo, choć niezręcznie — kłótnie ze staremi babami, głupstwa szlacheckie, złe drogi, bole brzucha, wesela, imieniny, chrzciny i t. d. — ale gdybyś mię zabił, nie potrafiłbym zdać ci sprawy z śmierci choćby najobojętniejszej mi osoby, z żalu osób pozostałych, z pogrzebu, i z tego wszystkiego, co towarzyszyło tym faktom. Dla tego też nadmienię tutaj tylko krótko i węzłowato, że zastaliśmy Bronia w stanie zupełnej prawie bezwładności umysłowej i fizycznej, i tak przygnębionego stratą, którą poniósł, że dziki zwierz byłby się ulitował nad nim. Z początku udzieliło się to i nam, tj. mnie i Franciszkowi, ale, naturalnie, łatwiej nam było opamiętać się i zebrać zmysły. Zarządziliśmy tedy, co było potrzeba, w ten sposób, że jeden z nas na przemian siedział przy nim, i tulił go jak dziecko do piersi, a drugi tymczasem zajmował się pogrzebem, gospodarstwem, Henryczkiem i ciotką. Niechaj ci jeden szczegół wystarczy, ażeby ci dać wyobrażenie, jak dalece przyjaciel nasz potrzebował tej opieki. Miał nieboraczysko jeszcze jakichś paręset rubli w swojej kasie — sumę tę, po części w workach, a po części w bumażkach, schwycił do rąk, gdyśmy go oderwali od katafalku, i zaprowadzili w najodleglejszy kąt jego „pałacu“. Usiłował ciągle przeliczyć ruble, majacząc coś o jakimś rzeźbiarzu w Rzymie, w którym nieboszczka ongi odkryła nowego Fidiasza, i o tem, że ów signiore musi jej koniecznie wykuć nagrobek z marmuru, bo — nieprzeżyłaby tego, gdyby jej kto inny pomnik postawił. Liczył i liczył, rubli na złote, złote na skudy, a te znowu na liry, i odwrotnie — w tem licho nadnosi jakiegoś sługusa w pończochach, który donosi, że dla pomocników murarza, który przygotował grób na cmentarzu, potrzeba — nie pamiętam już, dwa, czy trzy ruble, i tyle a tyle kopijek. Bronio wybucha nagle w płacz nadludzki, rzuca się na szyję swojemu fagasowi, i zaczyna go błagać, że wprawdzie nie ma już ani złamanego grosza, ale że daje mu oto zegarek (nb. złoty, genewski) szpinkę brylantową, dwa sygnety, i kandelaber srebrny ze złota, a resztę odsłuży mu, choćby miał drwa rąbać, ale niech zaspokoi murarza i niechaj mu powie, że wszystko, wszystko będzie zapłacone. Domyślam się, że ten sam jegomość, który przed południem bez ostatecznej racji i bez najmniejszego taktu wyprosił za drzwi p. Borczyńskiego, wykonał w tej chwili akt pozasądowej rumacji na osobie wygalowanego interpelenta, i że obydwaj z Franciszkiem wzięliśmy się wkrótce na serjo do uporządkowania interesów Bronia. Najpierw, na własną rękę, dałem consilium abeundi cioci i labusiowi. Henryczka, pod opieką poczciwego bardzo wikarego z pobliskiej parafji, wyprawiłem do Żytomierza, gdzie umieszczony jest pod dobrą opieką i będzie chodził do szkoły. Począwszy od marszałka, a skończywszy na groomach stajennych, rozpędziłem całą służbę na cztery wiatry, płacąc każdemu jego trzymiesięczne „zasługi“. Nakoniec, posłałem po porucznika Lizdejkę, który jest niezłym agronomem, a niezrównanym organizatorem, przełożyłem go nad wszystkiemi folwarkami, ekonomami i pisarzami, zaasygnowałem mu u Halpera w Berdyczowie tyle, ile potrzeba na połatanie najbardziej krzyczących dziur w gospodarstwie, i sprowadziłem prawnika, przy którego pomocy zrobiliśmy układy z najdokuczliwszymi lichwiarzami. Niech nie zapomnę dodać tutaj, że p. Modest Dynicki, przybywszy na pogrzeb, został z nami, i że był nam nad wszelki wyraz pomocnym, radą, czynem i kasą. Ściśle rzecz biorąc, on wszystko zrobił, on przepłoszył lichwiarzy żydowskich i chrześciańskich, on obliczył, ile Bronio ma długów, jakie płaci procenta, i ile potrzeba w pierwszej chwili, ażeby wprowadzić interesa Wojnowskiego na lepszą nieco drogę. Pokazało się, że wystarczy pięćdziesiąt tysięcy rubli, pożyczonych na 4 od sta, ażeby oczyścić majątek w 15 latach. Daliśmy po połowie, ja i Dynicki, i potrzeba jeszcze tylko przeprowadzenia niektórych formalności prawnych, a z tej strony przynajmniej będzie spokój. Obecnie zabraliśmy Bronia z sobą i wieziemy go do Isakowiec, a p. Modest został z porucznikiem, ażeby mu dać wskazówki co do zasiewów ozimych i pomódz przy zakupnie inwentarza.
Na tem mógłbym skończyć list niniejszy, pisany w drodze, znowu u p. Wolfa Mendlowicza, gdybym ci, kochany konsyljarzu nie był winien końca komedji z Bińcią Tabicką i z jej swatami. Obróć kartkę, i przygotuj się na niespodziankę nielada.
Oto przed chwilą nieoceniona siostrunia wpadła tutaj jak piorun i zażądała kategorycznie, ażeby ktokolwiek z nas — ja, Franciszek, Józio, Dynicki, albo porucznik, wyzwał na pojedynek i zastrzelił pana Ewarysta Borczyńskiego, urodzonego z hrabianki Kawkowskiej. O ile mogłem wyrozumieć z jej impetycznego i niekoniecznie współczucie budzącego opowiadania, nie czekała ona wcale, ażebym rozpoczął przeznaczone mi funkcje swata, ale w mojej nieobecności i ku wielkiemu mojemu ukontentowaniu wypełniła je sama. Otóż, czy pan Ewaryst nie podziela filozoficznych moich zapatrywań na nierówności wieku w małżeństwie, które zyskały tyle uznania ze strony Bińci, czyli też brała się do rzeczy zbyt obcesowo, czyli nakoniec, potomek po kądzieli Kawkowskich obliczył, że 120.000 rubli, które ma Bińcia, nie wystarczą na zapłacenie jego 180.000 długów, podczas gdy wystarczyłyby z czubkiem, gdyby były dodane do posagu Elżusi i do tego, co jej przypadnie „po najdłuższem życiu“, dosyć, że zrobiła się jakaś awantura, o której wiem tylko tyle, że w jej ciągu pan Ewaryst i rodzicielkę swoją, hrabiankę przecież Kawkowską i Bińcię, nazwał obiedwie... zadrżyj konsyliarzu! nazwał je „staremi babami!“ Bardzo to niepięknie z jego strony, ale powiedziałem Bińci, że nie widzę w tem jeszcze dostatecznej racji, bym miał obarczać sumienie moje zbrodnią zabójstwa i wchodzić w kolizję z kryminałami. Sypnęła mi w oczy czemś na kształt „wyrodka i podłego tchórza“ — ale przynajmniej poszła sobie precz, a tymczasem zaprzęgają już konie i wyjeżdżamy ztąd natychmiast, oby jak najdalej. Tak wzdycha Twój przyjaciel

Maciej Jeżyński.

P. S. Wyobraź sobie: W tej chwili pan Wolf przedłożył mi rachunek, w którym domaga się po 10 kop. za garniec owsa, a po 5 kop. za wiązkę siana. Jak radzisz, czy zapłacić, czy posłać po czastnego prystawa? I nie zapomnij, kochany konsyliarzu, przysłać mi odwrotną pocztą pudełko genjalnych Twoich pigułek. Kończę, bo Wasyl już zajechał.

VI.
Wołoczyska. 20. września.

Drogi doktorze! Nie pisałem dawno, bo nie miałem ani chwilki czasu. Komornik Otyłowski musiał ci donieść, że poleciłem mu wniesienie prośby do forum nobilium w Stanisławowie, ażeby pozwolono na zamążpójście Elżusi. Domyśliłeś się tedy zapewnie, że pan Modest Dynicki oświadczył się i że nie doświadczył losu p. Ewarysta. Stało się to w Isakowcach i scena była bardzo rzewna, wszystkie panny płakały, nie wiem, czy z radości, że Elżusia ubierze się w czepek, czy z żalu, że p. Modest dostanie żonę. Walny chłopak, nie uwierzysz, jak doskonale zaaranżował interesa Wojnowskiego. Ślub odbędzie się u mnie na św. Katarzynę, która była patronką nieboszczki mojej siostry, a matki Elżusi. Bronio przyszedł już trochę do siebie, wyprawiliśmy go do Żytomierza. Niech się zajmie synem, to go przywoła do życia. Pigułek nie otrzymałem, ale mniejsza o to, za pięć dni będę je miał bezpośrednio z Twoich rąk, najserdeczniejszy z synów Eskulapa. Byłbym zapomniał donieść ci, że Marynia Janicka idzie za mąż, i Hancia także, jedna za dyrektora cukrowarni, a druga za inżyniera architektę. Widocznie to nasz przejazd przez okolicę Starego Konstantynowa wywołał taką skłonność do żeniaczki w kawalerach i tak przychylne małżeństwu usposobienie panien. Tylko Bińcia zrezygnowała stanowczo — na razie przynajmniej. Przypomniała sobie w sam czas, że Józio już anticipando wyraził jej nieukontentowanie p. Ewarystowi, wiesz, wówczas, gdy się tak uniosłem. Otóż sprowadziła chłopca przemocą prawie do Starego Konstantynowa, wycałowała go, zawołała jakiegoś bióroskroba i dwóch świadków i sporządziła testament, na mocy którego Józio jest jej uniwersalnym spadkobiercą. Tem lepiej dla niego, jeżeli panna Tabicka przed śmiercią nie zmieni ostatniej swojej woli, albo dotychczasowego swego panieńskiego stanu. Jest coś matrymonialnego w powietrzu, dowiaduję się właśnie, że Semko oświadczył swój afekt Frani i że będziemy mieli nie jedno, ale dwa wesela na ś. Katarzynę. Potrzeba będzie wybudować chatę na gruncie obok stawiska, przy drodze do Romanówki i wybrać na oborze jałówkę dla tej młodej pary. Jakie to szczęście, że szaleństwo to nie chwyciło się jeszcze i nie chwyci chyba nigdy głowy Twojego przyjaciela, który podpisuje się tutaj po raz ostatni w tej podróży jako Twój niezmienny

Maciej Jeżyński.

VII.
Epilog.

Podczas gdy „Obrazki“ powyższe wychodziły z prasy, oczekiwałem z biciem serca, rychło mię dosiędną gromy, które zbyt ponoś zuchwale wyzwałem w przedmowie. Obawy moje nie ziściły się i mógłbym śmiało epilog niniejszy zamknąć w kilku słowach, cytując horacjuszowskie: „Exegi monumentum“,[3] gdyby mię nie trapiła myśl, że tu musi koniecznie zachodzić jakiś plagjat, tylko nie wyśledzony jeszcze przez żadnego krytyka. Toć plagjaty są istną plagą, prześladującą ludzkość nie od dzisiaj — i w tej chwili np. przypominam sobie, że owe przechwałki, któremi Horacy zamyka 3cią księgę swoich pieśni, znajdują się powtórzone niemal słowo w słowo, w zakończeniu „Metamorfoz“ Owidjusza. Ciekawa rzecz, kto kogo okradł, czy Naso Flaccusa, czy Flaccus Nasona. Co się zaś tyczy moich „Obrazków“ o których aż mi miło wspomnieć w tak dystygowanym towarzystwie starożytnych sanskiulotów — otrzymałem dotychczas same tylko wskazówki, że wspomniane w nich osoby i wypadki znane są powszechnie na Wołyniu. Mówiono mi już nawet, jak się nazywał właśnie marszałek Czarnokoński i że go gdzieś Czajkowski opisał, mam kilku znajomych, którzy znali osobiście porucznika Lizdejkę, ciocię Tabicką i nieboszczkę panią Wojnowską, a co najgorsza, zagrożono mi, że ów p. Borczyński, o którym p. Maciej wyraża się niezbyt korzystnie, ożenił się później i ma już dorosłego syna, który mię niezawodnie wyzwie i zastrzeli za to, że ośmieliłem się rodziciela jego „podać do druku“.
Wszystko to, jakkolwiek po części jest nieprzyjemnem, stanowi przecież dowód niezbity, że „Obrazki“ powyższe są oryginalnie wołyńskiemi. Proszę sobie tedy wyobrazić moje zdziwienie, gdy onegdaj wpada mi przypadkiem do rąk książka, ozdobiona na tytułowej karcie swojej oczywistym fałszem, jakoby była drukowaną w Londynie, w r. 1771, a więc, sto siedm lat temu. Książka to nosi tytuł: „The expedition of Humphrey Clinder, by T. Smollet, M. D.“ i obejmuje sporych 25 arkuszy bitego druku — ale z przykrością zmuszony jestem skonstatować, że w tej liczbie znajduje się także dosłowny prawie przekład powyższych czterech arkuszy mojej pracy literackiej i to prawdziwy przekład, a nie przeróbka bo nie można przecież nazwać przeróbką tego, że ktoś nazwiska polskie i litewskie przetłumaczy na angielskie i szkockie! I o tym to plagiacie Thackeraj w odczytach swoich wyraża się jak następuje:[4]
„Nowela p. t. Humphrey Clinker jest mojem zdaniem, najzabawniejszą powieścią jaką kiedykolwiek napisano od czasu wynalezienia sztuki powieściopisarskiej. Postacie w niej skreślone przez długie jeszcze wieki pobudzać będą Anglików do śmiechu, a z całej książki tryska potok dobrego humoru, niewyczerpany jak źródło Blaududa“ (w Bath).
Słowa te, pochodzące z ust tak kompetentnych, dowodzą, że nie przesadziłem bynajmniej, twierdząc na wstępie, iż „Wędrówki Pana Macieja“ są fragmentem jednego z największych arcydzieł sztuki powieściopisarskiej, ale powtarzam raz jeszcze, że arcydzieło to jest plagiatem, którego sprawca powinien pójść pod katowski miecz krytyki. Dr. Smollet dowiedział się z kądsić, że Jeżyński pochodzi od jeżyny, i dlatego też obywatel ten nazywa się u niego Mathias Bramble. P. Jeżyński jest z Pokucia i chwali „baraninę z połonin“ i pstrągi z Bystrzycy, p. Bramble jest z Walii i chwali baraninę i pstrągi walijskie. P. Jeżyński jedzie na Litwę, p. Bramble do Szkocyi, i chwali ją tak jak tamten Litwę. P. Jeżyńskiego leczy dr. Ludwikowski, lekarz pana Bramble nazywa się dr. Lewis i zawiaduje także domem w jego nieobecności. P. Jeżyński ma reumatyzm, siostrzeńca i siostrzenicę, p. Bramble także. Elżusia wychodzi za mąż za Dynickiego, a panna Lydia Melford za Dennisona. P. Jeżyński ma siostrę cioteczną, która się nazywa p. Tabicka i pragnie wyjść za mąż, a siostra p. Bramble nazywa się Miss Tabitha i chce także zostać mężatką. Bronio Wojnowski ożeniony jest z panną Tomaszewską, a Mr. Baynard z panną Tompson, zresztą cała historja przeniesiona jest żywcem na grunt angielski, z tą różnicą, że morgi nazwane są akrami, a ruble funtami. Trzech sąsiadów na Wołyniu jest pod pantoflami trzech sąsiadek i wszyscy trzej są na prostej drodze do ruiny — otóż dr. Smollett znalazł trzech skwajrów angielskich, którzy czynią to samo; jak gdyby Anglija mogła ostać się dotychczas i wytargować jeszcze od Turków Cypr, przy takiem gospodarstwie szlacheckiem, dzięki któremu my własnej skóry, od tych, co nas drą, wytargować nie możemy! Ale idźmy dalej. P. Jeżyński spotyka na Wołyniu porucznika Lizdejkę, Litwina, znanego całemu Wołyniowi — więc i p. Bramble robi znajomość z porucznikiem Szkotem, który się nazywa „Lismabago“, ale zresztą podobny jest do tamtego jak jedna kropla wody do drugiej. P. Czarnokoński jest marszałkiem na Wołyniu, a w Anglii został baronetem i pisze się „Sir Bullford“, tylko zamiast sprawnikowi płata figla sędziemu, oczywiście, dosłownie te same figle wołyńskie, które opisuje p. Jeżyński i zakończone tą samą zemstą porucznika. Na Wołyniu, równie jak w całej Polsce, jest zwyczaj, że mężczyźni razem z damami wstają od stołu, otóż u pp. Baynardów Anglicy naśladują w tem Wołyniaków, zapomniawszy, że nie są u pp. Wojnowskich. Jednego tylko p. Borczyńskiego nie tknął mi dr. Smollett — jest to typ tak specjalnie Wołyński, że publiczność angielska byłaby się przecież połapała z kim ma do czynienia. Abramko p. Janickiego ocalał także jakimś cudem, ale za to pluskwy ze starego Konstantynowa rozgościły się po wszystkich zajazdach angielskich.
Potrzebaż jeszcze dłuższego wywodu, ażeby wykazać, jak okropnie zostałem pokrzywdzonym przez humorystę angielskiego? Czy może mię kto podejrzywać, że raczej ja z mojej strony dopuściłem się rabunku na utworze dr. Smolletta? Powołuję się na fakt notoryczny, że naszkicowane przezemnie postacie są wołyńskiemi, a nie angielskiemi. Zresztą, widziano już wprawdzie nieraz Wołyniaków zanglizowanych, ale zwołyniaczonego Anglika nikt jeszcze nie widział.
Pozostaje mi więc jeszcze tylko, dla uzupełnienia obrony mojej, a raczej oskarżenia, rozprawić się z tą okolicznością, że w istocie wszystkie encyklopedje i podręczniki literatury utrzymują zgodnie, iż dr. Tobiasz Smollett umarł w Liwornie, 21. października 1770 roku, w 51szym roku swego życia. Jest to okoliczność o tyle niedogodna, że sprawia pewną lukę chronologiczną w żelaznym łańcuchu moich rozumowań. Ale opowiem szanownemu czytelnikowi anegdotę, która pozorną tę sprzeczność wyjaśni przez analogję.
Dyrektor P. wykładając w Stanisławowie grekę, czytał zawsze na początku godziny „katalog“, tj. spis uczniów. Ile razy przy takiej sposobności usiłowano wytłumaczyć nieobecność którego z kolegów słabością, albo tem, że rodzice jego przyjechali, lub czem podobnem, dyrektor powtarzał stereotypowo: „Das ist nur eine Ausrede!“ (to tylko wymówka!) i bez litości notował absencję. Otóż zdarzyło się, że jeden z uczniów, dajmy na to, Iksowski, umarł. Dyrektor czyta katalog i wywołuje jego nazwisko.
— Er ist gestorben! — odzywa się naraz kilkanaście głosów.
— Gestorben, gestorben! — odpowiada p. P. — das ist nur eine Ausrede!

Niechajże sobie dr. Smollett znów drukuje po encyklopedjach, że już dawno umarł; ja w to nigdy nie uwierzę, i spodziewam się, że szanowny czytelnik z grzeczności, pójdzie za moim przykładem. Do Was zaś, bracia literaci, zwracam się na zakończenie z przestrogą: Strzeżcie się plagjatów, jak ognia, i nie wmawiajcie w ludzi, że marszałek Czarnokoński mógł kiedy być baronetem angielskim, a porucznik Lizdejko Szkotem. Nie uwierzycie, jak to boli, w skutek takiego wypadeczku, stać się niegodnym portretu w Dzienniku dla wszystkich. Mam nadzieję, że dr. Smollett nigdy nie ujrzy tam swojej litografji.






  1. Przed laty, gdy gimnazja składały się z 4-rech klas gramatykalnych, a 2 humanitarnych, przejście na uniwersytet stanowiła „filozofja“, której pierwszy i drugi rok zwano, jak w tekście „fizyką“ i „logiką“. P. A.
  2. Przypominam, że pan Maciej Jeżyński żył w epoce, która poprzedziła pp. Coppé, Zola itp. i że przeto nie mógł mieć tak gastronomicznie wykształconego podniebienia czytelniczego, jak szanowna publiczność tegoczesna. P. Autora.
  3. Horacy mówi:
    „Exegi monumentum aere perennius
    .....Quod non imberedax...
    Possit dirnere, aut innumerabilis
    Annorum series...
    Non omnis moriar, multaque pars mei itd. itd.
    Owidiusz zaś:
    ..Jamque opus finivi, quod nec Jovis ira.
    Nec ignis, nec edax poterit abolere vetustas.
    ...Parte meliori mea super omnia perennis astra ferar itd.
  4. The English Hunwuriots, by W. M. Thackeray. Tauchnitz edition, pag. 243.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.