Villette/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Villette
Rozdział Hotel Crécy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia „Linolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. Villette
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVII
HOTEL CRECY

Dzień następny okazał się bardziej ożywiony i ruchliwy, aniżeli my obie, Paulina i ja — a w każdym razie ja osobiście — spodziewałyśmy się. Jak się zdaje, była to rocznica urodzin jednego z młodych książąt Labassecour — najstarszego, o ile pamiętam, Duc de Dindonneaux — i na tę cześć zarządzono zawieszenie wykładów w szkołach, a zwłaszcza w głównym „Athenée“ czyli kolegium. Młodzież tego zakładu naukowego zredagowała i złożyć postanowiła adres hołdowniczy, miała też w tym celu zgromadzić się w gmachu publicznym, w którym urządzane były doroczne egzaminy i odbywało się w następstwie rozdawanie nagród. Po złożeniu adresu hołdowniczego miało nastąpić wygłoszenie oracji, t. zw. „discours“ przez jednego z profesorów.
Kilku spośród uczonych przyjaciół pana de Bassompierre, bardziej czy mniej blisko związanych z „Atheneum“, zamierzało wziąć udział w tej uroczystości wraz z serwilistycznym zarządem miejskim Villette, z panem Chevalier Staasem, burmistrzem, a także z rodzicami i krewnymi wychowańców. Pan de Bassompierre uproszony był przez swoich przyjaciół o towarzyszenie im, przy czym wyrażono nadzieję, że jego piękna córka znajdzie się również w ich gronie. Zaskoczona zaproszeniem, napisała do mnie i do Ginevry, prosząc nas o wczesne przybycie, abyśmy mogły pójść z nią.
W trakcie wspólnego naszego ubierania się, panny Fanshave i mojego, w sypialni szkolnej przy Rue Fossette, wybuchła nagle Ginevra głośnym śmiechem.
— Co się stało? — zapytałam stropiona wpatrywaniem się jej we mnie tak uporczywym, że na chwilę zaprzestała nawet czynności strojenia się.
— O, jakie to dziwne — odparła ze zwykłą swoją uczciwą i zuchwałą zarazem bezpośredniością, — że pani i ja zrównałyśmy się towarzysko, bywając u ludzi z tej samej sfery i mając te same stosunki.
— Tak — przyznałam — Nie wielki jednak żywiłam szacunek dla znajomości, jakie uprawiała pani niedawno jeszcze: pani Cholmondeley i całe jej środowisko nie byli i nie byliby nigdy w moim guście.
— Kim pani jest właściwie, miss Snowe? — zagadnęła mnie tonem tak nieukrywanego, niekłamanego zaciekawienia, że teraz ja z kolei głośno roześmiałam się.
— Sama pani — mówiła dalej — nazywała siebie boną do dzieci i rzeczywiście, kiedy pani po raz pierwszy zjawiła się tutaj, wystąpiła pani w roli bony, czy piastunki dzieci pani Beck. Widywałam panią noszącą na ręku małą Georgetkę, czego nie zwykły robić bony nawet, a teraz zachowuje się Madame Beck wobec pani grzeczniej, aniżeli wobec naszej paryżanki, St. Pierre, a ta dumna sroka, moja kuzynka de Bassompierre, traktuje panią jak najserdeczniejszą swoją przyjaciółkę!
— Nadzwyczajne! — przyznałam jej słuszność ubawiona jej zdumieniem. — Kim jestem istotnie? Może zamaskowaną, występującą w przebraniu wybitną osobistością? Szkoda, że na to nie wyglądam.
— Najciekawsze, że nie zdaje się to pani wcale pochlebiać — dodała — przyjmuje pani wszystko z dziwnym spokojem. O ile jest pani naprawdę zwykłą istotą bez znaczenia, nikim, jak zawsze przypuszczałam, musi w żyłach pani płynąć osobliwie rybia krew.
— O ile jestem zwykłą istotą bez znaczenia, nikim, jak przypuszczała pani zawsze — powtórzyłam, nieco podrażniona, nie mając zresztą zamiaru obrażać się na nią. Jakie znaczenie mogło mieć użycie przez niedowarzoną pensjonarkę określeń: nikt czy ktoś? Poprzestałam też jedynie na zrobieniu uwagi, że udało mi się szczęśliwie natrafić na wyjątkowo uprzejmych ludzi. Czy naprawdę uważa pani — dodałam — że okazywana nam uprzejmość winna oszałamiać nas tak bardzo?
— Niech pani mówi co chce, jest to jednak bardzo dziwne — upierała się. — Trudno pogodzić się z niektórymi rzeczami.
— Z czym trudno pogodzić się? Z wytworami własnej pani fantazji?!... Gotowa jest pani nareszcie, panno Ginevro?
— Tak. Wezmę panią pod rękę.
— Wolałabym, abyśmy szły obok siebie.
Biorąc mnie pod rękę, zwisała na mnie całym ciężarem swojego ciała, że zaś nie byłam ani mężczyzną, ani jej wielbicielem, nie lubiłam tego.
— I znów to samo! — zawołała. — Chciałam, zaofiarowując się ująć panią pod rękę, wykazać uznanie moje dla stroju pani i całego pani wyglądu — było to z mojej strony pochlebną oceną pani powierzchowności.
— Ach tak? Innymi słowy chciała pani wyrazić w ten sposób, że nie wstydzi się pani pokazywać w moim towarzystwie na ulicy? Że w razie gdyby pani Cholmondeley pieściła ulubionego pinczerka w którym z okien swoich wychodzących na ulicę, albo gdyby pułkownik de Hamal zajęty był na swoim balkonie dłubaniem w zębach i które z nich obojga dostrzegło nas obie w przelocie, nie okryłaby się pani pąsem wstydu za swoją towarzyszkę?
— Tak — potwierdziła z szczerością, stanowiącą najbardziej dodatni jej rys i nadającą zmyśleniom jej nawet cechę uczciwej prostoty. Było to zresztą jedyną sympatyczną cechą jej charakteru, który, gdyby nie to, odstraszałby wszystkich wręcz.
Zadałam sobie trud słownego wyrażenia mojego komentarza do tego „tak“, a raczej dolna moja warga pośpieszyła wyprzedzić mój organ mowy: szacunek i uroczysta powaga nie były oczywiście uczuciami, jakie wyraziłam rzuconym na nią przy tym spojrzeniem.
— Szydercza, lekceważąca istoto! — dodała Ginevra w chwili, kiedy przeszedłszy na przełaj przez wielki skwer, znalazłyśmy się w cichym, miłym parku, stanowiącym najkrótszą naszą drogę na Rue Crécy.
— Nie znam osoby, która płoszyłaby mnie w tym stopniu co pani!
— Nie moja w tym wina. — Najlepiej zrobiłaby pani, trzymając się z daleka ode mnie i nie interesując się moją osobą. Na pewno ja pierwsza nie zaczepię pani.
— Jak gdyby można było trzymać się z dala od pani i nie interesować się panią! Taka jest pani tajemnicza i dziwna!
— Ta moja rzekoma tajemniczość i dziwaczność jest całkowicie wytworem imaginacji pani. Powtarzam, że najlepiej pani zrobi, nie strojąc mnie w nie i możliwie wykreślając je ze swojej pamięci.
— Ale czy naprawdę jest pani kimś? — nalegała, nie dając się zbić z tropu i, wbrew mojej woli, wsuwając mi rękę swoją pod ramię, które w sposób wielce niegościnny przycisnęło się mocno do mojego boku, aby nie dać dostępu natrętnemu intruzowi.
— Tak — rzekłam — należę do typu karierowiczów pnących się coraz wyżej po szczeblach drabiny społecznej; zaczęłam od roli towarzyszki pewnej wiekowej niewiasty, potem byłam piastunką małych dzieci, a teraz jestem nauczycielką szkolną.
— Niech mi pani powie, błagam panią, kim jest pani naprawdę. Nie powtórzę tego nikomu — nalegała, nie dając za wygranę i nie myśląc wyzbywać się swojej koncepcji zamaskowanej wielkości, jakiej rolę podobało jej się narzucić mi. Wcisnąwszy przemocą rękę swoją pod moje ramię, które zagarnęła teraz już w wyłączne posiadanie, nie przestawała przymilać mi się i błagać mnie, aż wreszcie doprowadziła mnie do głośnego wybuchu śmiechu, który nie pozwolił mi iść dalej. Musiałam zatrzymać się wśród drogi. Nie zrażona i tym jednak, rozwijała w dalszym ciągu w najfantastyczniejszy sposób ten wyimaginowany przez siebie temat, dając upartą wiarą swoją, czy niewiarą, dowód, że nie jest w stanie wyobrazić sobie osoby, która, nie mając oparcia w przywilejach urodzenia, majątku, wielkiego nazwiska czy wielce wpływowych stosunków, mogłaby utrzymać niezachwianą niezależność swoją i powagę.
Co się mnie samej tyczy, wystarczało najzupełniej do spokoju mojego ducha przeświadczenie, że znają mnie ci, na których mi zależy. Inne względy, jak: drzewo genealogiczne, stanowisko towarzyskie czy ukryte zdobycze umysłowe, małe miały dla mnie znaczenie zajmując jednakie mniej więcej miejsce i obszar w kręgu moich myśli i zainteresowań. Należały do trzeciorzędnych moich lokatorów, którym mogłam dać do rozporządzenia skromną bawialkę jedynie, czy małą tylną sypialkę, chociażby nawet wielka jadalnia i salony recepcyjne były puste. Nie przyszłoby mi nigdy na myśl ulokować ich tam; uważałam, że skromniejsze pomieszczenie bardziej odpowiada ich warunkom. Rychło wszakże przekonałam się, że świat inaczej ocenia te rzeczy, jakkolwiek też przyznaję światu słuszność pod tym względem, wierzę jednak zarazem, że i ja także nie jestem w zupełnym co do tego błędzie.
Są ludzie, którzy czują się moralnie poniżeni, zajmując pośledniejsze stanowiska, ludzie, którzy utratę pozycji towarzyskiej okupują utraceniem szacunku dla samych siebie. Czyż jednostki tego typu nie są usprawiedliwione, przywiązując najwyższe znaczenie do wartości, które są jedyną tarczą ich i obroną przed samoponiżeniem? Jeśli człowiek uważa, że we własnych oczach stałby się godzien pogardy, gdyby dowiedziano się, że jego przodkowie pochodzili z ludu i nie posiadali tytułu szlacheckiego, byli ubodzy i nie rozporządzali majątkiem, byli pracownikami, a nie kapitalistami, czy byłoby słuszne potępiać go za ukrywanie przed światem tych faktów, za lęk przed nieprzyjaznym trafem, który mógłby go zdemaskować? Im dłużej żyjemy, tym więcej nabieramy życiowego doświadczenia, tym mniej skłonni jesteśmy do surowego sądzenia naszych bliźnich, do podawania w wątpliwość opinij świata. Gdziekolwiek dostrzegamy uciekanie się do drobnych środków obrony, które mają na względzie uchronienie fałszywej cnoty udającej niewinną skromnisię, czy utrzymanie powszechnego szacunku przez człowieka o wybitnej pozycji towarzyskiej, możemy być pewni, że były one konieczne.
Dotarłyśmy wreszcie do pałacyku, noszącego nazwę Hotel Crécy. Zastałyśmy Paulinę gotową już do wyjścia w towarzystwie pani Bretton i ojca, pod których przewodem udałyśmy się na miejsce zgromadzenia, gdzie korzystnie ulokowano nas w odpowiedniej odległości od głównej estrady. Młodzież szkolna z Ateneum wprowadzona została do sali przed nami; zarząd miejski z burmistrzem na czele zajął fotele honorowe, młodzi książęta wraz z ich opiekunami i wychowawcami umieszczeni byli na specjalnie przeznaczonym dla nich podium; resztę obszernej sali wypełniali przedstawiciele miejscowej arystokracji oraz najznakomitsi, najbardziej poważani obywatele miasta.
Do tego momentu nie interesowałam się osobą profesora, który miał powierzone sobie wypowiedzenie „discours“. Przypuszczałam, że na mównicy stanie który z zaszczytnie znanych uczonych i wygłosi okolicznościową mowę, która będzie zarazem zobrazowaniem wytycznych misji wychowawczej kierownictwa Ateneum i wyrazem hołdu złożonego młodym książętom.
W chwili naszego wejścia była estrada pusta jeszcze, nie upłynęło jednak dziesięć minut, a zapełniła się do ostatniego miejsca. Nagle, w jednej sekundzie wzniosła się ponad przybraną szkarłatem mównicą głowa, tors i ramiona. Znałam tę głowę: jej kształt, barwa, mina i wyraz były dobrze znane zarówno mnie jak pannie Fanshave: czarność i gładkość oblepionej włosami czaszki, szerokość bladego czoła, ognisty błysk błękitnych oczu, stanowiły szczegóły, tak mocno wrosłe w naszą pamięć i nasuwające tyle dziwacznych asocjacji myślowych, że nagłe ich zjawienie się przed nami omal nie pobudziło nas do wybuchu śmiechu. Co się mnie osobiście tyczy, wyznać muszę, że gorąco mi się zrobiło z powstrzymywania całą siłą tej chęci, musiałam też pochylić głowę i zasłonić usta chusteczką, czyniąc z niej jedyną powiernicę mojego rozbawienia.
Wydaje mi się, że byłam rada, zobaczywszy Monsieur Paula, że miło było raczej, aniżeli niemiło, mieć go tutaj przed sobą, na tej katedrze, pełnego zapału i szczerości, posępnego i łagodnego, doświadczonego i nieulękłego, jak gdyby panował nad słuchaczami z katedry swej w klasie. Jego obecność była tak wielką niespodzianką dla mnie: nie przeszło mi ani na chwilę przez myśl, że spotkam go tutaj, mimo że wiedziałam o zajmowaniu przez niego katedry belles-lettres — literatury — w kolegium. Wobec jego osoby, przemawiającej z tej trybuny, można było być pewnym, że nie usłyszy się ani czczych formułek, ani pustych pochlebstw. Mimo takiego przeświadczenia, wyznaję szczerze, że nie byłam przygotowana na to, czego sądzono nam było wysłuchać, co spadło nagle lawiną niepowstrzymaną na biedne nasze głowy.
Mówił do książąt, do zgromadzonej szlachty, do wysokich urzędników i do obywateli miasta z tą samą prawie surową, gniewną powagą, z jaką zwykł zwracać się do wszystkich trzech oddziałów zakładu naukowego przy Rue Fossette. Do wychowańców kolegium zwracał się nie jak do żaków szkolnych, ale jako do przyszłych obywateli kraju, w których sercach posiany był zaród miłości ojczyzny. Epoka, jaka miała nastąpić w Europie, nie była jeszcze przeczuwana nawet i dlatego ideologia Monsieur Paula wydawała mi się czymś zgoła nowym, objawieniem nieledwie. Kto mógł wówczas przypuścić, że płaski, żyzny kraj, jakim jest Labassecour, stanie się kolebką przekonań politycznych i uczuć narodowych z taką mocą wyrażanych w tej chwili? Nie uważałam za potrzebne zdawać w tym miejscu sprawy z poglądów politycznych, jakie wygłosił, niech mi wolno będzie jednak powiedzieć, że wierzyłam zarówno w szczerość i głębię jego przekonania, jak w słuszność tego co mówił. Mimo że zapał ponosił go nadmiernie, był surowy i rozsądny: potępiał bezwzględnie pozbawione realnych podstaw marzenia — utopistów; szydził z nie mających szans urzeczywistnienia dzikich rojeń, ilekroć wszakże stykał się z przejawami tyranii, rozbłyskał w oku jego żar, który warto było oglądać; a kiedy piętnował niesprawiedliwość, głos jego nie brzmiał już niepewnie, przypominając raczej potężny dźwięk trąby, rozlegający się z parku o zmierzchu.
Nie przypuszczam, aby słuchacze zdolni byli podzielać ten płomienny zapał w całej jego czystości, niektórym jednak spośród młodych wychowanków kolegium udzielił się ogień, z jakim tak wymownie wskazywał im drogę, którą kroczyć winni w imię przyszłości własnego kraju, w imię przyszłości całej Europy. Kiedy zakończył, nagrodzili go hucznymi, długotrwałymi, ogłuszającymi salę oklaskami; bez względu na jego surowość i gwałtowność był ich ulubionym profesorem.
W chwili kiedy towarzystwo nasze opuszczało hall, stał przy drzwiach wejściowych. Dostrzegł mnie, poznał, uchylił kapelusza, podał mi w przejściu rękę i szepnął:
Qu‘en dites-vous?[1]
Pytanie to, wybitnie charakteryzujące go, przypominało mi, nawet w tym momencie jego triumfu, wnikliwy niepokój, jaki miotał nim nieodstępnie oraz brak opanowania, jaki stale mnie w nim raził. Nie powinno było wcale obchodzić go co ja — czy ktokolwiek inny — myślimy o tym; obchodziło go to jednak, był też zbyt szczery, aby ukrywać to, zbyt impulsywny, aby umieć powściągnąć się. Otóż, o ile brałam mu za złe nadmierny jego zapał, podobała mi się jego dziecięca naiwność. Pochwaliłabym go chętnie, serce moje biło pełnią najszczerszego uznania dla niego, niestety wszakże, nie umiałam zdobyć się na słowa pochwały. Kto właściwie znajduje odpowiednie słowa w odpowiednim momencie? Wybąkałam nieudolnie jakieś wyrazy, prawdziwie rada jednak byłam zbliżeniu się do niego grupy ludzi, którzy obsypali go komplementami i powinszowaniami, szczęśliwie pokrywając moją nieudolność wielosłownością swoją i wylewnością.
Jeden z panów przedstawił go panu de Bassompierre, który, szczerze zachwycony nim również, zaprosił go na obiad wydawany w Hôtel Crécy dla przyjaciół swoich (większość z nich była zarazem przyjaciółmi Monsieur Emanuela). Monsieur Paul nie przyjął jednak zaproszenia, powodowany zwykłym swoim onieśmieleniem wobec uprzejmości okazywanych mu przez ludzi możnych: duchowe napięcie jego świadczyło tyleż o sile jego umysłu, ile o niezawisłości jego charakteru. Cecha ta nie rzucała się może w oczy od razu, tym milsze wszelako sprawiało wrażenie wykrywanie jej w miarę coraz bliższego jego poznawania. Na ponowioną przez pana de Bassompierre prośbę, zgodził się przyjść po obiedzie wraz z przyjacielem swoim, panem A., członkiem Francuskiej Akademii Nauk.
Tego wieczora przy obiedzie, obie młode dziewczyny, Ginevra i Paulina, wyglądały, każda w swoim rodzaju, bardzo pięknie: pierwsza z nich górowała może urokiem czysto fizycznym, drugą cechował wdzięk bardziej subtelny natury duchowej raczej, ujawniający się głębią wyrazu i promiennością oczu, słodyczą, jaką tchnęły rysy jej twarzy, wrażliwej na zmienne odczuwania i nastroje. Ciemno-szkarłatna suknia Ginevry podkreślała złocistość jej loków, harmonizując z kolorytem jej cery, świeżej jak płatki kwiatu. Strój Pauliny, nieskazitelnego kroju i odrobienia, lekki i jasny, biały właściwie, stanowił tło, wdzięcznie uwydatniające kameliową delikatność jej naskórka, łagodną miękkość jej ruchów, wyraz głębokiej tkliwości, przyczajony w jej oczach, jedwabiste bogactwo ciemnych jej włosów — znacznie ciemniejszych w każdym razie, aniżeli jej kuzynki — i ciemnych również brwi i rzęs, promienność jej tęczówek i ruchliwość wielkich jej źrenic. Natura zaznaczyła te same szczegóły powierzchowności panny Fanshave w sposób dość lekki, jak gdyby nieco niedbale, gdy każdy rys panny de Bassompierre był skończenie doskonały, wyrzeźbiony możliwie najsubtelniej.
Jakkolwiek onieśmielona obecnością tylu ludzi nauki, nie zaniemówiła jednak Paulina całkowicie: od czasu do czasu dorzucała skromne słówko, ujmujące pełnym wdzięku brakiem pewności siebie. Wyraźne też było, że przychodziło jej to z pewnym wysiłkiem, tyle było jednak naturalnej słodyczy w jej sposobie mówienia, a zarazem były czynione przez nią uwagi tak rozsądne i trafne, że ojciec jej, niejednokrotnie przerywał własne przemówienie w pół słowa, aby słuchać, co miała do powiedzenia, a co napełniało go szczerą dumą i rozkoszą. Tym, któremu udało się zręcznie wciągnąć Paulinę do rozmowy, był bardzo gładki, uprzejmy Francuz, wielki uczony, zarazem człowiek o prawdziwie dworskich manierach. Zachwycona byłam nieskazitelną francuzczyzną Pauliny; jej doskonałym akcentem, literacko prawidłową budową zdań, głębokim wyczuciem ducha języka, nie wyłączając nawet umiejętności posługiwania się jego osobliwymi idiomami. Ginevra, która spędziła połowę swojego życia na kontynencie, w połowie nawet nie dorywnywała kuzynce pod tym względem: nie znaczy to, aby brak jej było kiedykolwiek słów, nie zdolna była jednak zdobyć się na podobną ścisłość i czystość stylu; trudno było też przypuścić, aby mogła kiedykolwiek osiągnąć w podobnym stopniu zdolność władania językiem francuskim. I pod tym względem również był pan de Bassompierre, wyjątkowo surowy w swoich wymaganiach lingwista, wielce zadowolony z córki.
Wśród obecnych znajdował się jeszcze jeden uważny słuchacz i obserwator, który, z racji obowiązków swojego zawodu, przybył na obiad mocno spóźniony. W momencie wejścia doktora Brettona i zajęcia przez niego miejsca przy stole były obie młode panie zajęte rozmową, co umożliwiło mu przedłużenie cichej tej, ukrytej obserwacji. Panna Fanshave rychło jednak spostrzegła widocznie jego obecność, dotychczas bowiem obojętna na to co działo się dokoła niej, ożywiła się nagle, twarz jej okrasił uprzejmy uśmiech, a z ust posypały się kaskady słów. — To co mówiła, nie miało oczywiście wiele sensu — a w każdym razie nie dorastało do ogólnego poziomu rozmowy, prowadzonej tego wieczora przy stole. Jej lekkie, beztreściwe rozszczebiotanie mogło podobać się niegdyś Grahamowi. Kto wie nawet, czy nie podobało mu się w dalszym ciągu. Może wyobrażałam sobie tylko, że, bez względu na miłe sycenie jego oczu i uszu, nie znajdował jego żywy umysł i subtelny smak także prawdziwego zadowolenia w słuchaniu jej szczebiotu. Faktem było bądź co bądź, że na natarczywe narzucanie się Ginevry jego uwadze, odpowiadał grzecznie, jak wymagał tego takt towarzyski: jego zachowanie nie było ani oziębłe, ani szorstkie; Ginevra była jego sąsiadką przy stole, dlatego też przez cały czas trwania obiadu, do niej zwracał się prawie wyłącznie. Była z tego bardzo zadowolona i po obiedzie przeszła do salonu w doskonałym humorze.
Jak tylko jednak znalazłyśmy się w tym pozbawionym męskiego towarzystwa ustroniu, osowiała ponownie i zobojętniała: rzuciwszy się na kanapę, oświadczyła, że jej zdaniem i „discours“ (rozprawy) i sam obiad były potwornie głupie, zapytała też kuzynkę jak nie przykrzy się jej słuchać gadaniny takiej bandy „gros bonnets“ — nadętych uczonością nudziarzy, których ojciec jej gromadzi przy swoim stole. Jej drwiny i urągania ustały jednak z chwilą, kiedy uszu naszych doszedł odgłos kroków męskich po schodach: zerwała się natychmiast z kanapki i pobiegła do fortepianu, którego klawisze zaatakowała z wielkim ożywieniem. Dr. Bretton, wszedłszy jako jeden z pierwszych, zajął miejsce obok niej. Przyszło mi na myśl, że nie długo tu popasa: miałam nadzieję, że pociągnie go grupa, zgromadzona przy kominku, okazało się jednak, że poprzestał jedynie na obserwowaniu jej. Przez czas jego przyglądania się powiększyli grupę tę inni, którzy stopniowo przyłączali się do niej.
Wdzięk postaci i umysłu Pauliny oczarował poważnych Francuzów: subtelność jej urody, ujmujące jej obejście, jej wrodzony niezawodny takt odpowiadały ich gustom, zgromadzili się też wszyscy dokoła niej, nie po to oczywiście, aby prowadzić z nią uczone rozmowy, czym onieśmieliby ją do reszty, ale aby roztrząsać z nią rozmaite tematy literackie, artystyczne i społeczne, z których zakresu, jak rychło okazało się, wiele czytała i więcej jeszcze rozmyślała samodzielnie. Słuchałam. Pewna jestem, że jakkolwiek Graham trzymał się z dala, i on także przysłuchiwał się uważnie: miał równie wyostrzony słuch jak wzrok, zdolny podchwytywać wszystko w lot. Wiedziałam, że śledzi przebieg dyskusji, czułam też, że sposób, w jaki jest prowadzona, podoba mu się niezmiernie, aż do bólu nieledwie.
Paulina posiadała większą siłę zarówno uczucia jak charakteru, aniżeli można byłoby spodziewać się, aniżeli Graham mógł sobie wyobrazić, aniżeli ona sama skłonna była kiedykolwiek ujawniać wobec ludzi, którzy nie chcieli tego wiedzieć. Prawdę mówiąc, kochany czytelniku, nie istnieje doskonałe piękno, ani wdzięk skończony, ani także głębsza kultura ducha bez siły w tej samej mierze doskonałej, pełnej i godnej pokładania w niej ufności. Równie mało można byłoby spodziewać się obfitego kwitnienia i owocowania drzewa, pozbawionego korzeni i soków, jak wdzięku, zdolnego utrzymać się trwale u natury słabej i zgnuśniałej. Przez krótką chwilę może kwitnący pozór piękna zdobić istotę słabą, nie jest zdolny jednak wytrzymać najlżejszego podmuchu: blaknie i zanika rychło, nawet podczas najbardziej słonecznej pogody. Graham zdumiałby się, gdyby jakiś geniusz opiekuńczy podszepnął mu uwagę o sile ducha, podtrzymującej subtelną tę istotę, ja wszakże, która znałam ją, kiedy była dzieckiem jeszcze, wiedziałam, lub domyślałam się, jak silne i zdrowe korzenie podtrzymywały jej wdzięk ujmujący i jak trwale wiązały go z gruntem realnym.
Gdy doktór Bretton słuchał i czekał na utworzenie się wyłomu w zwartym kole zaczarowanym, wzrok jego, który błądził niespokojnie, od czasu do czasu po całym pokoju, padł przypadkowo na mnie, siedzącą w zacisznym kąciku w pobliżu mojej matki chrzestnej i pana de Bassompierre, zajętych, jak zazwyczaj, przerzucaniem się „na cztery ręce“ żartobliwymi docinkami, jak nazwałby to p. Home, czy urządzających sobie miłe tête à tête wedle określenia samego hrabiego. Graham uśmiechnął się porozumiewawczo, podszedł ku mnie i zapytał, jak się czuję, przy czym zwrócił uwagę na moją bladość. I ja także uśmiechnęłam się na myśl o tym, że doktór John nie zamienił ze mną paru słów od trzech miesięcy bez mała, z czego najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy. I teraz usiadł, nie odzywając się więcej do mnie. Wolał, jak się zdaje, patrzeć niż rozmawiać. Ginevra i Paulina siedziały teraz naprzeciwko niego: mógł przypatrywać im się do woli, studiować z jednaką wnikliwością obie postaci i twarze.
Po obiedzie zjawiło się w salonie kilka jeszcze osób, pań i panów, którzy wpadli do gościnnego domu pana de Bassompierre na wieczorną pogawędkę. W ich rzędzie dostrzegłam surową, ciemną sylwetkę, krążącą w jednym z dalszych salonów i wyłaniającą się chwilami tylko w polu mojego widzenia, Monsieur Emanuel znał wielu z obecnych panów, był jednak, sądzę, nieznany większości pań, poza mną i Ginevrą jedynie. Rzucając okiem w kierunku kominka, musiał z konieczności zauważyć mnie, zrozumiałe więc, że zrobił ruch taki, jak gdyby chciał podejść do mnie, dostrzegłszy wszelako w drugiej chwili i doktora Brettona także, zmienił zamiar i cofnął się. Gdyby skończyło się na tym, nie byłoby powodu do obrazy, nie poprzestawszy wszakże na samym wycofaniu się, ściągnął gniewnie brwi, wysunął pogardliwie dolną wargę i przybrał tak brzydką minę, że odwróciłam oczy od niemiłego tego widoku. Wraz z nim przybył także jego brat, Monsieur Joseph Emanuel, który od razu zastąpił tkwiącą wciąż jeszcze przy fortepianie Ginevrę Fanshave. Jak mistrzowską wydała się jego gra po jej pensjonarskim brzdąkaniu! Jak wspaniale rozbrzmiewającymi tonami odpowiadał instrument na pieszczenie jego klawiszy palcami prawdziwego artysty!
— Prawda, Lucy, — przerwał wreszcie doktor Bretton milczenie, spoglądając z uśmiechem na Ginevrę, prześlizgującą się mimo niego i rzucającą mu w przejściu powłóczyste spojrzenie — prawda, że miss Fanshave jest prawdziwie piękną dziewczyną?
Przyznałam mu oczywiście słuszność.
— Czy istnieje — dodał — jeszcze jedna w tym salonie, mogąca dorównać jej wdziękiem?
— Sądzę, że nie ma drugiej równie urodziwej.
— Zgadzam się z panią, Lucy — my oboje zgadzamy się często w gustach, a przynajmniej w sądach.
— Czyżby? — rzekłam z pewnym wahaniem.
— Myślę, że gdyby była pani chłopcem, a nie dziewczyną, chrześniakiem, a nie chrześniaczką mojej matki, stalibyśmy się serdecznymi przyjaciółmi: nasze poglądy i sądy dostroiłyby się wzajem w zupełności.
Powiedział to tonem żartobliwym: w oku jego błysnął uśmiech na poły ironiczny, na wpół tkliwy. O, Grahamie! Nie jedną spędzoną w samotności chwilę poświęciłam na rozmyślanie, jaki może być sąd twój o Lucy Snowe — czy był on zawsze życzliwy i sprawiedliwy? Czy gdyby Lucy była duchowo tą samą istotą, jaką jest obecnie, posiadała jednak dodatkowe walory majątku i stanowiska w świecie, byłoby zachowanie się twoje względem niej i twoja ocena jej osoby zupełnie takie jak obecnie? Zadając sobie to pytanie, nie myślę bynajmniej stawiać panu, panie doktorze Johnie, poważniejszych zarzutów. Nie; zasmucał mnie pan często i zakłócał mój spokój, zaznaczyć jednak muszę na pańskie usprawiedliwienie, że wpadam łatwo w nastrój zgnębienia i że byle co oddziaływa przytłaczająco na mój temperament. Wystarczy, aby najlżejsza chmurka przyćmiła nieco słońce. Możliwe w rezultacie, że w oczach nieubłaganej Temidy okazałabym się większą winowajczynią, aniżeli on.
Usiłując tedy opanować nieuzasadniony ból, przeszywający moje serce na myśl, że Graham, który umie poświęcać innym tyle szczerego zainteresowania i współczucia, nie może zdobyć się na nic więcej prócz dobrotliwej drwiny w stosunku do Lucy, przyjaciółki swojej z dawnych lat, zagadnęłam go spokojnie:
— Na jakich to punktach jesteśmy tak bardzo jednomyślni?
— Posiadamy oboje zdolność obserwowania. Pani, droga Lucy, nie przypisuje mi może tej zdolności, posiadam ją jednak.
— Mówił pan jednak o gustach; obserwujemy może te same zjawiska, oceniamy je wszakże odmiennie.
— Poddajmy się próbie. Nie podobna oczywiście, aby nie oceniała pani należycie walorów panny Fanshave; jaki jest wszelako sąd pani o innych tu obecnych osobach? O mojej matce, na przykład? Albo też o tu zgromadzonych asach, o panach A. i Z., czy wreszcie o tej bladej małej osóbce, pannie de Bassompierre?
— Wie pan dobrze co myślę o pańskiej matce. O panach A. i Z. nie myślałam dotychczas nic wcale.
— A o tej trzeciej?
— Myślę, że, jak pan wyraża się, jest ona bladą, małą osóbką, bladą w tej chwili oczywiście, jako że jest zmęczona i przewrażliwiona.
— Nie pamięta jej pani jako dziecka?
— Zadaję sobie czasem pytanie, czy pan pamięta ją z tych czasów.
— Zapomniałem o niej; znaną jest wszakże rzeczą, że okoliczności, osoby, a nawet wyrazy i spojrzenia, pewne cechy własnego naszego czy cudzego umysłu, które zatarły się w naszej pamięci, zwykły wskrzesać w pewnych warunkach.
— Zupełnie możliwe.
— A jednak — dodał — wskrzeszenie to nie jest kompletne; wymaga ono potwierdzenia; przypomina tak bardzo mglistością swoją rojenia senne czy wytwory naszej fantazji, że stworzenie sobie jasnego, pełnego obrazu wymaga bezwzględnie potwierdzenia go przez naocznego świadka. Była pani wszak gościem w domu mojej matki w Bretton przed dziesięciu laty, kiedy pan Home sprowadził tam i pozostawił pod jej opieką małą swoją córeczkę, którą nazywaliśmy wówczas „małą Polly“.
— Byłam obecna w dniu jej przybycia, a także w dniu jej odjazdu.
— Osobliwe było z niej dziecko, prawda? Nie pamiętam już jak ją traktowałem. Czy lubiłem dzieci w tym okresie życia? Czy tkwiły cieplejsze jakieś uczucia, czy było coś pociągającego w wybujałym tym, nie dbającym o nikogo wyrostku szkolnym, jakim byłem wówczas? Nie przypuszczam jednak, aby pani przypominała mnie sobie.
— Widział pan w La Terrasse swój własny portret z owego okresu? Bardzo przypomina pański wygląd obecny. Nie zmienił się pan od tego czasu; pod względem zachowania, chcę powiedzieć. Jest pan prawie taki sam teraz, jaki był pan wtedy.
— Czy to możliwe, Lucy? Taka opinia o mnie podnieca moją ciekawość. Jaki jestem teraz? I jaki byłem wówczas, przed dziesięciu laty?
— Dobry, o ile wszystko szło po myśli pańskiej — nigdy jednak i wobec nikogo nie był pan ani szorstki, ani okrutny.
— O, nie, Lucy, nie ma pani racji! O ile pamiętam, bywałem brutalny w stosunku do pani chociażby.
— Brutalny?! Nie, panie Grahamie. Nie zniosłabym nigdy brutalnego traktowania mnie.
To jednak pamiętam doskonale: cicha, łagodna Lucy Snowe nie zaznała nigdy szczególnych z mojej strony względów.
— Równie mało, jak pańskiego okrucieństwa.
— Oczywiście! Gdybym był nawet Neronem, nie byłbym w stanie ukrzywdzić istoty bezbronnej i niewinnej jak cień.
Uśmiechnęłam się, powstrzymując równocześnie jęk bólu... O, pragnęłam jednego tylko: aby chciał pozostawić mnie w spokoju, aby zaprzestał aluzji do mojej osoby! Nie chciałam słuchać określania mnie takimi epitetami: jak: „cicha mała Lucy Snowe“, czy „bezbronna, niewinna jak cień“. Odrzucałam je nie z szyderstwem, ale z niezmierną przykrością: ciążyły mi ołowiem, mroziły swoim chłodem. Szczęśliwie jednak, przeskoczył wnet na inny temat.
— Jaki był wzajemny nasz stosunek, Polly i mój? O ile pamięć nie myli mnie, nie byliśmy wrogo usposobieni wzajem dla siebie...
— Mówi pan o tym w sposób nader mglisty. Czy wyobraża sobie pan, że pamięć małej Polly nie nasuwa jej wyraźniejszych wspomnień?
— O, nie mówimy teraz o małej Polly. Proszę, niech pani nazywa ją panną de Bassompierre: oczywiste, że taka dostojna osoba nie mogła zapamiętać skromnego szarego człowieka, jak Graham Bretton. Niech się pani przyjrzy jej wielkim, szeroko otwartym oczom: czy zdolne one są czytać w księdze wspomnień? Czy są to te same oczy, którym wskazywałem zgłoski w elementarzu? Może nie wie ona nawet, że to ja po części nauczyłem ją czytać.
— Używając do tej nauki Biblii w wieczory niedzielne?
— Ma taki spokojny, piękny profil obecnie, a jaka była z niej kiedyś mała kręcicka! Jakie nieobliczalne są gusty i upodobania dziecięce! Pryskają bez śladu jak bańki mydlane! Czy uwierzyłaby pani, Lucy kochana, że ta dama lubiła mnie bardzo?
— Tak, zdaje mi się, że dość lubiła pana — odparłam powściągliwie.
— Nie pamięta pani więc? I ja także zapomniałem — teraz jednak przypominam sobie. Lubiła mnie najbardziej ze wszystkich i ze wszystkiego co było w Bretton.
— Tak wydawało się panu.
— Doskonale pamiętam to. Pragnąłbym móc powiedzieć jej o wszystkim co zapamiętałem. Pragnąłbym raczej, aby ktoś inny, pani chociażby, droga Lucy, podszepnęła jej to wszystko, gdy ja, siedząc tutaj, na tym miejscu, mógłbym zaznać rozkoszy śledzenia wyrazu jej twarzy przy słuchaniu tych wspomnień. Mogłaby pani uczynić to dla mnie i zasłużyć na wielką, trwałą moją wdzięczność?
— Czy mogłabym zasłużyć na wielką, trwałą pańską wdzięczność? — powtórzyłam. — Nie, nie mogłabym.
Czułam, że palce rąk moich skręcają się i zaciskają nerwowo; równocześnie jednak czułam, że zbroję się w odwagę, zalewającą serce moje ciepłą falą oporu. Nie, nie pójdę w tym względzie doktorowi Johnowi na rękę! Ani myślę pójść! W radosnym poczuciu nowej, pożądanej siły, zdałam sobie sprawę z zupełnie opacznego ujmowania przez Grahama mojego charakteru i mojej natury. Chciał zawsze narzucać mi jakąś rolę, odmienną od mojej własnej. Natura moja i ja sama stanęłyśmy wobec niego sztorcem. Nie domyślał się wcale co czułam, nie czytał w moich oczach, ani w twarzy, ani także w gestach moich, mimo że wszystko to zdradzało wyraźnie stan mojej duszy. Pochylając się ku mnie przymilnie, szepnął:
— Niech pani uczyni to dla mnie, Lucy.
Uczyniłabym to dla niego, a przynajmniej wyjaśniłabym mu dokładnie, że nie może nigdy już ponownie liczyć na odegranie przeze mnie roli zręcznej subretki w dramacie miłosnym; nagle jednak, w tym samym momencie, kiedy usłyszałam jego ciche, gorączkowe, wyszeptane błagalnie:
„Niech pani uczyni to dla mnie, Lucy!“ — doleciało do uszu moich ostre syknięcie rzucone mi z drugiej strony:
Petite chatte, doucerette, coqette! — syknął wąż-dusiciel — vous avez l‘air bien triste, soumise, réveuse, mais vous ne l‘êtes pas: c‘est moi qui vous le dis: Saurage! la flamme a l‘âme, l‘eclair aux yeux![2].
Oui, j‘ai la flamme à l‘âme, et je dois l‘avoir![3]odparłam, zwracając się z zasłużonym oburzeniem w jego stronę, ale profesor Emanuel syknął swoją obelgę i znikł.
Najgorsze z tego wszystkiego było, że doktór Bretton, którego słuch, jak zaznaczyłam, był osobliwie wyostrzony, podchwycił każde słowo tego zwrócenia się do mnie, zakrył usta chusteczką i trząsł się z powstrzymywanego śmiechu.
— Trafny cios! — zawołał. — Wspaniałe: „petite chatte, coquette!“ O, muszę opowiedzieć o tym mamie! Czy to prawda, Lucy, czy tylko na wpół prawda? Przypuszczam, że musi tak być w istocie: spąsowiała pani, przypominając barwą suknię panny Fanshave. O, naprawdę, teraz, kiedy przyjrzałem mu się bliżej — widzę, że to przecież ten sam mały człowieczek, który tak szorstko obszedł się z panią na koncercie. Tak, ten sam! W tej chwili wściekły jest i na mnie także, dostrzegł bowiem mój śmiech. O, muszę podroczyć się z nim!
Ulegając nieposkromionej pokusie zrobienia Monsieur Emanuelowi na złość, śmiał się naumyślnie, żartował i szeptał mi do ucha, aż wreszcie rozśmieszył do łez i mnie także.
Wytrzeźwiony nagle, spoważniał; w pobliżu panny de Bassompierre utworzyło się wolne miejsce: otaczające ją koło zdawało się bliskie rozproszenia. Bystre, czujne, nawet w momencie śmiechu, oczy Grahama podchwyciły od razu to poruszenie. Wstał i, zebrawszy się na odwagę, przeszedł na przełaj przez pokój, aby wykorzystać sprzyjającą okazję. Doktór John był przez całe swoje życie wybrańcem fortuny — szczęście sprzyjało mu stale i nieodmiennie. Czemu zawdzięczał je właściwie? Otóż temu oczywiście, że umiał podpatrzeć odpowiedni moment, miał w trafnie obranej chwili odwagę czynu i wytrwałość doprowadzenia przedsiębranej akcji do końca. Żadna namiętność, chociażby najbardziej zachłanna, nie była w stanie powstrzymać go na tej drodze; żaden chwilowy zapał, żadne uleganie przelotnym słabostkom nie hamowały pędu jego ku obranemu celowi. Jak pięknie wyglądał w tej chwili! Kiedy Paulina podniosła oczy na jego powitanie, spotkało się jej spojrzenie z jego spojrzeniem, pełnym ognia, a zarazem powściągliwym; zaróżowienie jego twarzy, kiedy zwracał się do niej, było na wpół rozpromienieniem. Stał przed mą onieśmielony zarazem i odważny, uległy i nie narzucający się, a jednak nieugięty w dążeniu do celu, jaki sobie nakreślił, i jakiemu poświęcił się z całym zapałem. Wystarczyło mi jedno rzucenie okiem, aby od razu stwierdzić to wszystko z niezawodną pewnością. Nie miałam czasu na dalsze obserwacje, chociażby nawet nie brakło mi ochoty po temu. Było już późno; my obie: ja i Ginevra, powinnyśmy były właściwie znajdować się już na Rue Fossette. Podniosłam się i złożyłam życzenia dobrej nocy mojej matce chrzestnej i panu de Bassompierre.
Nie wiem, czy profesor Emanuel zauważył niechętne moje przyjmowanie żartobliwych docinków doktora Brettona, czy może też dostrzegł wyraz cierpienia w moich oczach oraz to, że na ogół wieczór ten nie był widocznie jednym nieustannym pasmem rozkoszy dla płochej, uganiającej się za zabawami mademoiselle Lucie, faktem było wszelako, że w chwili, kiedy wychodziłam z pokoju, zatrzymał mnie i zapytał, czy mam kogoś, kto mógłby odprowadzić mnie do domu. Z zapytaniem tym zwrócił się tonem uprzejmym, a nawet usprawiedliwiającym się poniekąd i żałującym poprzedniego swojego wybuchu. Nie na wiele jednak zdało się to: nie byłam zdolna, w zamian za jedno dobre słówko, puścić przedwcześnie w niepamięć jego obraźliwe znalezienie się wobec mnie. Nigdy dotychczas nie rozgniewała mnie tak poważnie jego szorstkość i nie zmroziła do tego stopnia jego gwałtowność; to co powiedział tego wieczora, uważałam za nie dający niczym usprawiedliwić się wyskok. Uważałam za konieczne zaznaczyć w jakiś sposób, z lekka chociażby, wielkie moje niezadowolenie z jego sposobu zachowania się, zbyłam go też lakoniczną odpowiedzią:
— Nie zbraknie mi towarzystwa w drodze powrotnej.
Była to zresztą prawda; wiedziałam, że odesłać nas miano, mnie i Ginevrę, na Rue Fossette powozem.
Rzuciwszy mu tę oziębłą, zniechęcającą odpowiedź, minęłam go z lekkim ukłonem, jaki zwykły składać mu w klasie uczennice, przechodzące obok jego katedry.
W tym samym momencie jednak spostrzegłam brak mojego szala, powróciłam więc do przedsionka, aby odszukać zgubę. Monsieur Emanuel stał tam jeszcze, jak gdyby czekał na kogoś. Ujrzawszy mnie powracającą, zrobił uwagę, że noc jest piękna.
— Sądzi pan? — Vous croyez, Monsieur? — odrzekłam tonem, którego lodowata obojętność udała mi się doskonale. Byłam zadowolona z samej siebie. Tak rzadko miałam możność należytego dania wyrazu mojemu niezadowoleniu chłodnym, powściągliwym potraktowaniem w odpowiedzi na sprawioną mi przykrość, że ten jeden uwieńczony powodzeniem wysiłek przejął mnie dumą nieledwie. To „sądzi pan?“ brzmiało zupełnie tak samo wyniośle i sarkastycznie zarazem, jak słyszałam podobnie krótkie, oziębłe, suche zdania, rzucane setki razy pogardliwie odętymi koralowymi ustami dziesiątków pewnych siebie miss i mesdemoiselles. Wiedziałam z góry, ze Monsieur Paul nie zniesie na dłuższą metę prowadzonego w tym tonie dialogu, uważałam jednak, że zasłużył w zupełności na odpłacenie mu przeze mnie podobnie niemiłą próbką. Przypuszczam, że i on także był tego samego zdania, przełknął bowiem zaadministrowaną mu dozę z zupełnym spokojem. Spojrzawszy na mój szal, zarzucił mu, że jest zbyt lekki. Odpowiedziałam tonem przecinającym wszelką dyskusję, że jest taki właśnie jakiego mi potrzeba. Odsunąwszy się od niego, aby stanąć z dala, oparłam się o poręcz schodów, otuliłam się szalem i utkwiłam oczy w zaciemniającym ścianę nieciekawym obrazie treści religijnej.
Ginevra ociągała się z przyjściem. Czekanie na nią wydało mi się nieznośnie nudne. Monsieur Paul wciąż jeszcze tkwił w przedsionku; ucho moje nastawione było na usłyszenie wypowiedzianej przez niego uwagi gniewnym tonem. Omyliłam się jednak. Po chwili podszedł ku mnie bliżej. — Byle nie syknął ponownie — pomyślałam: gotowa byłam, gdyby gest taki nie był zbyt wielką niegrzecznością, zatkać sobie palcami uszy z lęku przed ponownym usłyszeniem podobnie obraźliwego syku. Nie dzieje się jednak nigdy tak, jak spodziewamy się: jeśli przygotowani jesteśmy na usłyszenie gruchania, czy szeptu, przerazi nas na pewno okrzyk bólu czy rozpaczy. Oczekujemy przeraźliwego wrzasku, gniewnej pogróżki, a mile zadziwi nas odgłos przyjaznego powitania, czy łagodnie przyciszonego szeptu. I tym razem więc przyjemnie zaskoczona byłam, gdy zamiast gniewnego wybuchu Monsieur Paula usłyszałam zwrócenie się jego do mnie tonem łagodnym:
— Wyciągam rękę do zgody — rzekł — nie spierajmy się o wypowiedziane w rozdrażnieniu słowo. Proszę, niech mi pani powie, który z nas: ja, czy ten grand fat d‘Anglais (ten wielki pyszałek angielski — tak pozwolił sobie określić doktora Brettona) ponosi odpowiedzialność za wilgotny blask oczu pani i za płonące teraz jeszcze jej policzki?
— Nie wydaje mi się, aby którykolwiek z panów, pan, czy ktokolwiek inny, spowodował rzekome podniecenie moje, o jakim pan wspomina — odpowiedziałam, zdobywając się ponownie na niezgodny z moim zwyczajem, podany tonem lodowatym, świadomy fałsz.
— Cóż ja jednak takiego powiedziałem? — dodał: — Byłem zły: zapomniałem zupełnie jakich słów użyłem. Niechaj mi pani przypomni je.
— Były takie, że najlepiej zapomnieć o nich — rzekłam, nie wyzbywając się w dalszym ciągu mroźnego, obrażająco spokojnego tonu.
— Zatem to moje słowa zraniły panią? Proszę, niech pani uważa je za niewypowiedziane, niech mi pani pozwoli cofnąć je i przyjmie szczere moje przeproszenie za nie.
— Nie gniewam się na pana.
— O, widzę w takim razie, że jest pani gorzej niż zagniewana, jest pani zmartwiona. Niech mi pani wybaczy, miss Lucy.
— Wybaczam panu, Monsieur Emanuel, naprawdę panu wybaczam.
— Chciałbym usłyszeć słowa te wypowiedziane naturalnym głosem pani, nie tym obcym, przykrym dla mnie tonem. Niech pani powie:
— „Mon ami, je vous pardonne[4]
Uśmiechnęłam się mimo woli. Kto mógłby nie uśmiechnąć się wobec iście dziecięcej jego prostoty i nie mniej dziecięcego uporu, a zarazem powagi?
Bon! — zawołał — Voilà que le jour va poindre! Dîtes donc, mon ami.[5]
Monsieur Paul, je vous pardonne.
— Nie chcę żadnego tytułowania mnie „panem“. Niech pani wypowie ten inny wyraz; w przeciwnym razie nie uwierzę w szczerość pani. Niech pani zdobędzie się na ten jeden wysiłek jeszcze — mon ami, albo w przekładzie na język pani kraju: mój przyjacielu!
Nie rozumiał, że słowa „mój przyjacielu!“ mają inne brzmienie i znaczenie, aniżeli „mon ami“. Nie mogłabym zwrócić się do Monsieur Paula, mówiąc: „mon ami“, mogłabym natomiast, i zrobiłam to bez trudności, nazwać go „moim przyjacielem“. Różnica ta była jednak nieuchwytna dla niego, zadowolnił się też w zupełności wypowiedzeniem upragnionych słów po angielsku. Uśmiechnął się. Szkoda, że nie mogłeś widzieć jego uśmiechu, czytelniku, że nie mogłeś zdać sobie sprawy z różnicy jego zachowania się teraz i przed pół godziną. Nie mogę stwierdzić, abym kiedykolwiek do owego czasu była świadkiem uśmiechu zadowolenia, przyjemności, czy uprzejmości bodaj, wykwitającego na ustach Monsieur Paula, czy rozjaśniającego jego oczy. Setki razy, natomiast, widywałam na jego twarzy to, co nazywał umiechem, a co było wyrazem ironii, sarkazmu, pogardy, czy upajania się triumfem, dlatego też, opromienienie twarzy tej łagodniejszym, cieplejszym uczuciem musiało z konieczności uderzyć mnie na niej jako coś zgoła nowego. Zmieniła się ona, jak gdyby z maski stała się teraz dopiero twarzą: wygładziły się żłobiące ją głębokie rysy, cera jej nawet wydała mi się czyściejsza i świeższa: blada, południowa jej smagłość, zdradzająca domieszkę krwi hiszpańskiej, ustąpiła miejsca jaśniejszemu odcieniowi. Nie przypominam sobie, aby zdarzało mi się na czyjejkolwiek twarzy obserwować podobnie gruntowne przeistoczenie z podobnie błahej przyczyny.
Odprowadził mnie do powozu w tej samej chwili, kiedy pan de Bassompierre wyszedł z hallu, towarzysząc swojej siostrzenicy.
Panna Fanshave była w fatalnym humorze: uważała wieczór za najzupełniej nieudatny, niezdolna też opanować swojego podraźnienia, wpadła od pierwszej zaraz chwili usadowienia się naszego w powozie i zatrzaśnięcia za nami jego drzwiczek w nastrój niesłychanie ponury i nieopanowany. Jej miotanie obelg na doktora Brettona było osobliwie zajadłe. Przekonawszy się o niemożności zarówno oczarowania go, jak skutecznego zranienia jego uczuć, nie potrafiła zdobyć się na nic innego poza daniem upustu najgwałtowniejszej dla niego nienawiści. Nienawiści tej dała wyraz w słowach tak niepohamowanie, tak bezmiernie potwornych, że po słuchaniu ich przez chwilę z możliwym stoicyzmem, w jaki usiłowałam uzbroić się, nie wytrzymałam, doprowadzona w końcu do pasji rażącą ich niesprawiedliwością. Nastąpił nieunikniony wybuch. I ja także potrafiłam rozpalić się do białej gorączki; podniecała mnie do niej zwłaszcza piękna moja, ale jakże nieznośna towarzyszka, której stale udawało się budzić we mnie najgorsze instynkty. Na szczęście dudniły koła powozu z tak przeraźliwym chrzęstem po gościńcu, usypanym drobno tłuczonym krzemieniem, że zagłuszał on to co działo się wewnątrz naszego wehikułu, mogę zaś zapewnić cię, czytelniku, że nie panowała tam bynajmniej martwa cisza, ani też nie prowadzona była dyskusja w sposób godnie spokojny. Na wpół serio, i na wpół pozornie, rozpętałam nad głową Ginevry istną burzę zarzutów. Musiałam przecież uśmierzyć czymś stan rozwścieczenia, w jakim opuściła Hôtel Crécy, aby doprowadzić ją do otrzeźwienia, zanim dostaniemy się na Rue Fossette. W tym celu było rzeczą nieodzowną wykazanie Ginevrze istotnej jej wartości i stanowiska, posługując się przy tym językiem, którego dosadność i brak wytworności mogłyby isć w parze z komplementami jedynie, z jakimi John Knox zwracał się do Marii Stuart. Był to bardzo odpowiedni sposób traktowania Ginevry; przydał jej się też jak nie można lepiej. Jestem pewna, że tej nocy położyła się spać skruszona, w znacznie łagodniejszym nastroju i spała spokojniej po zdrowym wygarbowaniu moralnym, jakiego jej nie oszczędziłam.






  1. Cóż pani o tym powie?
  2. Fałszywa kotko, udana słodyczko, zalotnico! Sprawiasz wrażenie natury bardzo smutnej, uległej, marzycielskiej, nie jesteś nią jednak: ja ci to mówię. Dziczko! Masz płomień w duszy, błyskawice w oczach!
  3. Tak, mam płomień w duszy i powinnam go mieć!
  4. Wybaczam panu, mój przyjacielu.
  5. Dobrze. Widzę, że zaświta dzień. Niech więc pani powie, proszę: przyjacielu!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.