Vox clamantis (opowiadanie)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Vox clamantis
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Siostrze mojej
Janinie Nekanda-Trepczynie.
VOX CLAMANTIS.




I. OJCZYZNA.

Była w dziejach ludzkości chwila wstrząsająca jej posadami do głębin niedocieczonych wtedy, ani dziś, ani jeszcze jutro. Zdarzenie, którego wszystkich dalekich skutków aż potąd nie możemy obliczyć. Błyskawica rozdzierająca ciemności stworzonych rzeczy, tak że ukazały się w mgnieniu odległe światy, ku którym jest przez ciąg wieków droga.
Wokoło takiej chwili musiało być podniesienie poziomu; to też istotnie wszystko, cokolwiek bezpośrednio przed nią lub po niej nastąpiło, posiada niezaprzeczone znamię wielkości.
Kiedyż, przed jakim faktem prolog podobny temu, gdzie, występuje w krótkich, ale nieporównanych rysach historya Poprzednika, duchowego olbrzyma, Chrzciciela?
Jan zalicza się do największych postaci w dziejach ludzkiego cierpienia i pragnienia. Widziany poprzez odstępy całych stuleci, wydaje się zawsze posągiem ogromnym, ulanym z niewzruszonego spiżu.
Cierpienie jego twarde. Duszę jego, o której nas doszły nieliczne, ale niezapomniane wieści, wyczuwamy dziś jako srogą. Jednakże niemasz w tem żadnych odstręczających i martwych znamion, jest to bowiem srogość wezbranej tęsknoty i wiekowego bólu.
W tej spiżowej piersi paliło się płomię i dlatego wszystek człowiek stał się wyrazem niestrudzonego, niezgłuszonego w przestrzeniach czasu wołania; „vox clamantis“...
Ewangelia i tradycya przyoblokły mistycznem światłem narodziny Chrzciciela, matka przyroda kolebkę tego, posępnego później, proroka otoczyła słodyczą ciszy, zieloności i kwiecia.
Były uczone spory o nie nazwane w Piśmie „miasto judzkie“, ojczyznę Wołającego. Wymieniano kilka miejsc, a pomiędzy niemi: Machaerus, Hebron, Betleem i samą Jerozolimę. Jednakże aż potąd najwięcej dowodów, a również powaga przechowywanych ustnie podań, przemawia za położoną wśród wzgórz łagodnych mieściną Ain-Karim, dla chrześcijan: „Św. Jan w górach“.
Już w epoce pierwszych wojen krzyżowych nazywano to miejsce „in Montana.“ Król Baldwin I posiadłość, objętą tem imieniem, nadał rycerzom zakonnym św. Jana w Jerozolimie. Baldwin III nadanie to potwierdził.
Miasteczko znachodzi się o dwie godziny pieszej drogi w kierunku południowo-zachodnim od Jeruzalemu.
Okolica falista. Jeżeli dzień jest piękny i bezobłoczne niebo, następuje przedziwne zestawienie kolorów.
Oto pod głęboko błękitnym stropem roztocz kamienista, szczero-biała, wznosząca się półkręgami, na których wązkie smugi obsianych, jasno-zielonych pól.
W ogóle koloryt Judei jest wielce odrębny; narazie działa uderzająco; potem wywołuje w nas zapatrzenie, w końcu poczyna być urokiem.
Wiosenne niebo bywa tutaj gorąco błękitne, a jednak nie szafirowe; barwy nigdzie nie dochodzą do natężenia, do bogatego zespołu. A przecież światło słoneczne tu wielkie, ulewne, można powiedzieć, srogie. Że w tym zalewie występuje przed oczy świat nie tęczowy, a tylko jasny, blado zielony i biały, to właśnie stanowi niespodziankę, odrębność i urok — trochę smutny.
Dzisiejsze Ain-Karim liczy jakieś 2,500 mieszkańców, przeważnie muzułmańskiego wyznania. Uliczki niezmiernie wązkie wiją się i przeciskają pomiędzy domami, które są niewielkie, kwadratowe, o płaskich dachach, wszystkie z szarego kamienia, całkiem podobne do siebie.
Ożywcze wrażenie sprawia bijące wśród miasteczka źródło. W tym bezrolnym kraju każdy strumień staje się błogosławieństwem dla okolicy, a uciechą dla oczu.
Ponad strugą, która ze źródła wycieka, zbudowano maleńki meczet ze smukłym jak zwykle minaretem.
Księża Franciszkanie posiadają obszerne budynki: klasztor, otoczony ogrodem, hospicyum, czyli dom dla podróżnych, z podwórkiem pełnem kwiecia; z przeciwnej strony szkołę.
W pośrodku wznosi się kościół.
Na lewo od wielkiego ołtarza schody prowadzą do kaplicy, znajdującej się poniżej ogólnego poziomu.
Lampy rozświetlają surową szarzyznę bardzo grubego muru. Według tradycyi, są to ściany komnaty, w której się ongi narodził Chrzciciel, kościół bowiem wzniesiono na domniemanem miejscu domostwa Zacharyasza.
Droga, czy też ulica główna, wiedzie z posiadłości franciszkańskich poprzez miasteczko do źródła i dalej aż do stoku przeciwległego pagórka. Tu wstępować potrzeba, mając na prawo wychylone zza ogrodzenia srebrzysto-zielone gałązki oliwek i ciemniejsze gałązki fig.
Niebawem po lewej ręce ukazują się w murze drzwiczki. Za niemi cmentarzyk, czy wirydarzyk, pełen rzeczywistego uroku; cyprysy stoją cicho, a na krzakach rozkwitają przepyszne, ciemno-czerwone róże.
Ku środkowi studnia, od której miły chłód.
W głębi kościołek „Nawiedzenia“ Elżbiety Zacharyaszowej przez N. Maryę Pannę.
Ewangelia św. Łukasza mówi:
„A powstawszy, Marya w onych dniach poszła na góry z kwapieniem do miasta judzkiego...
„I weszła w dom Zacharyasza i pozdrowiła Elżbietę.
„I stało się: skoro usłyszała Elżbieta pozdrowienie Maryi, skoczyło od radości dzieciątko w żywocie jej, i napełniona jest Duchem Świętym“.
Podobno w VI wieku wznosił się tutaj wielki kościół piętrowy: absyda górnego piętra zachowała się jeszcze nad dzisiejszą kaplicą.
W kaplicy tej jedna rzecz bardzo miła.
Liczne kościoły jerozolimskie i około Jerozolimy są, oczywiście, aż przepełnione obrazami, do których treść poczerpnięto z życia Chrystusa i Maryi. Jednak niezmiernie rzadko widzi się coś prawdziwie pięknego.
Otóż w danym wypadku wyjątek miły. Obraz, coprawda, w kolorycie dość twardy, i znawca znalazłby niejedno do zarzucenia, ale jest pomimo wad tych ekspresya w linii, w ruchu postaci, w twarzach rzetelność poczucia i odczucia; słowem, poezya w tem jest.
Elżbieta wybiegła na spotkanie Maryi. Stoi na pochyłości, wiodącej od progu domu. Stoi, cokolwiek naprzód podana, z wyciągnięciem ogarniających ramion.
W ramionach tych dzieweczka. Nie można określić innym wyrazem.
Głowa Elżbiety owinięta w chusty spływające aż ku dołowi, twarz poorana śladami długoletniej tęsknoty, rozświetlona promieniem nagłego w starości szczęścia.
Zda się nam, że słyszymy, jak mówi:
„A zkądże mi to, że przyszła matka Pana mojego do mnie?“
Pochyla się z nieskończoną tkliwością:
„Oto jako stał się głos pozdrowienia twego w uszach moich, skoczyło od radości dzieciątko w żywocie moim.
„Błogosławionaś, któraś uwierzyła, albowiem spełni się to, coć jest obiecane od Pana...
A dzieweczka, w ramionach sędziwej krewnej leżąca, poczyna odpowiadać: „Wielbij, duszo moja, Pana. I rozradował się duch mój w Bogu, zbawicielu moim“...
Niewysłowiony czar jest w uścisku owych dwu przyszłych matek, świadomych w sobie wszystkiej tęsknoty i wszystkiej pociechy świata.
Według tradycyi na miejscu tego spotkania wytrysło źródło, które zasila zbiornik przed dzisiejszą kaplicą. Kaplica zaś (a w VI stuleciu ów wielki kościół) wznosi się, kędy miał być drugi dom zamiejski Zacharyasza. Elżbieta brzemienna odosobniła się w onym domu i na jego to progu witała przybywającą Maryę.
Wogóle tradycya daje nam rysów niedużo, ale takie, że świetlistemi liniami wyciągają się w przestrzeni ubiegłych, mrocznych wieków. Zaliż nie będzie to sprawą a możnością chciwego serca za śladem owych światełek przeniknąć do głębiny i niewiadomość zapełnić pojawem odczutych, zgadnionych, jakby wskrzeszonych rzeczy?
Naszem jest wszystko, cokolwiek w sobie obaczyć i usłyszeć, wywołać i odkląć możemy. I prawdziwem dla nas to wszystko.
Naprzykład, czyż nie widzimy, jako w błękitny dzień jesienny kamienistą ścieżką po wzgórzach to wspina się, to zsuwa podróżujący orszak kapłana Zacharyasza ?
Lazur niebieski ogarnia tę smutną, spaloną przez letnie skwary ziemię. Osły i muły, objuczone wszelakim sprzętem, albo dźwigające czeladź kapłańską, postępują kolejno wydłużonym szeregiem.
Zacharyasz jedzie w środku: muł pod nim tęgi, bogato przystrojony. Jedzie przed siebie zapatrzon i poważny, jako wiekowi i godności przystało, aliści na twarzy rozlana dziwna słodycz.
Słudzy pomiędzy sobą szepcą o przytrafionem niedawno, a niepojętem zdarzeniu. Oto pewnego ranka wszedł był sędziwy kapłan do kościoła według kolei stanowiska swojego, bo właśnie przypadały nań losem miesiące urzędowania.
„A wszystko mnóstwo ludu było na zewnątrz, modląc się godziny kadzenia“...
I „oczekiwał lud Zacharyasza, a dziwowali się, że omieszkiwał w kościele.
„A gdy wyszedł, nie mógł przemówić do nich, i poznali, jako widzenie widział... A on skiwał na nie i pozostał niemym... “
Jakoż istotnie od onej chwili nic odezwał się jednym wyrazem. „A gdy się wypełniły dni urzędu jego“, wybrał się bardzo śpiesznie w drogę powrotną do domu, gdzie nań oczekiwała podeszła w leciech małżonka, Elżbieta.
Co powie niewiasta, obaczywszy kalectwo męża?
Ścieżka zwraca się ku dołowi. Już za orszakiem na widnokręgu zniknęły długo widziane białe świetne mury Jerozolimy. Jeszcze, jeszcze maluczko, a rozemkną się przeciwlegle wzgórza; powieje miłą rzeźwością od zachowanych po zboczach sadów, od bijącego źródła, od nadziei spoczynku w słodyczy domowych ścian.
Elżbieta, zawiadomiona o rychłem przybyciu, czeka. Wyszła na podwórze, otoczone mieszkaniem, zamknięte główną bramą. Nasłuchuje. Do uszu jej dochodzi dźwięczący świergot ptasi: z przeczystego nieba wprost na głowę spływają ogromne strugi światła.
W tej jasności widziana silna postać kobieca.
Elżbieta ma siłę. Z biódr, rozrośniętych szeroko, mogli się byli narodzić synowie dla Izraela; te piersi wykarmiłyby synów tęgich, to serce nieugaszonym płomieniem przelałoby się w dzieci.
Mocna jest w ciele i duchu.
Dlaczego taką właśnie Pan bezpłodnością pokarał i za co?
Upokorzył ją, jako w początkach Rachel, ale nie dźwignął i nie pocieszył na podobieństwo miłosierdzia, tamtej okazanego.
Oto już „podeszła we dniach swych“ pogrzebała wszelką nadzieję.
Ale nie pogrzebała bólu.
Przeżarł namiętną duszę, a sam nie stępiony żyje. Pali się w ciemnych oczach. Położył się w brózdach na czole, przejawia się czasami w raptownem drżeniu rąk.
Hałas u wrót za progiem, stąpanie licznych bydląt, głosy czeladzi; przybyli.
Co potem zaszło w duszach tych dwojga ludzi, mających wreszcie dosięgnąć szczęścia, wyglądanego przez całe życie?
Zacharyasz, którego najpierwszym odruchem było okazane aniołowi słuszne zdziwienie: „Zkądże to poznam? bom jest stary, i żona moja podeszła we dniach swych“, teraz, pokonany i przekonany znakiem niemoty własnej, radował się niezrównaną słodyczą oczekiwania.
Aliści Elżbieta w olśnieniu szczęścia uwierzyła odrazu. Nie pytała, nie badała, nie dochodziła; w piersiach jej otwarło się morze blasku; wszystko stało się możliwością, słońcem i prawdą.
Upłynęło parę miesięcy. W miejsce dotychczasowych przycinków, uszanowanie sąsiadek poczęło otaczać dostojną matkę; wyróżnioną przez tak niezwykłe błogosławieństwo Boże.
Nie było dla izraelskiej niewiasty poniewierki i ujmy nad pozbawienie potomstwa, ale też w zamian i tryumf dosięgał szczytu, jeżeli dolę upośledzonej dźwignęła niespodziewanie łaska Pana. Spóźnione lata jeszcze przydawały znaczenia, sądzono bowiem, że nadzwyczajnem być musi dziecko, w takich okolicznościach po wołane do życia.
Nagle Elżbieta zapragnęła usunąć się od tych oznak szacunku, przyjaźni i podziwu. Zapragnęła samotności i ciszy.
Dlaczego?
Rozpierało ją poczucie jakiegoś ogromu. Głucho wiedziała, że z tym ogromem połączona jest przyszłość dziecięca, które nosiła w łonie.
Trzeba w cichości duchem uklęknąć przed tajemnicą. Może rozemkną się osłony.
Przytem najpotężniejszą tęsknotą tęskniła do tego syna. W odosobnieniu, w spokoju przyśpieszy sobie chwilę. Bo oto bez przerwy i bez przeszkody pochylać się będzie, jak nad kolebką, nad swojem własnem łonem. Oto, jeszcze zanim uderzy obudzone serce dzieciny, bez przerwy, a z rozkoszą wsłuchiwać się będzie w tętnienie własnej krwi, donoszące zasób tamtemu życiu. Wszystkie momenty dni tak spędzanych, dokoła niej śpiewać będą niewysłowione imię: matka! matka!
Niedaleko miasta na wzgórku stał właśnie domek ustronny, kędy czasami przemieszkiwali we skwary letnie; tam się udała w towarzystwie paru służebnic.
Poczęły płynąć tygodnie bardzo ciche. Niebawem w powietrzu zapowiedziała się wiosna. Figi napęczniały listowiem młodem, jęczmień zielenił się już bujnie na smugach górskich pól.
Natomiast Elżbietę ogarnął ten niepokój, który się zwykł przejawiać na progu do wielkiej wiedzy. Z myśli jej nie schodziły słowa anioła, wypowiedziane Zacharyaszowi czasu widzenia:
„Nawróci wielu synów izraelskich ku Panu Bogu ich...
„Uprzedzi... w duchu mocy Eliaszowej...
„Iżby zgotował Panu lud doskonały...“
Zanadto powszechnem i wytężonem stało się w tej epoce oczekiwanie Mesyasza, aby niewiasta nie zrozumiała ogólnego znaczenia tych wstępnych słów.
Nie tylko w powietrzu odczuwało się blizką wiosnę.
A wszakże niespokojnością przejmował dotknięty, ale niepodniesiony rąbek potężnej tajemnicy; wszystko matczyne serce z cierpieniem wyglądało, rychło po onym wstępie rozbłyśnie królewska, jasna, dopełniająca wieść.
Była wczesna godzina i migotanie rosy w skośnych promieniach powstającego dnia. Poranny świergot jaskółek otaczał Elżbietę, zażywającą przechadzki na płaskim dachu domu. Nagle spojrzenie jej padło na dostrzegalną ztąd drogę. Kilka osób wstępowało pod górę powoli.
Niebawem wyłączyła się z tego grona smukła postać dziewczęca i, przyśpieszając kroku, zmierzała najwidoczniej do wrót domostwa.
Wtedy stało się coś, jak wstrząśnienie, jak błyskawica, jak rozemknięcie strzeżonych długo drzwi. W jednej niewysłowionej chwili brzemienna znalazła się na dole, przed progiem swego dworca i wyciągnęła ręce, wołając dzieweczkę z Nazaretu:
„Błogosławionaś ty pomiędzy niewiastami, i błogosławion owoc żywota twego... “
Teraz wiedziała, do jakiej wielkiej służby narodzi się dzieciątko, którego pierwsze ruchy uczuła, bowiem — „skoczyło od radości”.

Gdy trzej magowie, przybysze z krain wschodu, zatrwożyli serce Heroda opowiadaniem o gwieździe i zwiastowanym królu żydowskim, wydany został, jak mówi Pismo, nakaz „pobicia wszystkich dzieci od dwu lat i niżej, w Betleem i po granicach jego“.
A tradycya w dodatku opowiada, jak siepacze, wypełniając to polecenie, wtargnęli i do miasta, kędy znachodził się dwór Zacharyasza. Prawdopodobne to jest, gdy się zważy na parogodzinną zaledwo odległość pomiędzy Ain-Karim a Betleem.
Owoż wtargnęli siepacze.
Czy słyszymy przeraźliwy krzyk matek, nie mających się nigdy pocieszyć?
Elżbieta porwała synka na ręce. Jest wpośród domu swego, ale wie, że dom jej nie osłoni.
Poprzez odległość wieków uszu naszych dochodzi to straszne bicie zatrwożonego śmiertelnie serca.
Żołdacy już we wrotach.
Tu rozdwaja się pasmo tradycyi. Według jednego opowiadania matka ukryła dziecię za wielkim głazem, a Pan Bóg spuścił na szukających zaślepienie, że nie widzieli. Dzisiaj kamień, wrzekomo ten sam, wmurowany jest w ścianę kościołka „Nawiedzenia“.
Druga wersya, piękniejsza, ukazuje nam matkę ściganą przez siepaczy.
Wybieżała za miasto. Obu rękami przyciska do zdyszanej piersi skarb, dziecko. W szalonym pędzie miga przed oczyma naszemi ciemno-szafirowa suknia i biała osłona, odzienie, które do dziś dnia noszą niewiasty w tej okolicy.
Naprzełaj bieży nieszczęsna, przed siebie w pustkowie a góry. Dobywa ostatnich sił. Za chwilę upadnie na kamienie. A ścigający tuż...
Natenczas przejmujący krzyk: „Skało! o! roztwórz się, twarda skało! przyjmij matkę i dziecię!“
Dopiero późnym wieczorem, gdy przeminęła wszelka obawa, wydostała się Elżbieta z cudownego ukrycia. Cicho było. Gwiazdy migotały w głębokiem niebie. Mrok nie dozwalał rozejrzeć się w okolicy.
Matka ocalonego musiała osunąć się na ziemię w głębokiem podziękowaniu przed Panem.
Ale także osunęła się w trwodze.
Bo wiedziała, że nie wolno jej powrócić do miasta pod groźbą narażenia dziecięcia, a nie wiedziała, jakiem okaże się pustkowie, kędy z dziecięciem żyć wypadło.

Nazajutrz błogosławione poranne słońce oświetliło ojczyznę, którą Pan Bóg wyznaczył młodocianym latom proroka. Uspokoiła się dusza matki.
W pośrodku gór na łagodnem zboczu wytryska źródło i spływa o parę stóp poniżej do wyżłobienia w rodzaju okrągławej, dość obszernej sadzawki. Dookoła na stokach, pomiędzy kamieniami, wiotkie gałęzie krzewów i pojawienie się traw, a od tego kładą się na srebrzystej wodzie refleksy cudnie zielone.
Po prawej stronie sadzawki znajduje się pieczara. Ołtarz wzniesiono tam na miejscu, kędy, według podania, prorok przepędzał noce. Nieco dalej, już pod otwartem niebem jest kamień, na którym znowu odpoczywać miał czasem w przeciągu dnia.
Grunt jak wszędzie skalisty, lecz tu i owdzie pokryty warstewką urodzajnej ziemi. Więc rosną figi, oliwki, tudzież okrągłolistne drzewa, wydające strąki pożywne, które lud u nas nazywa „chlebem św. Jana”. Murawa, ściele się, przetykana drobniutkiem, białem i ciemno-niebieskiem kwieciem. Bujniej wykwitają maczki ponsowe.
Wszystka miejscowość odległa jest od Ain-Karim o jakąś godzinę pieszej drogi.
Ewangelia św. Łukasza mówi: „Dzieciątko rosło i umacniało się Duchem i było na pustyniach, aż do dnia okazania swego przed Izraelem“.
Tradycya rozdwaja się ponownie. Według pierwszego pasma Elżbieta umarła w kilka miesięcy po swojem przybyciu na „pustynię“. Jednakże danem jej było widzieć gasnącemi oczyma, jak zlecieli przysłani aniołkowie niebiescy, aby służyć sierotce, karmić, osłaniać i piastować. Więc odeszła w pokoju.
Druga wieść chwilę śmierci odsuwa aż do czasu, gdy Jan rozpoczął rok siódmy życia. A musiało być krzepkiem to dziwne dziecię, „karmione miodem leśnym“, a „umacniane Duchem“.
Na szczycie góry znajduje się kapliczka, zawierająca wrzekomy grobowiec Elżbiety.
Po odejściu matczynem snuło się w samotności to wychowanie tak nadzwyczajne, w którem żywiła puszcza, patrzało słońce, a nauczała bezpośrednio potęga Jehowy.
Jan jeden jest i jako zjawisko w dziejach ludzkości niepowtórzony, a ztąd wynika, że warunki jego życiowe także jedyne.
Chrystus, gdy, jako „Syn człowieczy“, chciał się stać wszystkiem dla wszystkich, nachylił się do wszystkiego; dziecięce Jego lata upłynęły codziennym sposobem w otoczeniu rodziny.
Inaczej Jan, vox clamantis, człowiek, lecz urodzony do wyłącznego celu.
Właściwie, nie tyle człowiek, co głos. Wszakże wieki złożyły się na to, by wreszcie przyszedł mający być ich pospólnem i nabrzmiałem, niezagłuszonem wołaniem.
Ewangelia powiada nam o Synu człowieczym, że był kuszony trzy razy. A Jan? Pismo nie wspomina, tradycya milczy.
Wolno przypuszczać, że nie. Zgadza się to z całokształtem wyjątkowej postaci. W niewielu dochowanych rysach Chrzciciela niemasz nigdzie nic, coby wskazywało przebytą walkę, załamanie czy pamięć osobistego bólu.
Jan był ześrodkowaną i wyrażoną tęsknotą Abrahama, Izaaka i Jakóba. Wszystkie właściwości jego natury zestrzeliły się w tym kierunku, napięły się wszystkie moce. W zielonem wonnem pustkowiu rosło to dziwne dziecię; kąpała je chłodna rosa, a wiatr opalał półnagie, silne ciało.
Przyszły lata młodzieńcze, odzwierciadliły się w jasnej wodzie wybujałością linji jak smukłość młodego drzewa.
Zasłona jest nad szeregiem samotnych, przygotowawczych dni i nocy, jeno przy myśli o tem zda się nam, że słyszymy pełno orlego szumu.
Bóg przyspasabiał proroka.
A gdy nastała godzina, podniósł się Jan samotnik i, jak go dzisiaj widzimy, wszystek ogromny, wszystek jakoby z jednej bryły, wyszedł na świat, wołając: „Prostujcie ścież ki Pańskie!“ Vox clamantis!

II. PUSTYNIA.

„Człowiek, niektóry zstępował z Jeruzalem do Jerycha“...
Tak się zaczyna w Ewangelii św. Łukasza przypowieść o dobrym Samarytaninie.
Istotnie z Jeruzalem „zstępuje się“ do Jerycha.
Wyminąwszy Betanię, droga idzie niemal bez przerwy w dół, oczywiście nie w prostej linii; skręty są bardzo częste i znaczne.
Ale przedewszystkiem cecha owej drogi to wielki smutek.
Pustka.
Wyniosłości, wśród których biegnie gościniec, są tak jałowe, że, zda się, zniweczono tutaj i starto bodaj ostatni ślad życia.
W pogodny dzień błękit nieba ogarnia jednostajną żółtawość wzgórz. W świetlisty dzień, w złotym blasku nieukojona posępność objawia się na pustyni.
Jest w pewnym punkcie, mniej więcej u połowy gościńca, gospoda.
Tradycya do tego miejsca odnosi miłosierny postępek Samarytanina.
Linje obnażonych pagórków zarysowują się twardo: rozpadliny i rozsypiska przecinają wzniesienia w sposób nagły - i smutny. Prócz wymienionej gospody nie dostrzeżesz tu siedzib żadnych; bezludzie.
Łatwo uprzytomnić sobie, że oto tutaj wpadł nieszczęśliwy podróżny pomiędzy zbójców, którzy go też, złupiwszy i rany mu zadawszy, „odeszli na poły umarłego“.
Po kilku godzinach jazdy pochyłość staje się zboczem góry; strome, ale już ostateczne zstąpienie w dół.
Bezpośrednie otoczenie Jerycha leży wśród żółtych piasków jako smuga wykwitająca zielona.
Gdy się już jest w tej dolinie, okolne barwy nabierają łagodnie błękitnych cieni. Czy od pasma przymglonych, dalekich poza Jordanem gór?
Jerycho znajduje się o 250 metrów niżej poziomu morza.
Na horyzoncie z dwu stron łańcuchy górskie; bliżej i na zachód wyniosłości, oddzielające od środkowej Judei, na wschód Zajordańskie pasmo, wpośród którego upamiętniony śmiercią Mojżesza szczyt: Nebo.
Pomimo tych ograniczeń na widnokręgu i wbrew głębokiemu położeniu doliny, panuje tu przestrzenność. Góry błękitnieją w lekkiej siności, a nie tylko owe dalekie, ale i bliższe, te od zachodu. Z łagodnego przelewu barw wytwarza się w atmosferze jakieś rozmarzenie; ogólne kształtów linje wydłużają się, jakby w nieskończoność iść miały.
Roślinność jest bogata. Sucho szeleści wysoka palma, a okrężny cień roztaczają olbrzymie sykomory. Smugami wpośród piasków, gdziekolwiek przedostaje się woda, jeden za drugim sad: pomarańczowe drzewa o ciemnej zieleni i wielkolistne, postrzępione banany.
W połowie kwietnia na krzakach obfitość blado-czerwonych, rozwiniętych i pełnych, przedziwnie pachnących róż. W połowie kwietnia, tutaj na skraju pustyni, szept dorodnego jęczmienia.
Jest pośpiech roślinności, gdziekolwiek przesiąkła woda.
Lecz właśnie tej wody mało.
Nowożytne Jerycho zgoła nie warte uwagi, chyba jako „nędza dnia dzisiejszego“. Kilkanaście lepianek bez okien, albo szałasy z trzech ścian, od przodu roztworzone; dachy są z cierniowych gałązek, a podpierają dyle koślawe.
Przy drogach wszędy owego ciernia mnóstwo; wikłają się krzewy w gęstwinę. Jeszcze zielone, ale rychło posępnieją, zsychając.
Wieczorem stada, wracające do domu, wzbijają obłoki kurzu. Słychać beczenie owiec i kóz.
W zapadającym pomroku rozbłysło przed szałasem ognisko jedno i drugie, trzecie... Unosi się dym.
Dokoła ognisk postacie przysiadły na ziemi; zebrały się rodziny, kobiety pieką chleb. Na półkulistym, rozegrzanym kamieniu rozciągnięta cieniuchna warstewka ciasta; gdy się cokolwiek opiecze, kobieta z ogromną wprawą przekłada na drugą stronę.
Wieczór przelał się w noc. Płomienie migocą czerwonawo. Zanim pogasną... Noc bardzo ciepła, jest parno, i tylko od czasu do czasu wietrzyk sucho szeleści w pośrodku sztywnych wachlarzy palm.
Głęboką cichość kilkakrotnie przerwało bliższe i dalsze, wrzaskliwe psów szczekanie.
Przed rankiem bywają cudne chwile: jeszcze gwiazdy nie znikły z wysokiego sklepienia, ale już czuć w powietrzu niewysłowiony, a twórczy oddech dnia. Zwiastowana jest uroczystość, w której ta połowa globu ziemskiego obraca się twarzą ku słońcu. Codzienne święto, a przecie niewyczerpanie nowe...
W niedostrzegalnym pochodzie odwiecznie tworzących sił ponocna szarość stropu przerznęła się smugami odbić różowych i wnet nalewa się słodyczą najprzedziwniejszych odcieni ametystu. Zgotowany gościniec, po którym przyjdzie — światło.
Dzisiejsi mieszkańcy jerychońscy przeważnie Arabowie, jednakże napotyka się i Murzynów. Wszyscy razem nieliczni, ze trzysta, trzysta pięćdziesiąt głów. W śród okolicy koczują Beduini.
„Kultura“ europejska wzniosła tu trzy hotele... Okrom tego znajduje się klasztor grecki i rosyjski dom dla pielgrzymów.
Z szerokich krużganków na piętrze tego domu widok rozległy, przesłodki w godzinach popołudniowych. Oczy toną w nieporównanie łagodnym przelewie barw; linje ułożyły się do spokojnego poziomu; na widnokręgu majaczeniem błękitnem są góry.
Bliżej, tuż za poręczą galeryi, masz ogród; przeciągając ramię, zdumionymi palcami dotykaj potężnych konarów sykomory; spoglądaj, jak się kołysze palma...
W ogrodzie, raczej na jego krańcach, bardzo skromna i dosyć brzydka kapliczka. Na budowę cerkwi zbierają się zasoby i materyał, do którego należą odnalezione tutaj kolumny, podstawy kolumn, wielkie płyty i czworoboki kamienne, szczątki mozaikowej posadzki — słowem, wydobyty ostatek jakiegoś kościoła, który prawdopodobnie był przez krzyżowców wzniesiony.
W gromadzeniu budulcu, wogóle w przygotowaniach, przeszkadzają niechętni współwyznawcy, mnisi greccy. Użala się na nich dozorca domu, „batiuszka”, starowina z rzadkawą bródką i wystającym poniżej wysokiego kołpaka cieniutkim warkoczykiem, który w kółko okręcon i przytwierdzony szpilkami.
Do Palestyny przybywa rok rocznie jakieś sześć albo siedm tysięcy pielgrzymów, włościan rosyjskich. Dla wszystkich, po odwiedzeniu Jerozolimy, najważniejszą rzeczą jest widzieć Jordan i skąpać się w Jordanie. Stąd gromadne wędrówki do Jerycha, gdzie odpoczynek, nocleg, a także nabożeństwo. Owoż w tym względzie ostatnim, dopókąd niema cerkwi rosyjskiej, korzysta grecka...
Pielgrzymi przeważnie wędrują pieszo: idą w butach, czasami w łapciach; kij w ręku, spory tobół przez plecy; głowy kobiet owinięte szczelnie chustami. Wszyscy niejednokrotnie zdają się usychać od skwaru, pomimo to pilnie kroczą.
W jerychońskiej gospodzie czeka ich orzeźwienie.
„Matuszka“ dozorczyni, zakonnica, nosząca tu świecką odzież, wskazuje każdemu miejsce, a potem rozsiąść się mogą dookoła wielkich stołów w ogrodzie, zaś w pobliżu palm ustawiony jest pełen waru, niepospolitej objętości — samowar.
Przed wieczorem, kiedy jarząca świetlistość dnia opada, dobrze wynijść na drogę, wiodącą ku zachodowi.
Po obu stronach gęstwina splątanych krzów cierniowych: na prawo za takim kolczastym wałem ogrody. Gościniec zwrócił się lekko, przybierając północno-zachodni kierunek.
Idziemy do źródła Elizeusza.
Podobno ongiś prorok uczynił tu wodę z niezdatnej zdrową. Strumień ścieka do niewielkiego stawku, zkąd kanaliki odprowadzają do pól i sadów szacowne zasilenie.
Nieco opodal na lewo, u podnóża najbliższych gór, ukazały się wpośród piasków rozkopy.
Wyłaniają się podwaliny murów bardzo szerokie, a nawet gdzie niegdzie ściany; potężny, ścisły zrąb. W paru miejscach wykute w szarym kamieniu schody. Podobno tu przed wiekami wznosiło się starożytne Jerycho...
Jeżeliśmy za dnia przyszli, nie bojący się złotych żarów, obróćmy się jeszcze na lewo. Ścieżka piąć się zaczyna. Wstępując, miejmy utkwione przed siebie oczy. Tam zdaleka, w tej skale, wyżej i niżej porozmieszczane otwory, czeluście czarne. Wznoszą się ponad ścianą niemal prostopadłą i gładką; z naszego punktu spojrzawszy, pomyśleć trzeba, że chyba ptak tam doleci... A przecież w średnich wiekach zamieszkiwali te gniazda pustelnicy.
Góra nosi nazwanie: „Dżebel Karantal“, a tak jest, bowiem tradycya upatruje tutaj miejscowość, gdzie stało się według Pisma, że „Jezus, pełen Ducha świętego, wrócił się od Jordanu i zaprowadzony jest na puszczę. I był tam czterdzieści dni“...
Niedaleko od szczytu cerkiew i klasztor grecki, przez którego obręb przejść trzeba.
Zakonnik otwiera niewielką bramkę w murze. Ztamtąd mozolną ścieżką wychodzi się na wierzchołek.
„I wwiódł Go dyabeł na górę wysoką i ukazał Mu wszystkie królestwa wszego świata w okamgnieniu“.
Słońce zalało przestrzeń, rozedrganą powodzią.
Nie oglądamy, co prawda, królestw całego świata, ale z tej wyniosłości objawia się przed wzrokiem jednakże — obszar. Płowy i wyzłocony, a smutny. Jest pewna tragiczność rzeczy, które są w blaskach smutne...
Nieporównanie przejrzyste powietrze uwydatnia żółtawość piaszczanego rozłogu.
Jerychońskie pola i sady stopiły się znów do znaczenia paru strzępionych, zieleniejących smug... Prześwietlony błękit kopuły rozwiedzion jest — nad pustynią.
Obróceniśmy twarzą na wschód.
Tam — daleko zarysowują się zaroślami niewyraźne brzegi Jordanu. Jeszcze dalej jednostajna płowość pustyni nasycać się poczęła majaczeniem siności; rozmarzający czar spłynął ku niej od stoków Moabskich gór.
Aliści nie to jest najbardziej, a najsmętniej wspaniałe.
Nieco więcej na prawo, zatem ku południowi, wśród rozpostarcia żółtawych piasków legła spokojnie tafla matowego błękitu: „Martwe” Morze.
Z wyrazistością przedziwną odcinają się kształty brzegów. W uciszonem powietrzu ten cały obszar wydaje się nieruchomy, a wszakże wyczuwamy oczyma ciężkość i pełność wód.
Jest utajona gotowość do wzdęcia się i beznadziejnych wysileń.
Owo najniższe poziomem a samotne, zaiste, iż „zapomniane“ morze nie rozszaleje się nigdy wszechstronnym przelewem — oddechem po przestrzeni. Nie ulży sobie nigdy.
Wolno mu tylko głucho uderzać do okólnych krawędzi, zamkniętych przed wiekami.
Znak odrębności ponad niem, a dusza głębi, jaka zawżdy w jeziorach być musi, sieroca i pustelnicza. Jeno, że przytem jest obciążona słonością, jakoby nadmiarem wieczystych łez i goryczą.
Mozolnie jest iść pustynią od strony Jerycha do Jordanu. Oczywiście w spiekotę dnia.
Żar leje się z przedziwnego nieba, które pomimo najokrutniejszej pogody nie pogłębiło się barwą szafiru, bladawe jest, a srogie.
Żar obwinął głowy podróżnych, wgryza się im do oczu. Spracowane piersi daremnie wzdychają do wietrzyka.
Ziemia rozpalona skarży się dzikim smutkiem. Nigdzie zieleni, nigdzie pociechy drzew. Miejscami sterczą niewielkie krzaki wyschnięte, a klujące cierniem złośliwym. Wylania się w złotem słońcu posępność udręczenia.
Naraz... Co to? halucynacya zmęczonych myśli czy ócz? Jakoweś widma zjawiają się na powietrzu.
Początkowo jakby leciuchny szkic: związało się to z drgających promieni. Szybko w następnej chwili zarys tężeje; napływa kolor, świadectwo życia.
W pełnego, białego dnia olśnieniu narodzone są głowy, barki, postacie całe. Skończone kształty osuwają się chyżo na ziemię; poszły przed siebie niezmiernie zwinnym ruchem.
Czaszki i czoła ich owinięte w fałdzistość jasnych chust, draperye płaszczów opadają w dół, osłaniając stopy; wsparli ręce na laskach, zakrzywionych u góry, bardzo wysokich, dogodnych w wędrowaniu. Pot oblewa im ciemne twarze, tem niemniej idą śpiesznie z lekkiem karków podaniem, ze spojrzeniami, które przed się i na strony rzucają chytre, a niespokojne i biegające oczy.
Pustynia wyjawiła obraz niezapomnianej przeszłości...
Bo wszakże poznajemy tych ludzi? Toć przecie są wysłańcy kapłanów jerozolimskich, ażeby, „szedłszy”, wywiedzieli się prawdy o niedawnym, lecz głośnym w okolicach Jordanu proroku i nauczycielu, o Janie...

Chrzciciel pojawia się w pustyni, jak występująca z zamierzchłego tła dziejów postać, odrazu skończona i olbrzymia. Pismo wyraziło się o tem nie tylko zwięźle, ale z owem mocnem wskazaniem już spełnionego faktu. „Był Jan na puszczy, chrzcząc i przepowiadając chrzest pokuty” (Ewangelia św. Marka). Albo: „A w one dni przyszedł Jan Chrzciciel, każąc na puszczy żydowskiej ziemi. (Ewangelia św. Mateusza).
Zaledwie jeden z pomiędzy ewangelistów, Łukasz, naszkicował wielkimi, choć ogólnymi rysami genezę tego „przyjścia“, ukazał początek Janów, a także, chociaż z bardzo daleka, dziecinny wiek i młodzieńczy. Następnie podał wiadomość, określającą czas powołania.
„Piętnastego roku panowania Tyberyusza cesarza, gdy Poncyusz Piłat rządził żydowską ziemią, a Herod był tetrarchą galilejskim“ i t. d.
„Za najwyższych kapłanów Annasza i Kaifasza stało się słowo Pańskie do Jana Zacharyaszowego syna na puszczy.
„I przyszedł do wszystkiej krainy Jordanu.”
Przypomnijmy sobie kwiecistą a rzeźwą ustroń wpośrodku gór za Ain-Karim. I przepędzoną w niej orlą młodość człowieka, który gotował się do chwili.
Aż nastąpiła chwila.
Musiało to być ogromne... Właśnie jak niecofniony rzut, który z kwitnącej górskiej łąki przenosi w otwartą a spieczoną i chciwą pić pustynię.
Albo-li jeszcze większe. Streszczone w jednem piorunującem poczuciu, kiedy zbiegły się wszystkie tęsknoty, a twórczem upragnieniem zadrżało życie aż do głębiny trzew; w jednym wyrazie: już.
Oczywiście, nie można o tem dość godnie mówić... Chyba powtarzając niezastąpione orzeczenie ewangelisty: „Stało się słowo Pańskie do Jana...”
I wtedy natychmiastowy, potężny gest: podniósł się prorok i szedł do Jordanu.

Wysłańcy dostojników napotkali Chrzciciela w pobliżu świętej rzeki. Obecność jego odgadli łatwo po zbiegowisku postaci, krążących wśród gęstwiny, jakoby wokół głównego dla wszystkich punktu. Słuchacze to byli i uczniowie, lud, wychodzący z Jeruzalem i od całej żydowskiej ziemi.
Krótkie cienie padły na płową drogę: poboczne zarośla niewysokie były, aczkolwiek zwarte, służące za schronisko pospolitym tu dzikom, a zaś niekiedy i lwom.
Niebawem wędrowcy zapuścili się całkiem w głąb. Droga szła teraz rozsypiskiem żółtawem wpośród młodego lasu. Znużone czoła ogarnął miły wiew.
Ptactwo najrozmaitsze w poplątaniu gałęzi śpiewało nieskończenie radosnym gwarem.
Roje drobniutkich muszek napełniały powietrze, wilgotnawe od poblizkiego oddechu wód.
Jan w kole mnogich słuchaczów siedział na wielkim kamieniu. Właśnie w tem miejscu otwierała się półokrągła polanka, padało pełne światło. Był w słońcu; nie odwracał się, ni osłaniał. Silne, aczkolwiek wychudłe ciało świeciło się połyskami twardego bronzu. Głowa... Wysłańcy dostojników zatrzymali się chwilkę zmieszani. Ujrzeli potężną zjawę. Twarz to była, jak natężenie wyłącznej myśli i bólu. Pod ściągniętemi brwiami palił się ogień głęboko zapadłych oczu, a przedziwna gorącość raz po raz oblewała ostro wykute rysy. Wydawało się to tryskaniem podskórnego płomienia.
Usłyszeli głos jego nizki, o szorstkiem i bezlitosnem brzmieniu; zaś jeszcze nielitościwiej uderzała treść słów mówionych: „Rodzaju jaszczurczy, któż wam pokazał, abyście uciekali od przyszłego gniewu? Czyńcież tedy owoc godny pokuty...”
W gromadzie powstał szmer. W pośrodku pospolitego ludu znajdowało się tam kilkunastu faryzeuszów, których serca, kochające sławę narodu, ścisnęły się cierpieniem.
Prorok popatrzał, odgadując. Żaden wzgląd nie złagodził surowego oblicza. Podniósł głos, zagrzmiał okrutnemi słowami:
„Nie chciejcie mówić w sobie: ojca mamy Abrahama. Albowiem wam powiadam, iż mocen jest Bóg z kamieni wzbudzić syny Abrahamowi.”

Twarze słuchających pobladły. Oto uderzył pocisk w najdroższy skarb narodu, w wyłączność Izraela. Zgroza zuchwałego bluźnierstwa czy też straszliwej prawdy zawisła ponad rzeszą.
Jeden z faryzeuszów postąpił, aby mówić. Był to mąż prawie stary, w pełnem świetle południa uwypuklały się jego strudzeniem zgięte plecy. Stał udwrócon od rzeszy, a twarzą ku Janowi. Może już mówił, rozwodził rękoma na powietrzu, aliści do uszu słuchaczów dobiegło tylko jakby zgrzytliwe łkanie.
Natomiast tem wyraźniej zabrzmiała po chwili odpowiedź Jana: „Boć oto już siekiera do korzenia drzew przyłożona. A przeto wszelkie drzewo, nie rodzące owocu dobrego, wycięte będzie i na ogień wrzucone.”
Trwoga przeleciała nad tłumem. Podniósł się młodzieniec smukły i wytwornej postaci; wysłannicy jerozolimscy poznali go w okamgnieniu. Saduceuszem był z bogatego rodu; ogłoszono o nim, że od pewnego czasu, pożerany troską tajemną, nie zaspakaja się radościami życia.
Wstawał z szelestem kosztownych, miękkich szat, na twarzy malowała się niepomierna tęsknota, ale współrzędnie przebiegał cień obawy. Coś podobnego do wschodzącej rozpaczy dźwięczało w jego głosie, gdy, wyciągając ramiona, zapytał: „Cóż tedy czynić mamy?”
Wstrzymano dech.
Jan odrzekł krótko: „Kto ma dwie suknie, niech da nie mającemu, a kto ma pokarmy, niech podobnie uczyni“...
Ramiona Saduceusza opadły nieruchome.
Po skończonej nauce, gdy uczyniło się miejsce w pobliżu nauczyciela, wysłannicy przystąpili, rzecz wykładając.
Było już po południu. Gromada rozeszła się w znacznej mierze; zostali najgorliwsi, wyczekujący pokutnie jutrzejszego ranka i chrztu w Jordanie.
Rzeka przebłyskiwała wśród gąszczów odblaskiem srebrno-szarym.
Długa przemowa posłów miała na celu postawienie ostrego pytania: „Ktoś jest?”
Żadne imię nie przeszło im przez usta, ale Jan myśl zrozumiał. Podnosząc utrudzoną twarz, odpowiedział: „Nie jestem Chrystusem”.
Wówczas ośmielili się i natarli: „Cóż tedy? jesteś Eliasz?“
Zaprzeczył znów: „Nie jestem“.
Popatrzeli po sobie, ostatnia próba: „Jesteś przecie prorokiem?“
Był widocznie zmęczony godzinami mówienia, bowiem odrzekł najkrócej jednym wyrazem: „Nie“.
Zawrzało. Zrywała się ciekawość pospołu z głuchym gniewem; kilkanaście rąk wyciągniętych trzęsło się na powietrzu.
Gdy się tłoczyli, powstał. Odchodził na skraj lasu.
Pobiegli za nim z okrzykiem, że wreszcie wyjawić się musi, aby odnieśli sprawę kapłanom-książętom w Jerozolimie.
Podniesione ich głosy nabrzmiewały pogróżką; docierali zgiełkliwie: „Co powiadasz ty sam o sobie?“
Przystanął. Gęstwina kończyła się w tem miejscu kępami drobnych krzów, otwarło się przestworze lekko falistej, spieczonej w słońcu ziemi.
I dał im tę odpowiedź, od której powiało idącym w przestrzeń tchem: „Jam jest głos wołającego na puszczy: prostujcie drogę Pańską, jako mówił Izajasz prorok“.
Rozważali przez chwilę; popędy wiary mieszały się z oburzeniem; nareszcie jeden parsknął zjadliwie: „Dlaczego chrzcisz, jeżeliś ty nie Chrystus, ni Eliasz, ani prorok? Pytam: dlaczego chrzcisz?“
Oburzenie przemogło, rozlało się jakby falą i otoczyli Chrzciciela obręczą wściekłych twarzy.
Zasię Jan milczał chwilę. Oblicze jego poczęło się dziwnie mroczyć: nie był to smutek ni gniew. Na ostrych rysach położyły się cienie niewysłowionej uroczystości i zadumy. Tak wygląda głowa człowieka, przed którym się rozwarły drzwi do niezgłębionych przestrzeni.
Jan wchodził w siebie.
Tajemnica własnego powołania otoczyła go, jak niezmierny świat...
Do onej chwili zdawało mu się, że wie... Teraz poznał, iż wiedza jego, aczkolwiek na orlich skrzydłach niesiona, dotykała zaledwo powierzchni rzeczy. We własnym duchu odkrywał niewyrażone obszary; zamroczył go dech wielkości; nawet jego... Natężył się w tem poczuciu dochodzenia do ostatecznych granic. Jakże daleko na drogach tych pozostała dotychczasowa szczęśliwość obcowania z wolą Jehowy. W zawrotnym locie opada srogość, i odłamuje się wszystek ból. Nie z odległym rozkazem odtąd obcować mu dano: pewność niewysłowionej blizkości zalewa wszystkie władze. Szczęście jest tylko słabym dźwiękiem. Staje się coś jedynego: szczyt tęsknoty ludzkiej dosięga niepomyślanej wyżyny, duch się pogrąża, wierzący w olśnienie białego światła, w byt niepoczęty i nieskończony, Boży.
Jan począł odpowiadać. Mówił nie tylko do owej marnej gromadki gniewnych ludzi, ale do rozświetlonych piasków pustkowia, do majaków dalekich gór, zasię także do wszystkich, którzyby kiedykolwiek w pustyni lub za pustynią podnieśli ku niebu serce smutne:
„Ja chrzczę wodą, ale w pośrodku was stanął, którego wy nie znacie.
„Ten was chrzcić będzie Duchem Świętym i ogniem.
„Ten jest, który po mnie przyjdzie...“ tutaj słowa poleciały tajemniczym promieniem we wszystkość czasów i mocy: „ale który przede mną był.”
Słuchacze nie zrozumieli.

Następująca noc była właściwie ostatnią powołania Janowego.
Jako miał zwyczaj, po całodziennej nużącej pracy oddalił się od ludu. Szedł zwolna przez pustynię.
Żar słoneczny opadał. Pojawił się nawet przedwieczorny, szepcący wiatr; lekkiem tchnieniem przelatywał nad posępnością rozłogów. Morze Martwe leżało w oddali jak płachta sina.
Od tego momentu wypocznienia aż po następny świt odbyły się jakieś niesłychane rzeczy: skrzydlate moce zeszły się na pustyni. Wynikła z płowych piasków mowa chwalebna, której odtąd nie posłyszało już żadne ucho.
Wieczór zastał Jana nad morzem. W tem miejscu brzeg był płaski. Słońce zachodziło z przeciwnej strony za dalekością judzkich gór; obszar wodny spoczywał już w chłodnym, błękitniejącym cieniu.
Wzdęło się morze.
Spoglądał Chrzciciel daleko widzącemi oczyma.
Siność wzbudzonych, pełnych wód biegła przed nim, że nie dostrzegało się końca drogi. Natomiast z prawej strony brzeg się podnosił, tamując, a na lewo sterczały poszarpane wyniosłości Moabu.
Granica...
Zahamowane w rozpędzie, wzdęte półkręgi przychodziły z ciężkim pluskiem do brzegu. Nigdy żadne morze w podobnym stopniu uciśnione nie było. Słyszało się wszystką mozolność wstawania gęstych fal.
Naraz poczęło się to w niezrównany sposób odmieniać, jakoby przesunęła się po powierzchni jakowaś potężna dłoń, a pełna łaski. Wezbrany ciężar opadał. Nastąpiło oddzielenie porywu od męki, jak duszy od bolesnego ciała. Wywiązał się przecudowny, bo wolny śpiew.
Leciało to ku Janowi raczej, niźli płynęło pod jego stopy. Wszakże dzisiaj był czas. Nastawał moment, w którym głosowi, wołającemu tak długo, odpowiedzieć miała pełnym dźwiękiem pustynia.
A on, człowiek-głos uciszony, przemierzał ją z krańca w kraniec. Skrzydlata moc ponosiła Chrzciciela; zdawałoby się, że chciał tej nocy pośpiesznym krokiem pożegnać te wszystkie miejsca znane.
Koniki polne rozdzwoniły się wśród parowu. Było to w pewnej odległości od morza. Głęboki wieczór już opłynął rozłogi; ciemność zatarła kształt rozpadliny, jeno ze dna, porosłego ciernistymi krzakami, dobywał się ów dzwoniący chór. Grało smutnie i słodko, coraz śpiewniej i głośniej, aż do przepojenia powietrza roztęsknioną muzyką.
I wtedy i w tym sposobie zbiorową mocą nieprzeliczonych, drobniutkich brzmień, podniósł się oddech ziemi, przejawiający wolność tak samo, jak ją obwieszczał wyswobodzony z Martwego Morza śpiew.
W przepaścistą noc klęczał prorok na niewidzialnych piaskach pustyni. Z niedościgłego przestworza patrzały gwiazdy, wzywając mruganiem złotych oczu. Dusza wylatywała ku nim, jak ptak.
Jan modlił się jedyną modlitwą, wstępowaniem całej istoty.
Własne słowa otworzyły mu wokół dotychczasowej dostrzegalnej cząsteczki bezmiar świata. Wyrzeczone słowa: „Ten po mnie przyjdzie, ale przede mną był“... rozwaliły dlań w piorunującym rozbłysku ściany czasu. Zrywał się teraz w nieskończoną działalność swoich wczorajszych słów; wstępował do ogromu. Wreszcie zamieszkał w nim...
Z ciemnych okręgów nocy płynęły ku podniesionej głowie proroka szepty i szmery. Zdawało się, że tam stoją w kornem półkolu wielkie anioły, duchy pustyni. Powiewając skrzydłami, ostatni hołd oddają.
Wszystko doznane związywało się w jeden wyraz.
Ongiś na zielonym stoku, wśród gór, w poszumie orlim objawiło się Powołanie. Dzisiaj w tajni przed świtem, w hymnie wolności, którym zadźwięczała pustynia i rozśpiewało się umęczone morze, stwierdzona jest wtóra przeogromna rzecz: Dopełnienie.
Bardzo wcześnie, zanim pierwsza smuga jutrzenki drasnęła szczyty Moabskich skał, w piersiach Janowych zapaliło się wieczne słońce...

Stał nad brzegiem Jordanu. W porannem świetle płowa i mętna toń rzeki połyskiwała wytryskiem złotych skier. Prąd leciał wartko pomiędzy zielonością spadzistych wybrzeży. Słowiki dośpiewywały w gęstwinie młodych drzew.

Nie rozpoczynał obrządku chrztu, mimo ciżbę tłoczącą się niecierpliwie.
Czekał.
A po niedługiej chwili nie potrzebował mu nikt obwieszczać imienia ubogiego człowieka, idącego ku niemu piaszczystą, znojną drogą.
Przejrzał odrazu wszystek ciąg tego trudu, począwszy od zacisznych bram Nazaretu. Wspomniał całą nędzę wędrowca, skromnego syna cieśli...
I — upadłszy na ziemię, nie uznał się dość godnym, aby rozwiązał rzemyki obuwia Jego...
Tu się właściwie kończy historya Jana.
Spłynęła w nieśmiertelność społem z szelestem prześwietlonych, przedziwnych kropel, które Chrzciciel win ludzkich wylał na głowę — przyjmującą wszystkość człowieczą z własnej woli...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.